Prorocy nowego porządku.THE MISUNDERSTOOD „Before The Dream Faded” (1965-1966)

Historia grupy zaczyna się w kalifornijskim Riverside kiedy to troje nastolatków: perkusista Rick Moe, gitarzysta rytmiczny i znakomity klawiszowiec Greg Treadway, oraz gitarzysta George Phelps założyli grupę The Blue Notes grając muzykę surf, gatunek wówczas zasadniczo instrumentalny. Wkrótce dołącza do nich wokalista Rick Brown grający również na harmonijce ustnej. Na początku 1965 roku kiedy Brytyjska Inwazja zalała północną Amerykę szeregi grupy zasila basista Steve Whithing. To wtedy zespól zmienia nazwę na THE MISUNDERSTOOD stając się jedną z setek  garażowych grup jakie w tym czasie powstały w całych Stanach. I podobnie jak tysiące innych zespołów tamtego okresu ich brzmienie było połączeniem rhythm’n’bluesa i mocnej muzyki beatowej. Nic szczególnego, ale swoimi występami zyskali miano „najdzikszego psychodelicznego zespołu” w Kalifornii. Latem tego samego roku (jeszcze bez Whithinga) w miejscowym studio Williama Locy`ego nagrali kilka autorskich utworów. Z jednej strony doszukać się w nich można wpływów ówczesnych brytyjskich grup r’n’b szczególnie takich jak The Yardbirds i The Animals; z drugiej słychać, że muzycy szukali już swojego własnego stylu.

Niedługo po tym George Phelps opuszcza kolegów, a jego miejsce zajmuje Glenn Rose Campbell ze swoją elektryczną gitarą hawajską (ang. steel guitar). Nikt wtedy nie przypuszczał jak bardzo odmieni oblicze grupy… Na razie nowy kwintet wraca do studia i wychodzi z dwoma bluesowymi nagraniami: „You Don’t Have To Go” Jimmy’ego Reeda i „Who’s Been Talkin’ „ Howlin’ Wolfa.

Kwintet The Misunderstood z londyńskiego okresu (1966.)

Niemal w tym samym momencie na ich drodze pojawił się John Peel wówczas posługujący się rodowym nazwiskiem Ravencroft. Didżej radia KMEN z San Bernardino zaangażowany w kalifornijską scenę muzyczną, łowca talentów i promotor zobaczył ich występ w klubie Pandora’s Box w Los Angeles i oniemiał. „Glen Campbell z tymi swoimi długimi jak na owe czasy włosami był niewiarygodnie chudy i wyglądał na chorego. Zgarbiony nad swoją hawajską gitarą grał najbardziej niewiarygodne rzeczy jakie kiedykolwiek słyszałem… a Steve Whiting i jego potężny bas wprawiał w drżenie szklanki na barowych półkach. Zresztą – wszyscy byli fantastyczni!” Kilka dni później John Peel został ich menadżerem…

Na początku 1966 roku Peel zabrał ich do hollywoodzkiej wytwórni Gold Star Studios, gdzie zarejestrowali trzy utwory: „Shake Your Money Maker” Elmore Jamesa, „Smokestack Lightnin’ „ Howlin’ Wolfa i piosenkę „I’m Not Talkin”, którą w lipcu 1965 roku The Yardbirds wydali na swej pierwszej amerykańskiej płycie „For You Love”. Mimo, że nadal bazowali na bluesie zmienili je drastycznie. Szczególnie ostatnia brzmiała jak dzika, hard rockowa bestia. Wykonywana po raz pierwszy na żywo w jednym z klubów w Riverside z dźwiękowym dysonansem, cyklicznym sprzężeniem zwrotnym i stalową gitarą w stylu wschodniego raga całkowicie wystraszyła publiczność. Aby podkreślić wyjątkowość muzyki chłopcy podłączyli pod gniazdka gitar i wzmacniaczy oprawki z żarówkami. Trzy podstawowe kolory pulsowały w zależności od częstotliwości przepływającego prądu i od głośności nastawionych Marshalli. Światła poruszały się w górę i w dół; twarze publiczności stawały się ostre lub rozmyte. Publika była totalnie oszołomiona i zahipnotyzowana. „To nie muzycy. To sceniczni alchemicy” – posumował występ jeden z jego uczestników.

