Kogut w ostrogach. VARIATIONS „Nador” (1970)

W połowie lat sześćdziesiątych, kiedy historia Francji krzyżowała się z historią narodów berberyjskich i mauretańskich nad Sekwaną rock nie istniał. Jedynie twist i yé-yé miały prawa obywatelskie. W przeciwieństwie do innych krajów europejskich Francuzi chętniej wspierali artystów z własnego kraju, śpiewających w ojczystym języku. Tamtejsi wykonawcy parający się rock and rollem, tacy jak Johnny Hallyday  przyznali po latach, że tworzyli wówczas imitację anglojęzycznej muzyki rockowej… Korzystając z możliwości, jakie stwarzała Francja imigrantom z północnej Afryki, trzech muzyków z Maroka: urodzeni w Casablance wokalista Jo Leb i perkusista Jacky Bitton, oraz pochodzący z Fez, gitarzysta Marc Tobaly  w 1966 roku wylądowali w Paryżu z myślą o założeniu zespołu muzycznego. Czwartym jej członkiem został basista Jacques „P’tit Pois” Grande – Francuz, mający włoskie korzenie. Na przekór panującym wówczas tendencjom miała to być stricte rockowa kapela. Ta czwórka, która nazwała się LES VARIATIONS praktycznie nie mając muzycznych korzeni startowała od zera.

Rockowy kwartet Variations (1970)

Zaczęli koncertować w całej Francji  śpiewając po angielsku piosenki swoich ulubionych artystów: Little Richarda, Chucka Berry’ego, Elvisa i Stonesów. W grudniu 1966 roku wygrali konkurs młodych talentów w legendarnym, paryskim klubie Golf-Drouot, goszczący w swoich podwojach takich wykonawców jak David Bowie, The Who, Free… W marcu 1967 roku ładują się do Volkswagena-kombi i atakują Europę. Czas się do tego nadawał, gdyż dość  łatwo można było załapać się na klubowe występy zdobywając tym samym coraz większą publiczność. Podróż (głównie po Niemczech i  Skandynawii) bez planowania, bez menadżera, bez promotora i reklamy trwała prawie dziesięć miesięcy. Na wspólnej scenie grali z wykonawcami jakich we Francji pewnie by nie spotkali – Brianem Augerem, Soft Machine, Booker T & The M.G.’ s… W trakcie jej trwania niezależna, kopenhaska wytwórnia Triola zaproponowała im nagranie singla. Na stronie „A” znalazł się (zasugerowany przez Duńczyków) cover Bee Gees „Spicks & Specks”, a na „B” kapitalna wersja piosenki Bonny Rice’a „Mustang Sally”, wykonana w stylu blues rockowego tria Cream. Pomimo reputacji „scenicznej bestii” przywołującej na myśl wczesnych Rolling Stonesów i dobrego przyjęcia singla na listach przebojów (szczególnie w Danii i Holandii) nic szczególnego się nie działo. Przełom nastąpił 31 grudnia 1968 roku.

Kilka dni wcześniej muzycy znaleźli się w Joinville-le-Pont przyglądając się nagraniom programu rozrywkowego dla francuskiej telewizji. To miała być specjalna, sylwestrowo-noworoczna niespodzianka dla telewidzów z udziałem Small Faces, Fleetwood Mac, The Who, Pink Floyd, Joe Cockera, The Equals… Gdy do studia nie dotarł zespół Traffic (problem na granicy ze służbą celną), producenci programu zaproponowali LES VARIATIONS zastąpienie Steve’a Winwooda i jego kolegów. To była szansa, której nie mogli zmarnować. I nie zmarnowali. Zarejestrowano 20-minutowy set z „Around And Around”, „Mustang Sally”, „Devil With A Blue Dress”, „Everybody Needs Somebody To Love” i „Satisfaction”

Wieczorem, 31 grudnia cała czwórka zasiadła przed telewizorem i z podnieceniem oglądała „Surprise-Partie”. Była niepewność, czy ich występ zostanie pokazany..? A jeśli tak, to jakie utwory..? Napięcie rosło, program dobiegał końca… Wreszcie spiker zapowiada: „Po raz pierwszy w telewizji grupa, którą  zapamiętacie. Les Va-ria-tions!!!” Wbrew wszelkim obawom wyemitowano cały materiał jaki został nagrany i obejrzały miliony telewidzów. Zespół był całkowicie rozluźniony i, co ważne, nie grał z playbacku, w przeciwieństwie do niektórych gwiazd (w tym The Who i Small Faces), którym to się „przydarzyło”… Marc Tolby grał po gryfie zębami; Jo Leb , wyraźnie szczęśliwy, kręcił się wkoło jak chochlik kończąc występ śpiewając na podłodze; Jacques zacięcie szarpał struny gitary basowej, podczas gdy Jacky wyobrażał sobie, że jest Keithem Moonem. A rozgrzana do białości publiczność szalała!

