Muzyczne horyzonty Stomu Yamash’ta: „Go”; „Go… Live From Paris” (1976)

Gdyby nie było Yoko Ono, to Stomu Yamash’ta bez wątpienia byłby najpopularniejszym japońskim artystą działającym w latach 70-tych na brytyjskiej scenie muzycznej. Nie o popularność tu jednak chodzi, a o dorobek artystyczny. W tym przypadku Stomu bije na głowę byłą żonę Johna Lennona generując niezwykle różnorodne reakcje miłośników muzyki. Dla niektórych jest awangardowym perkusistą, którego głębia i delikatność zdobią nagrania dzieł Takemitsu Toru i Petera Maxwella Daviesa. Dla innych jest czołową postacią w jazz-rockowej supergrupie Go. W naszym kraju być może znany garstce fanów pamiętających jego okazjonalny, ale ekscytujący wkład w muzykę do filmów „Devills” Kena Russella i „The Man Who Fell To Earth” (Człowiek, który spadł na ziemię) Nicolasa Roega z Davidem Bowie w roli głównej. Bliższe spojrzenie na karierę Stomu Yamash’ty ujawnia fascynującą historię radykalnego kompozytora-wykonawcy wypełniającego luki między Wschodnią i Zachodnią wrażliwością muzyczną, co zaowocowało unikalnym dorobkiem o głęboko kosmicznym i duchowym podłożu. Z całym szacunkiem, ale tych rzeczy próżno szukać u Yoko Ono…

Stomu Yamash’ta

Urodził się w Kioto i naprawdę nazywa się Yamashita Tsutomu. Jego ojciec, nauczyciel muzyki w szkole średniej i dyrygent tamtejszej orkiestry symfonicznej, od najmłodszych lat zachęcał go do studiowania muzyki. Mając 8 lat Stomu wykazał się talentem do wszelakich instrumentów perkusyjnych: kotłów, dzwonków, klocków drewnianych, wibrafonów i ksylofonów. W szkole podstawowej zadziwił wszystkich niesamowitym wyczynem grając sześcioma pałeczkami jednocześnie. Na dużej scenie zadebiutował wykonując „Koncert perkusyjny” Dariusa Milhauda wspólnie z Kyoto Asahi Philharmonic. Był najmłodszym członkiem orkiestry – miał zaledwie 16 lat. Jego wiek w połączeniu z niezwykłym talentem przykuł uwagę wielu osób, w tym dyrygenta Arama Chaczaturiana, który po występie zaprosił go na studia do Rosji. Ostatecznie Stomu wybrał Stany Zjednoczone, gdzie studiował jazz w Berklee College Of Music i koncertował z symfoniczną Chicago Chamber Orchestra.

Jego atletyczny i wirtuozowski styl perkusyjny zyskał na znaczeniu na początku lat 70-tych, kiedy to praca z Red Buddha Theatre sprowadziła go do Europy. Po krótkim pobycie we Francji gdzie pracował przy teatralnych projektach multimedialnych przeniósł się na drugą stronę kanał La Manche. W Londynie połączył siły  z perkusistą Morrisem Pertem i członkami jego zespołu Come To The Edge nagrywając album „Floating Music” dla Island Records w 1972 roku.  To dla tej wytwórni w następnych latach nagrał większość swoich najlepszych albumów w tym znakomity jazz-rockowy „Freedom Is Frightening” z grupą East Wind, czy wspomniany na wstępie krążek z muzyką do filmu Człowiek, który spadł na ziemię”. Niestety niewiele z nich zostało wydanych na CD. I oto niedawno, 29 lipca 2022 roku Cherry Red/Esoteric Records udostępniło je w siedmiopłytowym boxie „Stomu Yamashta – Seasons. The Islands Albums 1972-1976”.

Ten ekscytujący zestaw pudełkowy daje szansę poznania artysty, którego chyba nie tylko ja przegapiłem w epoce i możliwość zanurzenia się w tak wielu stylach muzycznych. Dziś, pół wieku później, pokochałem bez wyjątku wszystko, co znalazło się w tym boxie.