Mistrz hawajskiej gitary, Glenn Rose Campbell (1965)

John Peel czuł, że zespół z takim potencjałem nie osiągnie tutaj sukcesu. Namówił muzyków, by udali się do Anglii. Tuż przed wylotem z zespołu ubył Greg Treadway, który dostał powołanie do US Navy, a następnie wysłany do Wietnamu. Był to cios nie tylko dla niego, ale także dla jego kolegów mających pacyfistyczne poglądy. Sprawy zaszły jednak tak daleko, że pozostała czwórka gotowa na przyjęcie wyzwania losu wyleciała do Wielkiej Brytanii i w czerwcu 1966 roku pewnie postawiła nogi na londyńskim lotnisku Heathrow. Kilka tygodni później miejsce Grega Treadwaya zajął młody chłopak z angielskiego South Shields, Tony Hill.

Wieść o niezwykłym zespole z Ameryki, który zaczął regularne koncerty w Marquee rozeszła się po Londynie lotem błyskawicy. Legendarny klub zaczęli odwiedzać nie tylko ludzie ciekawi nowych brzmień i intrygującej muzyki, ale też muzycy innych kapel chcący podpatrzeć zespół na scenie. Bardzo często pojawiali się tam Pete Townshend, Roger Daltrey, Jeff Beck i Keith Relf,  muzycy The Move, Jagger z Richardsem i Pink Floyd z Sydem Barrettem na czele. Ci ostatni przemycą wkrótce kilka scenicznych pomysłów na swoje mocno zakręcone, psychodeliczne koncerty… Muzyczne korzenie THE MISUNDERSTOOD są typowe dla roku 1966 sięgające surfingu, bluesa i folk rocka; podane w nowej formie brzmiały nowatorsko, jak nic do tej pory. Znakomita i szorstka gra Glenna Campbella pełna brudu, sprzężeń i dysonansu miała niespotykany do tej pory wymiar dźwiękowy ignorując tak charakterystyczne dla brzmienia hawajskiej gitary skojarzenia z Hawajami i Nashville. Campbell wydawał z niej różnorodne dźwięki, od elektryzujących pieszczot wzmocnionych przez silniki odrzutowego Marshalla odkręconego na full, po skrajne kosmiczną, pełną tajemnic głębię. Sekcja rytmiczna wiedziała kiedy odsunąć się na drugi plan, by wrócić z mocą szalejącej burzy gradowej; niski wokal Ricka Browna był kontrapunktem dla jego autorskich poruszających tekstów, które wybuchowymi jak napalm gitarowymi akordami spinał Tony Hill. Między gitarzystami istniała niezwykła nić porozumienia, rodzaj swoistej telepatii. Do gry podchodzili niczym klasyczne trio, podobnie jak Cream i później Hendrix, a gitara brzmiała jak jeden instrument. I mimo, że było ich dwóch (gitarzystów) nie mieli żadnych ograniczeń mogąc swobodnie tworzyć w różnych stylach i kolorach.

Front okładki „Before The Dream Faded” (1982)

Podpisany kontrakt z Fontana Records zaowocował sesją w studiach Philipsa, w których nagrali materiał na trzy single (w sumie sześć piosenek) pod okiem producenta Dicka Leahy i inżyniera Rogera Wake’a. Piosenki, które nie tylko uchwyciły klimat zmieniającej się epoki w muzyce pop, ale co najważniejsze – stały się najbardziej oryginalnymi, ekscytującymi i ponadczasowymi psychodelicznymi utworami nagranymi w 1966 roku. Singiel „I Can Take You To The Sun”/„Who Do You Love” ukazał się we wrześniu 1966 roku i był to ich oficjalny debiut płytowy. Cały materiał nagrany dla Fontany znalazł się na kompilacyjnym albumie „Before The Dream Faded” w części zatytułowanej „Colour Of Their Sound” wydanym przez Cherry Red dopiero w 1982 roku. Dla porządku – część druga albumu, „Blue Day In Riverside”, zawiera siedem kawałków z 1965 roku (nieco gorszej jakości dźwięku) pochodzące z bardzo rzadkiego acetatu.

