O tym jak można sparzyć się przy zamawianiu płyty przez internet nie będąc przy tym ekspertem konkretnego zespołu przekonał się mój znajomy Rzecz działa się dobrych kilka lat temu. Późnym popołudniem wpadł on do mnie mocno poddenerwowany. „Co jest?” – pytam łagodnie będąc świadom jego gwałtownego charakteru. „Moja Misia jutro ma urodziny. W prezencie zamówiłem płytę. Myślałem, że zamawiam Genesis z Gabrielem i Collinsem, a tu dostaję coś kompletnie nieznanego. Wiesz co tu jest grane..?” Wiedziałem! Po godzinie uszczęśliwiony wyszedł ode mnie z płytami z Peterem i Philem w składzie, ja zaś nieoczekiwanie stałem się właścicielem płytowego „białego kruka”, na którego polowałem długi czas! Znalezienie go w moich ulubionych sklepach muzycznych było w większym wyzwaniem niż studiowanie fizyki kwantowej.
Dla fanów psychodelicznego rocka z Zachodniego Wybrzeża końca lat 60-tych TEN Genesis nie jest zespołem nieznanym. Mam jednak świadomość, że sporo osób (podobnie jak mój znajomy) nie mieli pojęcia ani o istnieniu amerykańskiego Genesis, ani o ich płycie, „In The Beginning”, którą wydali w 1968 roku. Dziś, w dobie Internetu łatwo do niej dotrzeć choćby poprzez YouTube’a. Z drugiej strony smutno mi gdy pomyślę, że spośród szerokiego grona znajomych jestem chyba jednym, który posiadają ją fizycznie. A może nie..?
Nie tylko ich muzyka jest fantastyczna. Nie mniej fascynująca jest też geneza powstania grupy i lista zespołów, w których wcześniej występowali jej członkowie. Śledzenie korzeni przypominało mi próbę odtworzenia genealogii zespołu Hawkwind, do której kiedyś się przymierzałem, a to oznacza, że im głębiej drążyłem tym bardziej zastanawiałem się, czy na Zachodnim Wybrzeżu istniał zespół, z którym nie byli w jakiś sposób związani. Aby zbytnio nie mącić skupię się na kilku faktach. Wokalista i gitarzysta rytmiczny, Jac Ttanna był członkiem garażowej grupy Fender IV (grał pod swym prawdziwym nazwiskiem, Joe Kooken) później przemianowaną na The Sons Of Adam. Pod tą ostatnią nazwą w latach 1965-68 wydali trzy single. Pierwszy, „Take My Hand”, był mieszanką szorstkiego rytmu Stonesów z gładkim melodyjnym wokalem Beatlesów i The Byrds. Dużo ciekawsze były dwa kolejne: „Mister You’re A Better Man Than I” i „Feathered Fish” będące klasycznymi kawałkami mocnego garage rocka. Płytki dzisiaj brzmią świetnie, ale wtedy ani zespół, ani producent nie byli nimi zachwyceni. Ostatecznie zespół rozpadł się w czerwcu 1968 roku, a Jac mając więcej wolnego czasu zaczął tworzyć piosenki.

Miesiąc później, mniej więcej w połowie lipca poznał 18-letnią wschodzącą piosenkarkę Susan Richman. Jako 15-latka Sue mogła pochwalić się kontraktem płytowym. „Moja płytka „I’m Sorry Baby” zespołu Canaries dla Bell Records, na której śpiewałam jako główna wokalistka, znajdowała się w szafie grającej niemal w każdym lokalu. Jac ją usłyszał i zapytał, czy chcę załóż z nim zespół. Od razu się zgodziłam!” Jac Ttanna: „Była piękna i naprawdę utalentowana. Opracowaliśmy kilka piosenek i zagraliśmy je Mike’owi Portowi (były basista The Sons Of Adam – przyp. moja), który natychmiast do nas się przyłączył”. W sierpniu dołączyło do nich dwóch kolejnych muzyków: perkusista Bob „Crusher” Metke i gitarzysta prowadzący Kent Henry (wł. Kent Henry Plischke). Zespół wydawał się gotowy, ale w ostatniej chwili ze składu wyłamał się Mike Port. Jego miejsce zajął Fred „Foxey” Rivera i nazwali się Spectrum. Po kilku próbach ściągnęli do siebie byłego menadżera The Sons Of Adam, Howarda Wolfa, żeby ich posłuchał. Kilka dni później Wolf oficjalnie został ich opiekunem i wymyślił dla nich nową nazwę – Genesis.