„Floating World” (1972) to dla mnie najbardziej eksperymentalny album i niesamowite, że Island Records zaryzykowało jego wydanie w czasie kiedy fani muzyki byli prawdopodobnie mniej otwarci na takie dźwięki… The Man From The East” (1973) ma wspaniałą i poruszającą muzykę, zwłaszcza z utworami takimi jak „Memory Of Hiroshima” i „Mountain Pass”. Z kolei „Freedom Is Frightening” (1973) to jazz fusion tour de force i przez jakiś czas był moim ulubionym w tym zestawie. Złego słowa nie powiem o równie eksperymentalnym „One By One” (1974) z klasycznymi wtrętami i znakomitą grą na skrzypcach Hisako Yamash’ta, żoną Stomu. Jest tu kilka naprawdę kapitalnych rytmów opartych na funku, które zapierają dech! „Raindog” (1975) podąża podobną drogą, aż dochodzimy do „Go” (1976), który przenosi muzykę na zupełnie nowy poziom. To jest ambient, funk, rock progresywny, jazz fusion… jakkolwiek to nie nazwiemy, jest po prostu genialne. Zestaw kończy niesamowity, stojący na wysokim poziomie (na winylu podwójny) album koncertowy „Go…Live in Paris” (1976). O tych dwóch ostatnich nieco więcej poniżej. Wszystkie płyty wydano w formie card sleeve (miniatury płyt winylowych) z replikami oryginalnych, czasem rozkładanych okładek z perfekcyjną jakością dźwięku. Do pudełka dorzucono bardzo interesującą i wielce pouczającą 40-stronicowa książeczka z wieloma archiwalnymi, po raz pierwszy udostępnionymi zdjęciami. No cóż, nie od dziś wiadomo, że Cherry Red/Esoteric wykonują niesamowitą robotę przy reedycjach boxów.

Zawartość pudełka

Spotkanie z pionierem syntezatorów, Peterem Zinovieffem, w 1973 roku wprowadziło Yamash’tę w świat elektroniki. Wówczas nie miał zbyt wielu okazji, by włączyć ją do swojego repertuaru. Okazja nadarzyła się, gdy przypadkowe spotkanie z perkusistą Santany, Michaelem Shrieve’em doprowadziło w 1976 roku do powstania grupy Go w iście kosmicznym składzie, w którym znaleźli się: multiinstrumentalista Steve Winwood najbardziej znany z Traffic i Blind Faith, gitarzysta Al Di Meola z Return To Forever i grający na klawiszach Klaus Schulze, którego wkład w Tangerine Dream i Ash Ra Tempel do dziś jest imponujący.

Taki kolektyw pięciu utalentowanych muzyków (japońskie „go” to „pięć”) pochodzących z różnych części świata, z których każdy miał napięty harmonogram nagrań i zaplanowane trasy koncertowe może powstać tylko wtedy, gdy spotkają się razem w jednakowym czasie, co wcale nie jest takie proste. Większość z tych muzyków znajdowała się wtedy w stanie przejściowym, a mimo to przez okres jednego roku wspólnie tworzyli muzykę. Było w tym też pewne niebezpieczeństwo. Zespół składający się z tak niezwykłych indywidualności mógł z łatwością zderzyć się z ego każdego z nich i zabić projekt zanim jeszcze się zaczął. Na szczęście wspólne zainteresowanie nowym doświadczeniem muzycznym stworzyło coś, co rzeczywiście brzmi jak hybryda wszystkich tych zespołów, w których grali wcześniej. Dla Yamash’ty Go stanowił kulminację jego prób połączenia rocka, jazzu i awangardy. „Wszystko do tej pory było tylko praktyką”– mówił w notatkach do pierwszego albumu. Niestety, jak większość supergrup jej historia była krótka, ale pocieszające w tym wszystkim jest to, że mimo krótkiego życia zdążyła wydać dwa albumy studyjne i jeden koncertowy będące arcydziełami muzyki lat 70-tych. Pierwszy z nich to „Go” z kwietnia 1976 roku.