Kompilacyjny album eksploduje nagraniem „Children Of The Sun” oficjalnie wydanym na singlu trzy lata później. Powolny, marszowy rytm z turbo naładowanym pulsującym basem Steve’a Whitinga usiłuje owinąć się wokół przesiąkniętej sprzężeniem zwrotnym gitary Tony’ego Hilla. Przypomina to „Shapes Of Things” The Yardbirds na dużej dawce sterydów. Potężna, doskonale waląca w punkt perkusja podwaja rytm, a kiedy niski, mocny głos Ricka Browna intonuje „Zrelaksuj się i dryfuj / W głąb obszaru swego umysłu” wtedy zdajemy sobie sprawę, że nie jest to typowo big beatowy numer, ale wizjoner walący w drzwi przyszłości. Prymitywne wycie Ricka, które a to przyspiesza, a to znów zwalnia nabiera własnego życia ogłaszając wysmażony acid rockowy manifest: „Zamknij oczy i odpływaj /  Kiedy jutro znów się obudzisz / Odrodzisz się na nowo, aby pozostać / Tak wypowiedziało się Słowo Miłości / Dołącz do Dzieci Słońca…” Choć „Children Of The Sun” jest wybuchowy, to „My Mind” jest jeszcze bardziej innowacyjny. Zaczyna się od Wschodnich harmonicznych sekwencji w rytmie raga, które przejmuje pulsujący, zniekształcony bas. Brown jest w świetnej formie. Jego tekst: „Jeśli jest ktoś w moich myślach / Mógłby się ze mną zabrać / Sprawić, by cały ten Czas się zatrzymała / Sprawić, by całe Światło zgasło / Tam w tym wymiarze Sens nie istnieje…” mrozi plecy! Tymczasem w środkowej części Campbell gra na własną rękę zupełnie inną, jakby  nie z tego świata melodię. I wszystko to mieści się w dwu i pół minutach..! Całą masę gitarowych brzmień przypominających kwartet smyczkowy słyszymy w „Who Do You Love” Bo Diddleya, który niewiele ma wspólnego z oryginałem. No, może poza tekstem. Zygzakowate akordy linii rytmicznych torpeduje „stalowa” gitara Campbella rozrywając bluesowy standard na strzępy jak szmacianą lalkę. Zanim Campbell powtórzy swój wyczyn raz jeszcze w środku umieścił jeden z najdziwniejszych i jeden z najpiękniejszych przerywników w całej muzyce popularnej. Jeśli Brian Wilson na kwasie widział Boga, to Glenn musiał zażyć jego podwójna dawkę. Ten króciutki fragment jest naprawdę rajski… Kolejny „I Unseen” już taki nie jest. W treści lirycznej to makabryczna relacja siedmiolatka, który opowiada o swej nagłej jak mrugnięcie okiem śmierci pod grzybową chmurą podczas sierpniowego poranka w Hiroszimie. Adaptacja dzieła tureckiego poety Nazima Hikmeta „I Come And Stand At Every Door” pół roku wcześniej była przerabiana przez The Byrds. Interpretacja THE MISUNDERSTOOD przewyższa dźwiękową siłą, galopującym rytmem i… harmonijką ustną, w którą Rick Brown dmucha z ekstazą wysysając z niej cały sok z powietrza. Garażowy kiler? Raczej koszmar, który nigdy więcej nie powinien się zdarzyć…  Kiedy szalone rytmy staccato w „Find A Hidden Door” zaczynają topić umysł dudniący bas wydobywający się z dolnej części wspina się, by wstrząsnąć belkami na suficie. Porywający utwór! Gitara Campbella koordynuje działania niczym Oko Wszechwiedzące, tempo nie spada, a mózg domaga się chwilowego wytchnienia. Uff, co za jazda… Pierwszą odsłonę płyty kończy „I Can Take You To The Sun”, który John Peel w 1968 roku nazwał „najlepszym nagraniem pop jaki kiedykolwiek został nagrany” i nie był daleki w swym stwierdzeniu. Piosenka „bawi” się światłem i cieniem, mocą i kruchością z maestrią z jaką później robił to Syd Barrett i The Velvet Underground. Gdy zawory pulsującego crescendo luzują się Tony Hill demonstruje swoją wszechstronność za pomocą akustyczno gitarowego pięknego przejścia w stylu bałałajki. To wszystko jest tak oszałamiające jak w „Antique Doll”, które The Electric Prunes nagrał dwa lata wcześniej.

Druga część płyty to zbiór siedmiu utworów pochodzących z roku 1965 nagranych w oryginalnym składzie. Na ich przykładzie widać jaką niezwykłą metamorfozę w tak bardzo krótkim czasie przeszli muzycy. Te starsze, głównie rhythm’n’bluesowe kawałki nie są złe, ale co tu dużo mówić, nie dorównują mocą, werwą i oryginalnością późniejszym piosenkom. Ciężki klimatycznie „I’m Not Talking” Mose Allisona robi największe wrażenie. Jest krótki, brutalnie surowy, z paletą psychodelicznych dźwięków, których w 1965 roku w muzyce jeszcze nie usłyszysz. Cover Howlin’ Wolfa „Who’s Been Talking” (znany też pod tytułem „Cause Of It All”) bliski jest oryginałowi; „I Need Your Love” to czysty garage rock, zaś „I Cried My Eyes Out” zbudowano wokół ładnego riffu organowego. O ile „Like It Do” jest czystym popem (no dobrze – garażowym popem) to „You Have Got Me Crying Over Love” ma pewną proto-punkową agresję.

