Nie da się ukryć, że Grand Funk Railroad to największa amerykańska grupa rockowa w historii muzyki. Już sam fakt, że ciągu niecałych dwóch lat wydali pięć albumów, z których każdy sprzedał się w nakładzie ponad miliona egzemplarzy robi wrażenie. Narodzili się w 1968 roku we Flint, robotniczym mieście oddalonym od Detroit niecałe sto kilometrów jako power trio z Markiem Farnerem (gitara, wokal), Donem Brewerem (perkusja, wokal i Melem Schacherem (gitara basowa) nadając szablonowi Cream amerykański charakter. . Nazwali się na cześć linii kolejowej Grand Trunk Western Railroad,
Pomimo tej monumentalnie brzmiącej nazwy i ich ogłuszającego, rażącego decybelami gatunku hard-core’owego rocka, szanowani Grand Funk Railroad są o niebo mądrzejsi, niż się im przypisuje. Po pierwsze, zaatakowali amerykańskie serce koktajlem rockowego bluesa, którego mocy nie można było zaprzeczyć, ale także nagrali tak wiele albumów, że nie zawracali sobie głowy czytaniem ich recenzji. Po drugie pod riffami i rytmiczną rzezią kryje się też sporo humoru; Frank Zappa był ich cichym fanem, podobnie jak.. Homer Simpson z kultowej kreskówki „Simpsonowie” (ha, ha). Po trzecie są odpowiedzialni za wprowadzenie pre-metalowego rocka do radia dzięki popularności pierwszych płyt. Mimo to od zawsze mieli przeciwko sobie krytyków muzycznych, którzy mocno nienawidzili młodych chłopaków wywodzących się z klasy robotniczej, a nadejście każdego nowego albumu traktowali jak kopniak w piszczel. Pieprzyć krytyków! Innego zdania byli długowłosi, ubrani w dżinsy nastolatkowie z całego serca Ameryki pragnący ich pierwotnej muzyki jak tlenu do życia. Dla zespołu najcenniejsza była bezgraniczna miłość fanów i relacje z koncertów podawane z ust do ust, którymi udowadniali swoją popularność. Po raz pierwszy zachwycili wielki tłum na Atlanta Pop Festival w lipcu 1969 roku; w grudniu grali już w Fillmore East w Nowym Jorku, co nie zdarzyło się żadnemu innemu, tak młodemu zespołowi.
Będąc suportem dla Led Zeppelin porwali widownię do tego stopnia, że Peter Grant mający jak mało kto nosa do tego biznesu w obawie, że mogą przyćmić jego podopiecznych wpadł na scenę i przerwał występ. 15 czerwca 1970 roku wystąpili na Cincinnati Pop Festival dzieląc scenę z Jimi Hendrixem. Występ był tak dobry, że z marszu zaproszono ich na dwie kolejne edycje. Nawiasem mówiąc data festiwalu zbiegła się idealnie z wydaniem albumu „Closer To Home”, który osiągnął status złotej płyty – trzeciej w ciągu JEDNEGO roku. Najbardziej spektakularny przykład ich popularności przyszedł 5 czerwca 1971 roku. W ciągu 72 godzin wyprzedali komplet miejsc (55 tysięcy!) na koncert na nowojorskim Shea Stadium, bijąc rekord Beatlesów z 1965 roku, którzy potrzebowali na to kilku tygodni. Trzeba pamiętać, że wtedy nie było sprzedaży online. Jeśli chciało się zobaczyć występ trzeba było przyjść, odczekać swoje w ogromnej kolejce i kupić bilet w okienku. Przedstawiciele mediów, którym nigdy nie było po drodze z zespołem musieli przełknąć gorzką pigułkę i przyznać, że Grand Funk Railroad jest jednym z największych zespołów swojego pokolenia zdolnym zapełnić fanami krater Copernicus.