Front okładki płyty „Go” (1976)

Kiedy ten album ukazał się w 1976 roku, twórcza strona jazz rocka była w zapaści, a fani gatunku szukali czegoś nowego. Oczekiwania wobec tego albumu, który zawierał gwiazdorską obsadę i połączenie dwóch stylów: elektroniczny space rock i funk inspirowany jazz fusion były wysokie. Ostatecznie nikt się na nim nie zawiódł ponieważ kompozycje, aranżacje, melodie, wyreżyserowane jamy i wokale są na najwyższym poziomie, a mieszanka instrumentalnych przerywników i ścieżek wokalnych wykonana perfekcyjnie. Nie ma też przerw między utworami przez co całość brzmi jak jedna długa suita. O ile Winwood, Shrieve i Yamash’ta uznawani są za filary albumu, to Klaus Schulze jest tu fundamentalnym kolorystą i prawdopodobnie najlepszym partnerem, jakiego Stomu mógł znaleźć. To on pomógł mu w kształtowaniu przestrzennego, gwiezdnego dźwięku, na którym opiera się wiele utworów ze „Stellar”, „Space” i „Space Requiem” na czele.

Gdy otwierający się space rockowo „Solitude” ustępuje miejsca „Nature” z orkiestrowymi aranżacjami, które są tu rewelacyjne, robi się ciepło na sercu. Potem do głosu dochodzi Winwood ze swoim pianinem i sekcją rytmiczną. Mam wrażenie, że tak mógłby brzmieć Focus w spokojniejszych momentach gdyby dodał smyczki… „Air Over” i „Crossing The Line” tworzą kolejną uroczą parę w stylu The Alan Parsons Project lub Pink Floyd (czy to przypadek, że w tym ostatnim żeńska wokaliza brzmi jak u Clare Torry w „The Great Gig In The Sky”..?) otoczoną ambientowymi sekcjami elektronicznymi. Kosmiczne dźwięki pierwszego z nich wolno ustępują miejsca ponadczasowej i tajemniczej melodii. Wychodzą tu też etniczne wpływy Yamash’ty, a przepełniony echem wokal Winwooda nadaje temu wszystkiemu niezwykłą jakość doskonale pasującą do surowej scenerii, która jest oddalona o lata świetlne od takich utworów jak „Sea Of ​​Joy” czy „Gimmie Some Lovin’”. Tuż po tym pojawia się „Man Of Leo” i „Stellar” tworząc trzecią parę, za którą można umrzeć. Mimo, że jesteśmy na bardziej funkowym terytorium, to z eterycznym początkiem albumu działa to na zasadzie kontrastu, W końcu dochodzimy do utworu, który pokazuje prawdziwą oryginalność. Instrumentalny „Carnival” rozpoczyna się dudniącym, podwójnie taktowym tympanonem (grecki bębenek) zwieńczonym orkiestrowymi fanfarami i wszelkiego rodzaju dźwiękami gitar i syntezatorów. Brzmi jak awangardowy numer ze ścieżki dźwiękowej z apokaliptycznego filmu. Zaraz po nim pojawia się niezwykle uduchowiony i pędzący „Ghost Machine” z ognistymi ornamentami okraszony kilkoma kapitalnymi riffami w stylu fusion i znakomitą, gitarową solówką, a „Time Is Here” to fajny funkowy rhythm and blues z ciekawymi aranżacjami smyczkowymi Paula Buckmastera. Przez cały album Buckmaster błyszczy jako prawdziwie oryginalny i innowacyjny aranżer. Dla mnie rewelacja. Album zamyka łagodna rockowa piosenka „Winner/Loser”, jedna z niewielu na tym albumie, która ma naprawdę mocną i oryginalną melodię. I po raz kolejny potwierdza się wspaniała charyzma Steve’a Winwooda.