Wokalista Rick Brown dziś.

Podpisanie kontraktu z Fontaną miało otworzyć im drzwi kariery, które zostały zatrzaśnięte nim na dobre się otworzyły. O Ricka Browna upomniała się armia Stanów Zjednoczonych. Macki bezsensownej wojny w Wietnamie bezlitośnie sięgały wszędzie, nawet tu na brytyjskiej ziemi. Dla wokalisty zaczął się kolejny etap niesamowitych zdarzeń godnych opisania lub sfilmowania. Wcielony do Marines ucieka z jednostki wojskowej pod plandeką wojskowej ciężarówki tuż przed wysłaniem do Wietnamu. W San Francisco ukrywa się w hipisowskiej komunie chłonąc atmosferę wolności na Haight Ashbury. Długo w niej miejsca nie zagrzewa. Żandarmeria wojskowa tropi go i wciąż jest o krok za nim. Cudem udaje mu się dostać do Londynu, gdzie przez kilka dni mieszka w domu Jeffa Becka zanim agenci FBI nie wpadli na jego trop. Czując ich obecność niemal natychmiast przedostaje się do Indii, gdzie przez ponad sześć lat żyje jak ubogi mnich. W tym czasie nauczył się języka bengalskiego, hinduskiego i tajlandzkiego, oraz nauczył się czytać sanskryt i hindi. Dzięki służbie edukacyjnej pod kierunkiem swego duchowego przywódcy awansował do najwyższych kręgów indyjskiej społeczności i w 1972 roku dwukrotnie spotkał się z ówczesnym prezydentem  Indii Varagiri Venkata Girim. W 1979 roku, po dwunastu latach wygnania Rick Brown powrócił do Ameryki, gdzie otrzymał amnestię i został zwolniony z wojska. Obecnie pełni funkcję sekretarza Instytutu Gemologii Planetarnej w Bangkoku.

Po wyjeździe Ricka Browna chłopcy próbowali zatrudnić nowego wokalistę, ale w tym samym czasie, jakby mało tych kłopotów, cofnięto im pozwolenie na pracę dając 24 godziny na opuszczenie Wielkiej Brytanii. Moe i Campbell musieli szybko sprzedać swoje instrumenty, by kupić bilet w jedną stronę. Tym samym zespół THE MISUNDERSTOOD przestał istnieć. I to w momencie, gdy stał na progu drzwi, którymi pół roku później przejdą Jimi Hendrix i Pink Floyd z Sydem Barrettem, a za nimi cała masa innych zmieniając oblicze muzyki, której dali początek.

Podczas gdy Steve Whithing  Rick Moe zostali w Stanach Glenn Campbell powrócił do Anglii. Wyśmienity gitarzysta będący połączeniem Becka i Page’a w 1969 roku założył znakomity zespół Juicy Lucy (o którym napiszę niedługo), zaś Tony Hill sformował nie mniej fantastyczną grupę High Tide (o której już pisałem). W 1982 roku Campbell i Brown spotkali się w Londynie raz jeszcze i jako Influence nagrali dwa utwory dla wytwórni Rough Trade Records, po czym ten pierwszy osiadł na stałe w Nowej Zelandii, drugi powrócił do Tajlandii.

Według wszelkich przyjętych reguł i standardów trzeba jasno powiedzieć, że The MISUNDRESTOOD byli niezwykłą grupą pięciu młodych mężczyzn odkrywających swoją muzykę i siebie samych. John Peel nazwał ich prorokami nowego porządku dodając: Po nich otworzyły się wrota entuzjazmu i energii. Od tej pory każda grupa w tym kraju chciała grać muzykę o progresywnym charakterze”.

Ten zespół mógł być tak wielki jak Pink Floyd, sławny jak Jimi Hendrix. Wznieśli się na szczyt dla wielu nieosiągalny. Szczyt, który z powody złośliwego chichotu losu okazał się dla nich skrajem przepaści, co w dość symboliczny sposób ilustruje okładka albumu „Before The Dream Faded”. Jeśli więc ktoś ma apetyt na cudowną psychodelię z połowy lat 60-tych powinien go usłyszeć. A wtedy (jestem tego niemal pewien) zrozumie, że musi mieć go na własność.