Na rynku płytowym zadebiutowali w 1969 roku sprzedając ponad milion egzemplarzy trafnie zatytułowanego albumu „On Time”. Współpracując z producentem i menadżerem Terrym Knightem, trio kopało tyłki na „TNUC”, hymnicznym „Can’t Be Too Long” i psychodelicznej ekstrawagancji „Into The Sun”. Drugi album, „Grand Funk” (również z 1969 roku), posunął się jeszcze dalej w hitach „Mr. Limousine Driver”, „Heartbreaker”, proto-grunge’owym „Paranoid”, a także coverem The Animals „Inside Looking Out” – hit, który stał się żelaznym punktem występów. Jego rozszerzoną, 13-minutową wersję koncertową można usłyszeć na „Live Album” (1970). Wierzyć się nie chce, że wydając trzeci studyjny krążek „Closer To Home” (czerwiec’70) basista Mel Schacher miał 19 lat! Cokolwiek nie pomyśleć o tej płycie zawsze kojarzyć mi się ona będzie z epickim „Closer To Home (I’m Your Captain)”. Ten genialny numer zahaczający o prog rock jest definicją muzyki rockowej wczesnych lat 70-tych. Pod względem koncepcyjnym zawiera opowieść o załodze przejmującej statek i kapitanie, który świadomy buntu nie pragnie niczego bardziej niż bezpiecznego powrotu do domu. Była to z jednej strony alegoria walczących w Wietnamie młodych chłopaków, o powrocie do domu, symbolicznym „fragowaniu”. Z drugiej pokazywała, że ci, którzy dowodzili wykonywali tylko rozkazy i byli tak samo zagubieni na morzu jak każdy z nich, chociaż ich morze miało tylko dziewięć cali głębokości i składało się z gęstego czerwonego mułu. Oczywiście pozostałym utworom choćby takim jak „Hooked On Love”, „Mean Mistreater”, czy jednym z moich ulubionych, „Sin’s A Good Man’s Brother”, absolutnie nie można nic zarzucić.
Gdy bilety na Shea Stadium rozchodziły się jak świeże bułeczki, czwarty studyjny album, „Survival” (kwiecień’71) osiągnął szóste miejsce na liście przebojów w USA. Był to ich trzeci z rzędu longplay w Top Ten i kolejna platynowa płyta. Trio stworzyło nienaganny produkt wypełniony pełnymi pasji występami, w którym żadna, nawet drobniutka skaza nie psuje jego nieskazitelnej aury. To jedyny hard rockowy, gospelowo-bluesowy i soulowy album w jednym jaki znam. Mark Farner błyszczy jako główny wokalista, któremu wtóruje perkusista Don Brewer tworząc fajne harmonie.. Emulacje Brewera w „I Can Feel Him In The Morning” są tak wiarygodne, że zapierają dech w piersiach. Są tu też dwa covery: miażdżąca wersja „Gimme Shelter” Stonesów i uroczy, folk rockowy „Feelin’ Alright” z debiutanckiego krążka Traffic z 1968 roku. Te dwa nagrania plus „Footstompin’ Music” z wydanego w czerwcu tego samego roku longplaya „E Pluribus Funk” były najczęściej zamawiane i grane w radio. Warto wspomnieć, że oprócz doskonałej muzyki, „E Pluribus Funk” wyróżniał się tym, że został wydany w okrągłej okładce imitującą monetę.
Kiedy we wrześniu 1972 roku ukazał się „Phenix” nie było już z nimi menadżera, Terry Knighta. Rozstali się skłócenie i w rezultacie było źródłem ciągnących się latami sporów sądowych. Jak łatwo się domyślić krytycy ponownie ich zmiażdżyli, ale publiczność pozostała lojalna i to chyba dzięki nim singiel „Rock & Roll Soul” stał się hitem. Mark Farner zdając sobie sprawę z zadyszki zespołu przejął kontrolę nad nowym materiałem, zaangażował klawiszowca Craiga Frosta (gościnnie grał już na płycie „Phenix”), oraz (nieformalnie) grającego na elektrycznych skrzypcach Douga Kershawa.
Aby wszystko wróciło na wysoki poziom do pracy nad kolejnym albumem zaprosił Todda Rundgrena powierzając mu rolę producenta. Przesiąknięty mądrością Rundgren mający za sobą ogromne doświadczenie zarówno jako muzyk i producent gwarantował wysoką jakość ostatecznego produktu. Cel jaki sobie postawili był jasny – kontynuować tworzenie hard rocka, którego styl coraz bardziej odchodził od blues rockowych korzeni nadając mu nowe elementy, a kompozycjom większą różnorodność stylistyczną. To Rundgren zasugerował, by niektóre partie wokalne powierzyć Brewerowi. Jego ekspresyjny, naładowany siłą soulowy głos brzmiał potężnie. Nikt i nic nie było w stanie go przyćmić. Ale to nie wszystko. Ten człowiek wiedział jak wydobyć z każdego instrumentu maksimum możliwości, wycisnąć z nich potencjał i osiągnąć genialny efekt, który, jak się okazało, nie pozostał niezauważony. Cała sesja nagraniowa trwał ledwie trzy czerwcowe dni 1973 roku, a sam album, „We’re An American Band” ukazał się dokładnie miesiąc później. Zabójcze tempo! Oryginalną okładkę pokryto błyszczącą, lustrzaną złotą folią. Robiła wrażenie. Niestety w późniejszych reedycjach, wliczając te na CD, wyglądało to mdło i biednie. Była też limitowana edycja z kolorowym (złotym) winylem, wart dziś niezłą fortunę, oraz 8-mio trackowy Cartridge dla kierowców ciężarówek. I to tu po raz pierwszy zespół użył skróconej nazwy usuwając z niej ostatni człon.