Tuż po emisji programu rozdzwoniły się telefony. Jeden z pierwszych był od przedstawiciela wytwórni płytowej Pathé Records, z którym grupa szybko podpisała kontrakt. Na efekt nie trzeba było długo czekać. W marcu 1969 roku ukazał się „Come Along”/”Promises”– historycznie pierwszy, proto-hard rockowy singiel nagrany przez francuską grupę. To wtedy z jej nazwy zniknął przedrostek Les.

Singiel „Come Along” w oryginalnej okładce (1969)

Można zżymać się na dość kiepską produkcję małej płytki (bas jest za ciężki, perkusja zbyt cofnięta), ale tamtejsi inżynierowie dźwięku jeszcze nie bardzo wiedzieli jak ugryźć muzykę młodych wilków, a i sam zespół nie miał doświadczenia studyjnego. Niemniej w „Come Along” czuć dzikość garage rocka, zaś o „Promises” można by pomyśleć, że został nagrany przez Adriana Gurvitza i zespół Gun. O dziwo, singiel (z alternatywną okładką) dobrze sprzedawał się w niedalekiej Holandii, a „Come Along” wszedł nawet na tamtejszą listę przebojów.

Holenderskie wydanie singla w alternatywnej okładce.

We wrześniu pojawia się kolejny singiel „No.2” z „What’s Happening” będący skrzyżowaniem ciężkiego rocka a la Deep Purple Mk I, z brytyjskim bluesem spod znaku Ten Years After i instrumentalnym „Magda” (imię jednej z sióstr Marca Tobaly’ego). Produkcja znów nie zachwyca, ale następna mała płytka „Free Me”/„Générations” wydana w marcu 1970 roku może budzić zadowolenie. Warto zaznaczyć, że protest song „Générations” to pierwszy utwór zaśpiewany przez grupę po francusku.

W między czasie, razem z Devotion i Aphrodite’s Child, grupa bierze udział w programie Johnny’ego Hallydaya w Palais des Sports transmitowanym przez telewizję.  Po kolejnych występach, w tym ze  Steppenwolf i Led Zeppelin, przyszedł w końcu czas na dużą płytę. Muzycy nic nie mieli przeciw singlom. Były dobre. Szczególnie jak na tamte czasy. Z drugiej strony z zazdrością patrzyli na wychodzące albumy z muzyką, którą sami grali i które odnosiły sukces. Dopięli swego w październiku 1970 roku, gdy  ukazał się ich debiutancki longplay zatytułowany „Nador”.

Okładka płyty „Nador” (1970)

Tytuł albumu można rozszyfrować na dwa sposoby. Nador (pisany z dużej litery) to blisko 150-tysięczne miasto na północnym wybrzeżu Maroka, które – jak uważają jedni – zostało uhonorowane nazwą krążka, by podkreślić rodzinne korzenie muzyków. Inni zauważają, że „nador” pochodzi od arabskiego słowa oznaczającego spojrzenie, lub wizję. Znaczenie tego ostatniego kojarzy się z kolei z medium przepowiadającym przyszłość. Słuchając muzyki i tekstów wiemy, że zespół takimi sprawami się nie zajmował. Interpretacja tytułu jest więc sprawą otwartą, dowolną i niezobowiązującą…

Słuchając płyty od początku uderza mnie dojrzałość grupy, jej profesjonalizm i brak kompleksów. Zupełnie nieskrępowani, nie czują potrzeby utrzymywania powiązań z archetypami francuskiej piosenki. Z wyjątkiem jednego nagrania mają w stu procentach angielskie brzmienie łącząc w niewiarygodnie zwięzłych formach najlepsze cechy The Who, Rolling Stones, Cream, Led Zeppelin zahaczając o Mountain z błyskiem MC5. Żywiołowy Joe Leb opętany wibracjami hard rocka dosłownie eksploduje swoim głosem. Marc Tobaly podkręcając swego Marshalla na maksa brzmi jak najlepszy angielski „drapak” tej dekady. Jego Gibson Les Paul kopuluje mu w rękach wyciskając siódme poty wspierając wokalistę. Jeśli chodzi o sekcję rytmiczną, nie są to leszcze. Jacques Grande , podobnie jak wielcy (i bardzo nieliczni) basiści tamtych czasów zapewnia groove i moc z niezachwianą podstawą, która pozwala Tobaly’emu na wybranie wszystkich bocznych dróg, jakie sobie zażyczy. Natomiast Jacky Bitton to niesamowity perkusista (był w czołówce najlepszych bębniarzy, o czym warto wspomnieć), którego nieco polimorficzna gra może przywołać Gingera Bakera, lub Mitcha Mitchella. To twardy jak diament przykład hard rockowego idiomu z prostym, ale solidnym fundamentem. Mówiąc bardziej obrazowo – francuski kogut w ostrogach potrafiący roztrzaskać bębenki w uszach w drobne puzzle.