Tył okładki.

Poza gwiazdorskim składem pięciu podstawowych muzyków  warto podkreślić nieocenioną rolę jaką odegrali muzycy drugiego planu.  Chris West i Junior Marvin grają na gitarach rytmicznych. West był później członkiem Terra Nova, odgałęzieniem znakomitego Manfred Mann Earth Band, Marvin zaś najbardziej znany jest jako gitarzysta w grupie Boba Marleya, The Wailers. Z kolei amerykański gitarzysta prowadzący, Pat Thrall dodał swoje znakomite partie do kilku utworów. Co ciekawe, długie wspaniałe solo na gitarze elektrycznej w koncertowej wersji „Crossing The Line” nie jest grane przez Al Di Meole, a przez Pata, który tak to wspomina: „Al zszedł ze sceny i dał mi tę solówkę… to była jedna z dwóch, które dostałem tego wieczoru.” I dodaje: „Granie z nimi było wielkim zaszczytem. Jest niesamowity!” W wersji studyjnej słyszymy żeński chórek Thunderhighs, któremu sławę przyniósł udział w bardzo znanej piosence Lou Reeda „Walk On The Wild Side”  z płyty „Transformer” z 1972 roku. Ich wspaniałe  głosy można usłyszeć w „Time Is Here” na albumie „Go… Live From Paris”.

Kolejnym cichym bohaterem jest Rosko Gee znany z ostatniego składu Traffic, którego dudniący bas jest w stanie rozsadzić niskotonowe głośniki w proch. Jamajski muzyk  pokazuje też swoje fantastyczne zdolności w umiejętnym rzeźbieniu dźwięku. Lista utalentowanych pracowników zaangażowanych w projekt Go nie kończy się na muzykach. Nie mniej imponujące są zasługi osób związane z aranżem, produkcją i realizacją. Ważnym elementem bujnego brzmienia albumu studyjnego było wykorzystanie sekcji smyczkowej, dętej i dętej drewnianej, ze świetnymi aranżacjami Paula Buckmastera, jednego z najlepszych klasycznych aranżerów w historii muzyki rockowej i popowej. To on odpowiadał za aranże jednych z największych hitów późnych lat 60-tych i wczesnych 70-tych takich jak „Space Oddity” Davida Bowiego, „Your Song” Eltona Johna, „Without You” Harry’ego Nilssona, czy „You’re So Vain” Carly Simon… Co ciekawe, Buckmaster nie był pierwszym wyborem Yamash’ty na aranżera. Stanowisko to chciał powierzyć Mike’owi Gibbsowi, ale ten ją odrzucił ze względu na obowiązki w Berklee College Of Music. Dziś możemy się tylko zastanawiać, co legendarny aranżer jazzowy mógł zrobić z tak fantastycznym projektem jakim był Go. Co by jednak nie mówić praca jaką wykonał Buckmaster jest oszałamiająca! Moją ulubioną sekwencją, w której aranżer maczał palce to „Solitude/Nature” z obojem, sekcją instrumentów dętych drewnianych i fletem piccolo otwierająca całą płytę. Mistrzostwo.

Producentem krążka był Dennis McKay, najbardziej zapracowany człowiek roku 1976 w Island. Oprócz projektu Go wyprodukował znakomity album Brand X „Unorthodox Behaviour”, Curved Air „Airborne”, Gong „Gazeuse!” oraz ostatni album z lat 70-tych Mahavishnu Orchestra i Johna McLaughlina „Inner Worlds”. Nie można też zapomnieć o inżynierze dźwięku, którym był Phil Brown. Kiedy Stonesi nagrywali „Sympathy For The Devil”, a Led Zeppelin pracowali nad „Stairway To Heaven”, Brown był jednym z głównych inżynierów w Island Studios. Spośród jego licznych dokonań „Burning” Boba Marleya i „One World” Johna Martyna są mi bardzo bliskie. Wcześniej Brown pracował z Yamash’tą nad albumem „Raindog” i wrócili do studia, aby nagrać „Go”. Było to w lutym 1976 roku. W tym samym czasie Camel nagrywał płytę „Moonmadnes”, o której już tu pisałem.

