Jak grot indiańskiej włóczni… LINCOLN ST. EXIT „Drive It” (1970)

Muzyczna scena w amerykańskim Albuquerque w stanie Nowy Meksyk w latach 60-tych to przede wszystkim muzyka meksykańskich rancheros i mariachi, która podzielona była na dwie strefy. Na wschodzie działały zespoły „białych”, na zachodzie, w samej dolinie gdzie Rio Grande wyznaczało linię podziału grali Latynosi, rdzenni mieszkańców Ameryki i Afroamerykanie. Za sprawą rock’n’rolla zmieniło się niemal wszystko. Na scenicznych deskach, w światłach reflektorów przy żywo reagującej publiczności wszelkie podziały znikały jak bańka mydlana. Zespół LINCOLN ST. EXIT założony w czerwcu 1964 roku przez Indian z plemienia Siuksów wywodził się właśnie stąd, z Albuquerque. Jego liderem był śpiewający gitarzysta Michael Martinez, który muzyką zaraził się w dzieciństwie. Przygłuchy sąsiad wystawiał w oknie radio rozkręcone na full dzięki czemu sześciolatek poznał i polubił Elvisa, Little Richarda, Fats Domino, Chucka Berry’ego… Przez zespół przewinęła się spora ilość muzyków. W latch 1966-1969 grając w rozbudowanym, sześcioosobowym składzie wydali sześć singli zyskując jednocześnie reputację „najbardziej dzikiego zespołu scenicznego”. Ich muzyka była pod silnym wpływem kultury Indian amerykańskich z tamtego rejonu, co szczególnie uwidacznia się to w mocnym, hipnotycznym, by nie powiedzieć plemiennym rytmie. Na scenie przypominali późniejszych punkowych buntowników choć jeśli chodzi o strój ubrani byli tradycyjnie: jeansowe spodnie, koszule z długimi frędzlami, kamizelki futrzane i orle pióra, które zdobiły długie czarne włosy. Reakcje widowni były zazwyczaj pozytywne, chociaż… W El Paso podczas koncertu grożono im ogoleniem głów; w parku Love-In zostali pobici, a wymalowany w psychodeliczne kolory van, którym podróżowali został obrzucony kamieniami. Na szczęście nikt nie ucierpiał. Podczas koncertu promocyjnego dla lokalnej rozgłośni radiowej w trakcie finałowego psychodelicznego numeru z kapitalną grą kolorowych świateł muzycy oblewali się farbą fluorescencyjną i posypywali mąką. Efekt był niesamowity! Pech chciał, że farba z mąką poleciała także w stronę stojącego pod sceną właściciela stacji niszcząc mu elegancki dwurzędowy garnitur. Występ przerwano, zjawiła się policja. Zespół posądzono o posiadanie i rozsypywanie kokainy(!) w stronę publiczności i mimo, że sprawa została szybko wyjaśniona dostali miesięczny zakaz publicznych występów. Jakby tego mało szef stacji wydał dożywotni zakazał puszczania ich nagrań na radiowej antenie…

Lincoln St. Exit (1969)

Na początku 1969 roku LINCOLN ST. EXIT stał się kwartetem. Obok lidera w zespole pozostali R.C. Gariss (g), Mac Suazo (bg) i Lee Herrera (dr). W takim też składzie w sierpniu nagrali singla „Soulful Drifter” zaś jesienią podpisali kontrakt płytowy z wytwórnią Boba Shada Mainstream Records z Detroit. Muzycy byli zadowoleni tym bardziej, że to właśnie Bob Shad i jego firma wydała pierwsze płyty wykonawców takich jak Janis Joplin i Amboy Dukes z Tedem Nugentem, którzy niedługo po tym osiągnęli rozgłos i sławę.  Album „Drive It” ukazał się wiosną 1970 roku. Okładkę zaprojektował 15-letni wówczas Ross Ward, późniejszy basista świetnej australijskiej grupy rockowej Blackfeather. Wśród stojących w ulicznym korku pojazdach na jednym z nich odczytujemy wymowny napis „Return Indian lands to Indians” (Zwróć ziemie Indian Indianom). Superman, który jest wcieleniem basisty na piersi wypisane ma „Kick out the Jams”, zaś generał Lee zwraca się do perkusisty „Hey Herrera, I need you” na co ten odpowiada „Później dziecino”. To jedyne „polityczne” nawiązania zespołu na tym albumie bowiem wokalista wyśpiewuje teksty o wojnie, miłości, narkotykach, wierze nie poruszając drażliwych tematów. O tych ważnych sprawach, o prawach Indian śpiewać będzie w formacji XIT, która powstanie na bazie LINCOLN ST. EXIT kilka miesięcy później. Na razie topór wojenny był jeszcze zakopany, a tomahawki tkwiły za pasem spodni. Jedynie muzyka jak grot indiańskiej włóczni kłuła sumienie „bladych twarzy”…

Front okładki albumu „Drive It”  autorstwa Rossa Warda (1970).