Płyta zawiera dziewięć utworów. Tobaly napisał praktycznie cały materiał, więc aranżacje pozwalają mu na wiele riffów i gitarowych solówek. Całość zaczyna się od „What A Mess Again”. Cóż za wspaniały tytuł i co za sposób na rozpoczęcie albumu: uderzenie młota parowego, które kopie tyłek od początku do końca… Tempo schodzi o kilka stopni w dół w „Waiting For The Pope”, ale tylko na moment. Początek przypomina kalifornijskie piosenki rockowe w stylu Jefferson Airplaine, aby po chwili powrócić do ciężkiej, blues rockowej atmosfery z końcowym solem gitarowym wznoszącym się do lotu jak wodne ptaki. Tytułowy, instrumentalny „Nador” poszerza dynamikę albumu o delikatne cieniowanie. Tobaly, niczym hinduski Viram Jasani wyplata mauretański nastrój przy akompaniamencie niskiego basu i bębnów darbuki, na których gościnnie zagrał Youssef Berrebi. Jak widać Led Zeppelin ze swoimi „Black Mountain Side” i „The Battle Of Evermore” nie byli osamotnieni… Jedyny utwór z francuskim tekstem (tak na przełamanie lodów?) to „Générations”. Hałaśliwy i wybuchowy rock and roll z solówką w środkowej sekcji jak ta z „Heartbreaker” tyle, że skompresowana do 10 sekund! Z kolei „We Gonna Find The Way” to fajna ballada przypominająca mi najlepsze momenty Family z Rogerem Chapmanem.

Label wytwórni Pathe oryginalnego longplaya.

Druga strona zaczyna się (stosunkowo) spokojnym, umiarkowanym tempem utworem „Free Me”. Wokal na chwilę ostygł, pozostawiając Tobaly’ego w roli dzikiego dziecka, który musi zająć się co najmniej trzema oddzielnymi gitarami. A kiedy na ziemi nie pozostanie nic innego, jak wypalona trawa, karaluchy i Keith Richards, przetrwają też i te riffy. Jestem tego pewien! „Completely Free” jest najdłuższym (5:40) utworem na albumie. Kolejna, mocno zaaranżowana galeria multi-riffów i gitarowych solówek, przypominająca „Black Eyed Girl” Boba Segera z „Baby Wan’t Ya” MC5 . Rozlega się szczekliwy, mocny riff, któremu towarzyszy echo odbite od ścian studia, skwierczące talerze Jacky Bittona i niskie pomruki wydobywające się spomiędzy ust Jo Leba. Basowe bębnienie wybija godzinę policyjną, ale zespół daje radę. Po sekundowej pauzie cicha perkusja i bas nabierają pary aż po ostatnią sekwencję. Ale śmiertelny cios nadchodzi z super fazową, pojedynczą gitarą i perkusją, która przyspiesza rozbijając się ostatecznie o mur… „Mississipi Woman” zaczyna się jak rock’n’ roll Jerry Lee Lewisa z szalonym rytmem wygrywanym na fortepianie ani na moment nie zwalniając. Fajnie grać go na wszelkich (nie tylko domowych) prywatkach  W ostatnim nagraniu, „But It’s Wright”, Jacky Bitton prowadzi grupę swoim szybkim i mocnym bębnieniem. Szalony riff galopuje z totalnym błyskiem, przełączając się na kaczkę, podczas gdy agresywny rytm wdziera się w serce, a potężna linia basu przelatuje tuż nad głową. Gdy na ostatnie minuty albumu wszyscy członkowie porzucają swoje instrumenty elektryczne, zaczyna się dość niespodziewana część. Część przywołująca na myśl plemienny obrzęd arabsko-afrykańskich praprzodków. Z perkusyjną linią prowadzoną przez darbukę, z tamburynem, klaskaniem w dłonie, generując rytmiczne zawirowania, które tańczą jak nocne cienie przy ognisku. Owe niezwykłe dźwięki tlące się na tej etnicznej nucie zamykają album….

Grupa kalibru VARIATIONS  stworzona w Anglii lub Ameryce, objechałaby planetę dziesięć razy, będąc równorzędną kapelą dla wielkich tamtej epoki. Szkoda, że po wydaniu „Nador” dostali małej zadyszki. Na kolejny krążek, „Take It Or Leave It” fani czekali aż trzy lata – zbyt długa to przerwa dla niecierpliwej publiczność, która w okresie niebywałej eksplozji i jakości produkcyjnej była zarzucana mnóstwem doskonałych pozycji. Kolejne dwa longplaye „Morrocan Roll” (1974) i „Caffe de Paris” (1975) ciekawe, ale zbyt eklektyczne w stosunku do debiutu również przeszły bez echa.

Swój ostatni koncert zagrali za Oceanem, w Filadelfii w tamtejszej  Academy of Music 7 grudnia 1975 roku. Dwa tygodnie później (21 grudnia) zespół oficjalnie podał do wiadomości, że zakończył działalność.