Po jego wydaniu wśród krytyków nastąpiła nagła zmiana. Pierwszy raz ich album otrzymał pochlebne recenzje! Chociaż nadal wolę surową i nieokiełznaną atmosferę pierwszych albumów studyjnych, to ten wyniósł ich na światowy piedestał i przyniósł sławę. I muszę przyznać, że po latach wciąż się broni. Tajemnica tego triumfu nie polegała na wsparciu krytyków, ale na ciężkiej pracy okupioną krwią, potem i łzami przy nieocenionej pomocy doświadczonego producenta. Pomysłowe i dobrze wykonane kompozycje oparte głównie na gitarze Farnera i organach Frosta z więcej niż genialną sekcją rytmiczną to elementy, które tworzą duszę Grand Funk.
Jak dla mnie „We’re An American Band” jest jednym z najbardziej spójnych wydawnictw zespołu. Album zawiera kilka naprawdę doskonałych piosenek, a także świetną formę wokalną Marka Farnera w tak znakomitych numerach jak we wzmocnionym elektrycznym pianinem „Creepin’ ”, znakomitym „The Railroad”, wcale nie gorszym „Loneliest Rider”, a szczególnie w rozbrykanym „Black Licorice” będący hołdem dla tajemniczej i anonimowej hebanowej piękności. Utwór tytułowy zaśpiewany przez Brewera był grywany na śmierć w niemal każdej stacji radiowej na świecie i choć kiedyś nie był moim ulubionym numerem wracam do niego co jakiś czas z przyjemnością. W przesiąkniętym potem i krwią robotnika we wspomniany już „The Railroad” muzycy kontynuują swą nieomylną zdolność pisania wspaniałej muzyki hymnicznej. Głos Farnera błyszczy, a panowanie i kontrola nad nim są wzorcowe. To mój osobisty faworyt tej płyty.
W doskonałym, funkowym „Stop Looking Back” można usłyszeć świetną pracę perkusji i smaczne organy Frosta, oraz soulowy wokal Brewera. On też śpiewa w twardym, kroczącym „Walk Like A Man”, zaraźliwym, hard rockowym numerze walącym jak młot parowy w klatkę piersiową pokazując, że zespół odzyskał swój styl po lekkim „Phoenix”. I jeszcze jedno. Będąc maniakiem Hammonda, miło jest tu usłyszeć więcej organów niż wcześniej, a w „Black Licorice” mamy nawet Hammondowe solo! Plemienne rytmy bębnów Indian amerykańskich kończące „Loneliest Rider” nawiązują do tytułu płyty. Jakby nie oceniać i jakby nie patrzeć Grand Funk był i jest amerykańskim zespołem z krwi i kości. Ale jak na ironię tytuł longplaya może oznaczać też protest, lub niezgodę z amerykańskim systemem. Wszystko zależy od tego jak się na to spojrzy. Ten album potencjalnie uznać można za arcydzieło zespołu (lub przynajmniej jedno z nich) i jest to ich ostatnia, naprawdę świetna płyta.
Krążek był wielokrotnie wznawiany nie tylko w Stanach, ale na całym świecie. W Polsce ukazał się na kasacie magnetofonowej w latach 90-tych(?) wydany przez warszawską wytwórnię Elbo. Nie muszę dodawać, że były to „pirackie” kasety, które wtedy zalewały nasz rynek niczym potop szwedzki. No, ale cóż, takie mieliśmy czasy.
Spośród wielu późniejszych reedycji polecam te z bonusami jak ta z 2002 roku wydana przez Capitol Records, na której są cztery dodatkowe nagrania. „Hooray” to szybki rocker pochodzący z tej samej sesji nagraniowej nawiązujący do „starszych dni” zespołu. Bardzo żałuję, że nie znalazł na oryginalnej płycie, ale ograniczenia czasowe winylu uniemożliwiły go tam umieścić. Podobnie ma się rzecz z „The End” z fajnym funkowym basem. Akustyczny „No Lookin’ Back” jest świetny; prawdziwą przyjemnością jest usłyszeć Farnera na gitarze akustycznej. Ostatni utwór, remiks tytułowej piosenki, oferuje inne na nią spojrzenie, a najbardziej oczywistą różnicą jest fazowana gitara. Miło, że przy tak wielu reedycjach, które oferują gorsze bonusy te są na wysokim poziomie wzbogacając i tak dobre wrażenie oryginału.