Muszę przyznać, że już po pierwszym przesłuchaniu zawarta tutaj muzyka wywróciła do góry nogami moją dziesiątkę najlepszych płyt z USA w kategorii ciężki psychodeliczny album, którą to kategorię rozszerzyć mógłbym o acid rocka i naprawdę ciężkiego bluesa! Jak w przypadku większości zespołów z tamtej epoki najmocniejszą stroną były ich występy na żywo, dlatego zdaję sobie sprawę, że ten zapis to jedynie wierzchołek góry lodowej prawdziwych możliwości czwórki muzyków. A te nie były wcale takie małe! Lee Herrera był jednym z najbardziej utalentowanych młodych perkusistów. Mike Martinez miał własny styl wokalny, chociaż wczesne nagrania pokazują, że był pod wrażeniem śpiewu Keitha Relfa z The Yardbirds. Mac Suazo ze swoim obniżonym basem wraz z perkusistą tworzyli zabójczą sekcję rytmiczną, a gitarowy duet R.C. Garris/Martinez wymiatają takie numery, że ciary chodzą mi po plecach do dziś. I nie spodziewajcie się tu słodkiego popu Zachodniego Wybrzeża, ani orkiestrowej muzyki. Ci panowie jeńców nie brali, więc uważajcie na swoje skalpy!

Tył oryginalnej płyty z pełną nazwą zespołu (1970).

Oryginalny album to dziewięć kompozycji trwających łącznie niewiele ponad pół godziny. Mało!!! Za to koniecznie trzeba odsłuchać go w wyższych rejestrach głośności (pal licho sąsiadów!) bo tylko wtedy doceni się jego wyjątkową wartość. Otwierający całość „Man Machine” poświęcony chłopakom walczącym w Wietnamie atakuje nasze uszy ognistym gitarowy nalotem podkreślonym gęstą sekcją rytmiczną. To znak rozpoznawczy grupy, który przewija się przez cały krążek wypełniony oszałamiającymi solówkami obu gitarzystów i ową niesamowitą sekcją rytmiczną. Tak jest w kapitalnym, mocarnie ciężkim „Dirty Mother Blues” opowiadającym historię chłopaka, który po śmierci ojca znalazł się na ulicy. Tam próbował zarabiać na życie, lecz wpadł w sidła narkotyku zwanym „brudna matka”. Dramatyczna historia wyśpiewana zbolałym głosem wokalisty podkreślona została pełną gitarowego żaru grą C.R. Garrisa z użyciem fuzzu. Po takim numerze ciężko jest się otrząsnąć. Na szczęście energetyczny, hard rockowy „Got You Baby” zmienia atmosferę. Powróciliśmy do żywych! Żałuję, że blues rockowy „Teacher Teacher” trwa jedynie 2:50. Zbyt krótko. Przypuszczam, że na koncertach rozwijał się w jamowe granie rozrastając się nawet do kilkunastu minut. Pewnym zaskoczeniem jest za to „Soulful Drifter” brzmieniem nawiązujący do Creedance Clearwater Revival. Sympatyczny kawałek w stylu country, w którym Martinez posłużył się gitarą slide ukazał się wcześniej na singlu i był chyba najbardziej komercyjnym nagraniem w całej karierze grupy… Ponury „Time Has Come, Gonna Die” to moim zdaniem najmocniejszy punkt płyty wypełniony mrocznym tekstem i niesamowitymi, oszałamiającymi gitarowymi riffami. Jest do bólu prosty, a jednocześnie tak genialny! Z kolei „Straight Shootin’ Man” jest jedną z najstarszych kompozycji zespołu. Ten intensywny acid rock napędzany jest silną partią basu Suazo i bliźniaczymi partiami gitar Martineza i Garrisy. Trwa ledwie trzy minuty, a ileż tu energii i mocy! Całość zamyka mocarny „Phantom Child” z ciężkim basem i ostrymi, „chropowatymi” jak skała solówkami. Cóż za kapitalne zakończenie niesamowitej płyty!

Pół godziny z hakiem to dla mnie niewiele jak na tak mocną rzecz. Na szczęście kompaktowa reedycja Flawed Games z 2010 roku zawiera aż piętnaście(!) kapitalnych bonusów. Pierwsze osiem to świetnie brzmiące, ultra rzadkie monofoniczne single z lat 1966-1969, w tym „Soulful Drifter” (od wersji albumowej dłuższy o minutę), bluesujący 6-minutowy(!) „Whatever Happened To Baby Jesus” i dwa kapitalne garażowe kilery „The Bummer” i „Sunny Sunday Dream”. Pozostałe nagrania to autentyczne rarytasy z lat 1966-1967 pochodzące z różnych, dziś już niedostępnych winylowych kompilacji. Całość, ku mojej radości, trwa dokładnie 80 minut!

Po serii koncertów między innym z Joe Cockerem i jego Mad Dogs And Englishman, Red Bone i Savage Resurrection grupą na serio zainteresował się Motown. Pod kierownictwem Toma Bee zespół wrócił do swych muzycznych korzeni, zaś muzycy zmienili nazwę na XIT, który był akronimem dla Xing Of Indian Tribes. Narodziło się nowe brzmienie zwane American Indian Rock, a XIT rozpoczął walkę o szacunek dla pierwotnych mieszkańców Ameryki. Ale to już inna opowieść…

PS. Alternatywna wersja nazwy XIT odnosi się do szyldu nad jednym z przydrożnych barów do którego grupa wpadła na małą przekąskę. Nad jego wejściem świecił napis EXIT, w którym litera „E” była przepalona. Spodobało się to Martinezowi, który zaproponował by tak nazwać nową formację. Przy okazji zrobili sobie fotkę, która zdobi tylną stronę okładki płyty „Drive It” z pełną nazwą zespołu, czyli LINCOLN STREET EXIT.