„Go… Live From Paris” był drugim albumem Go i został nagrany na żywo 12 czerwca 1976 roku w Palais Des Sports w Paryżu.

Front okładki.

W zasadzie jest to rozszerzona wersja studyjnej płyty nagrana w tym samym składzie ze wsparciem dodatkowych artystów w tym Karen Friedman (voc), Brother James (congas) i Jerome Rimson (bg). Wszystkie utwory łączą się w jedną wielką suitę z poszanowaniem ducha oryginału choć w stosunku do płyty studyjnej kolejność nagrań jest zmieniona. Oprawa występu pozwala też na znacznie dłuższą i bardziej odkrywczą interakcję między muzykami. Jeśli chodzi o samą intensywność, trudno jest nie pokochać ogniste solówki Di Meoli z niebiańską duszą Winwooda i przenikliwymi basowymi wstawkami Rimsona w porywającym „Ghost Machine”. Z kolei „Winner/Loser” ilustruje, jak na muzyków znakomicie wpływa spontaniczność koncertu i co można zrobić z tak melodyjnego i prostego numeru. Słuchając tego materiału mam wrażenie jakby to był plan wyjątkowo inspirującej wycieczki, na którą dałem się zaprosić. Połączone ze sobą „Solitude”, „Nature” i „Air Voice” (wcześniej nazywany „Air Over”) charakteryzują się równym wykonaniem, a „Crossing The Line” to absolutny zenit. Najlepsze jednak przed nami, czyli „Man Of Leo”. To co na płycie studyjnej było dwuminutową piosenką rozszerzyło się do czternastominutowego potężnego zespołowego jamu z intensywnymi solówkami Di Meoli i fantastycznymi popisami Shrieve’a. Bez cienia wątpliwości opus magnum płyty!

Album „Go… Live From Paris”z  rewelacyjną okładką Tony’ego Wrighta, pokazujący wybitnych muzyków grających na maksimum swoich możliwości nie ustępuje większości znanych albumów koncertowych wydanych w latach 70-tych. Szkoda, że u nas znany i ceniony jest tylko nielicznym. Taki klejnot pilnie wymaga ponownego odkrycia, bo naprawdę na to zasługuje.

Po wydaniu obu płyt Steve Winwood odszedł z Go, aby skupić się nad swoim pierwszym albumie solowym. Potem nastąpiła kolejna trasa koncertowa, tym razem po Stanach Zjednoczonych, gdzie projekt nagrał jeszcze jedną płytę, „Go Too”, którą Arista wydała w 1977 roku.  Moim zdaniem nie dorównuje ona pierwszej, ale zawiera kilka wspaniałych momentów takich jak „Mysteries Of Love”  z wokalami Jess Roden i Lindy Lewis i „Beauty” z ładną solówką na gitarze akustycznej Ala Di Meoli. Stomu Yamash’ta, całkowicie pochłonięty prowadzeniem projektu Go, poczuł w końcu potrzebę natychmiastowego odpoczynku. Po powrocie ze Stanów opuścił Londyn, udał się do Kioto gdzie oświadczył, że kończy karierę. „Nie zrozumcie mnie źle, nigdy nie żałuję żadnej z rzeczy, które spotkały mnie w życiu. Byłem i jestem wdzięczny losowi za to, co mi dał. Ale to nie jest już życie, w którym czuję się komfortowo.”

Yamash’ta powrócił do tworzenia muzyki kilka lat później, choć w mniej gorączkowym tempie. Na uwagę zasługuje jego ścieżka dźwiękowa do filmu Paula Mazursky’ego „Tempest” z 1982 roku, w którym znajdziemy piękną wersję „Solitude” z płyty „Go”. Naprawdę warto poznać jego wszystkie muzyczne horyzonty.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *