Muzyczne remanenty: The Frost (1969); Elegy (1972); Masala Dosa (1979).

Trzy zespoły z trzech różnych krajów i trzy różne gatunkowo płyty, których raczej  nie usłyszymy na antenach radiowych, czy cyfrowych platformach muzycznych. Trudno uznać je za arcydzieła gatunków, ale trzymają odpowiednio wysoki poziom. I choćby tylko z tego powodu warto je poznać i zachować w pamięci.

THE FROST „Frost Music” (1969).

Wyśmienity gitarzysta i wokalista Dick Wagner najbardziej znany jest ze współpracy z Alice Cooperem, Lou Reedem i grupą Kiss. Jednak zanim do tej współpracy doszło, pod koniec lat 60-tych Wagner był liderem własnego zespołu The Frost. Pochodzący z Detroit kwartet w latach 1969-70 nagrał trzy albumy studyjne z czego debiutancki, „Frost Music”, wydany przez nowojorską, niezależną wytwórnię płytową Vanguard prowadzoną przez braci Solomon okazał się najbardziej popularny i moim zdaniem najlepszy. Zanim weszli do studia dużo koncertowali. Ich występy przyciągały fanów ciężkiego rocka i szybko stali się jedną z najpopularniejszych kapel w stanie Michigan. Na płycie znalazło się dziesięć autorskich numerów, z których większość znana była z koncertów. Zespołowi udało się zgrabnie połączyć klasycznego ciężkiego rocka z chwytliwymi melodiami w duchu uroczej psychodelii rodem z Zachodniego Wybrzeża podparte gęstymi rytmami i soczystymi partiami gitarowymi. Te ostatnie (nie ujmując w żadnym wypadku umiejętnościom pozostałej trójce muzyków) to najlepsza rzecz na tej płycie. Przykład? Zamykający album utwór „Who Are You?” na pozór wydaje się przeciętny, ale gdy do głosu dochodzi ognista gitara robi się z tego fantastyczny numer. Zresztą płyta jest bardzo równa, bez tzw. „wypełniaczy”, co już dobrze o niej świadczy. Słucham ją często i za każdym razem czerpię z tego wielką przyjemność toteż trudno mi wyróżnić jeden, czy kilka kawałków. Wszystkie są świetne. „Jennie Lee” ciężkim brzmieniem kopie tyłek tak, że iskry lecą. Podobnie „Mystery Man”, „Baby Once You Got It”, czy wspomniany już „Who Are You?” Z kolei „Take My Hand” nawiązuje do stylu Jefferson Airplaine, a uroczy „A Long Way Down From Mobile” z delikatną harmonijką na początku ma w sobie urok piosenek Crosby Stills And Nash. Okrasą samą w sobie jest najdłuższy, ośmiominutowy jam, „Stand In The Shadows” – psychodeliczny ciężki rock w najlepszej swej postaci! Żałować należy, że płyty tej nie wydała jakaś duża wytwórnia, choć 50 tysięcy egzemplarzy jakie rozeszły się w ciągu dwóch pierwszych miesiącach sprzedaży i tak nie było złym wynikiem.

ELEGY „Elegy” (1972).

Oficjalna dyskografia heavy progresywnej grupy Elegy to zaledwie jeden singiel „No Direction/Pain” nagrany w studiach Petera Muellera w Wiedniu i wydany przez austriacki Atom w 1971 roku. Limitowana edycja (ledwie 380 egzemplarzy) dużej płyty „Elegy” zawierająca zapis występu z sierpnia 1972 roku w wiedeńskim klubie muzycznym ” Electronic”  ukazała się dopiero w 2021 roku(!) nakładem małej niezależnej wytwórni Seelie Court.

Ta brytyjska, heavy progresywna grupa rockowa zanim zaczęła rezydować w Austrii wcześniej nazywała się Hellmet (pisałem o niej w lipcu 2022 roku) i pomimo zmiany nazwy stylu nie zmieniła. To wciąż muzyka grana z intensywnością King Crimson, muzyka z maniakalnym fletem i ciężką progresywną gitarą. Muzyka, gdzie Jethro Tull spotyka się z wibracjami Marsupilami. Na ten blisko godzinny i niezwykle energetyczny koncert złożyło się dziewięć fantastycznie zagranych utworów obfitujących w liczne zmiany tempa z czego tylko dwa to covery Beatlesów. Progresywna wersja „Eleon Rigby” z fletem i szaloną środkową, improwizowaną częścią zwala z nóg, a „Every Little Thing” brzmi jak kawał soczystego hard rocka z tendencją do grupowego jamowania. Muszę przyznać, że obie wersje są bardzo ciekawe i na swój sposób oryginalne. Zaczynający płytę „Dream Of Life” i kończący „Man With A Plan” to bliskie mojemu sercu długasy trwające odpowiednio trzynaście i dziewięć minut, na których dzieje się tyle ciekawych rzeczy, że można by obdzielić nimi kilka studyjnych płyt innym wykonawcom. Krótsze numery: „Lost”, czy „Repercussions” nie odstają dynamizmem od reszty i w zasadzie tylko czterominutowy „Fortune Teller” zagrany na akustycznej gitarze daje chwilę błogiego spokoju. Podsumowując – kapitalna pozycja, którą gorąco polecam! Co prawda dźwięk na tym krążku nie jest audiofilski, ale znęcanie się nad 50-letnimi taśmami nagranymi amatorskim sprzętem to jakiś absurd. Zgoda, mówienie, że nie lubi się tej czy innej muzyki z jakiegoś powodu nie jest złe, ale negowanie wyjątkowego nagrania archiwalnego ze względu na ich jakość jest bezprzedmiotowa i pozbawiona sensu. A już zarzucanie zespołowi, że są amatorami jest nie tylko pomyłką, ale totalną ignorancją i obraźliwą dla muzyków. Nie widząc sensu w tej bezużytecznej krytyce głośno powiem – zespół NIE BYŁ amatorem! Wszyscy byli profesjonalistami i ważną częścią historii brytyjskiego undergroundu. Materiał na „Elegy” to jedyne zachowane nagrania „na żywo”  i ważny archiwalny dokument tamtej epoki.  Jeśli ktoś tego nie rozumie, niech nie słucha i nie kupuje tego. Proste..?

Jak dotąd na YouTube nie ma żadnego nagrania z tego albumu, więc zamieszczam singlowy utwór. Co prawda nie oddaje on charakteru koncertowych nagrań zespołu, ale jak się nie ma co się lubi…

MASALA DOSA „Masala Dosa 77” (1979).

Duński zespół Masala Dosa został założony w Kopenhadze w 1975 roku. Kwartał składał się po części z byłych członków lokalnych grup Hyldemor i Bifrost, oraz (i tu ciekawostka) naszego rodaka, Mariana Lichtmana. Perkusista i współzałożyciel Trubadurów opuścił nasz kraj rok wcześniej i zamieszkał w Kopenhadze dołączając do swych rodziców, którzy po antysemickiej nagonce wyemigrowali do Danii w 1968 roku. Szybko zaaklimatyzował się w duńskim środowisku muzycznym, zapisał się też do szkoły muzycznej o profilu jazzowym. To wtedy dołączył do chłopaków z Masala Dosa.

Jak wiele duńskich zespół z lat 70-tych tak i ten na początku swej kariery zaczynał od folk rocka. Był to jednak krótki epizod i nie pozostawił po sobie żadnego śladu. Muzycy zafascynowani rockiem progresywnym (zwłaszcza brytyjskim) poszli w tym kierunku. Przez dwa lata udoskonalali to, co skomponowali wcześniej. Minęły jednak kolejne dwa zanim wytwórnia Kong Pære w końcu zdecydowała się nagrać i wydać album „Masala Dosa 77”.

Na płycie znalazło się sześć utworów, które łączą rock progresywny i psychodeliczny z elementami space rocka i fusion. W pierwszych trzech nagraniach pojawiają się wokale śpiewane w języku duńskim, co mi akurat kompletnie nie przeszkadza. Moim skromnym zdaniem mają swój urok. Ale nie śpiew jest tu atrakcją, a instrumentalna, melodyjna gra na dwie gitary prowadzące. Panowie Vag Carlsen i John Teglgaard są fenomenalni. Nie epatują wirtuozerską techniką ani karkołomnym wykonem. Niczym mistrzowie palet, malują swe muzyczne obrazy pastelowymi z reguły dźwiękami tworząc eteryczne klimaty nie pozbawione dynamiki. Pierwsze nuty „Livets Karrusel” zagrane unisono na gitarach kojarzą mi się z zespołem Camel. Jakież to jest piękne! W miarę rozwoju utwór nabiera tempa, ale nawet gdy pojawiają się saksofon i klawisze nagranie nic nie traci ze swej błogiej atmosfery. Cudowne otwarcie płyty… Może się mylę, ale w „Tryllemagt” słychać fascynację grupami Pink Floyd (początek i ogólny klimat) i Dire Straits (świetna gitarowa solówka pod koniec trzeciej minuty) co nie jest zarzutem, tym bardziej, że muzykom w tym długim, 7-minutowym nagraniu udało się utrzymać własny styl. Bardziej agresywne dźwięki, przynajmniej na początku, znajdujemy w „Follow Your Intuition” zamykającym pierwszą stronę dużej płyty, chociaż muzyka wraca potem na właściwe, spokojniejsze tory. Jest super, ale to nie wszystko, bo przed nami dania główne!

Drugą stronę otwiera kapitalnie zagrana, 12-minutowa suita „Cykelløbet”, na którą nakładają się różne style począwszy od jazz fusion, przez rock progresywny, po kosmiczne dźwięki a la Hawkwind. W tym znakomitym nagraniu John Teglagard sięga po sitar (symboliczne nawiązanie do indyjskiej potrawy masala dosa i narodowego instrumentu?), co jest plusem dla zespołu pomimo, że takiej muzyki wtedy się już nie grało! Cóż, magia i czary nie poddają się czasowi i modom tym bardziej, że „Pink Cosmos” robiący pod koniec ukłon w stronę „Shine You Crazy Diamond” można uznać za rozwinięcie „Cykelløbet”.  Całość kończy zagrany z polotem jazz rockowy „Drøm Eller Hva” udowadniając, że dla  zespołu nie było gatunku, w którym nie czułby  się pewnie!

Mimo, że płyta ukazała się pod koniec trudnego dla prog rocka czasu, muzykę Masala Dosa  można uznać za udany powrót do wczesnych lat 70-tych w stylu tamtejszych znakomity kapel na czele z  Culpeper’s Orchard, Miidnight Sun, czy Day Of Phoenix. Zatrzymajmy ją więc jak najdłużej i nie dopuśćmy, by zniknęła nam z muzycznego horyzontu.