Od początku założyli sobie, że ich muzyka w kreatywny sposób powinna łączyć świetne melodyjne numery z doskonałymi wokalnymi harmoniami. I to im się udało. Jeden z pierwszych koncertów jaki załatwił dla nich Wolf (jeszcze jako Spectrum) odbył się jesienią 1967 roku w Klubie Troubadour mieszczącym się na słynnym Santa Monica Boulevard u Doga Westona, co doprowadziło do podpisania kontraktu z Mercury Records. Jac Ttanna: Nie pytajcie mnie jak było, ale myślę, że nadawaliśmy na tym samym poziomie co Carpenters.” Fred Rivera dodaje: „Pamiętam ten występ bardzo dobrze. Graliśmy tam później nie jeden raz. Troubadour to było najlepsze miejsce, w którym podpisywano kontrakty z nowymi artystami.”
Początek 1968 roku zaczęli od pracy w Amigo Studios mieszczące się w North Hollywood gdzie nagrywali swój pierwszy i jedyny album z producentem Stevem Douglasem i inżynierem dźwięku Hankiem „No Socks” Cicalo. „Zawarłem umowę z wytwórnią i wymyśliłem tytuł płyty, „In The Beginning” – wspomina Howard Wolf. „To pierwsze słowa Księgi Rodzaju w Biblii. Nie żebym był religijny. Przeciwnie. Po prostu pomyślałem, że jest to dość oryginalne i na swój sposób wyjątkowe.” O mały włos sesja mogła zostać nieukończona; podczas nagrywania Steve Douglas miał atak serca i nie było mowy by ją kontynuował. Dokończył ją Wolf. Kamień z serca spadł wszystkim zaangażowanym w tę pracę.

Biuro i przestrzeń do prób Mercury Records znajdowały się na Hollywood Boulevard. Tam wykonali wszystkie prace przedprodukcyjne. To ich ich scaliło, dodało sił i wiary. Jako zespół stali się jednością. Intensywnie koncertowali po całym stanie jakby od tego zależało ich życie. Lista artystów z którymi występowali jest niemal tak długa jak biblijna „Księga Rodzaju”. Dla przykładu rzucę kilka nazw: The Yardbirds, Quick Silver Messenger Service, Pacific Gas And Electric, Albert King, Spirit, Mothers Of Invention, HP Lovecraft, Jefferson Airplane, Steppenwolf, Moby Grape…
„Czarnym dniem”. dla zespołu okazał się wtorek, 28 maja 1968 roku. Tego dnia Fred „Foxey” Rivera został powołany do armii i wysłany do Wietnamu. Zastąpił go nowy basista wypełniając tym samym warunki kontraktu dotyczący także występów. W czerwcu, w klubie Galaxy postanowili zagrać specjalny koncert dedykowany Fredowi, który nie doczekał się wydania albumu. A że sami go zorganizowali wytwórnia nie zgodziła się, by wystąpili jako Genesis, posłużyli się więc alternatywną nazwą: The Foxey Freddie Revue featuring The Lead Zeppelin. Jac Ttanna: „Wymyślił ją Bob i użyliśmy jej myśląc, że jest na tyle dziwna, że ludzie połkną haczyk i przyjdą z ciekawości zobaczyć, co to jest. No i był tłum!” Ciekawe czy Jimmy Page, który był wówczas w The Yardbirds i często gościł w Galaxy nie zainspirował się ostatnim członem nazwy dla swego nowego zespołu nieznacznie ją modyfikując. Kto wie..?
Na początku września w sklepach muzycznych pojawia się tak wyczekiwany przez nich album „In The Beginning”. Okładkę, przypominającą mi debiut Fairport Convention, zaprojektował John Cabalka (pierwszą płytę grupy HP Lovercraft też). Z kolei pięknie wystylizowany napis z nazwą zespołu i tytułem był dziełem Stanleya Mouse’a, który zyskał sławę w latach 60-tych głównie swoimi genialnymi psychodelicznymi plakatami.

Osiem nagrań zamieszczone na płycie tworzą niesamowitą mieszankę psychodelicznego rocka z elementami acid rocka, hard rocka, oraz folku z tendencjami progresywnymi. Do tego świetne gitary, flet, bogata orkiestracja i absolutnie bezbłędne harmonie wokalne przywołujące na myśl The Mamas And The Papas z tekstami przypominające obrazy dzieci kwiatów. Ktoś kiedyś porównał Sue Richman do Grace Slick z czym nie do końca się zgadzam. Panna Richman jest dużo spokojniejsza, pewna siebie, mniej neurotyczna, a poza tym śpiewa lekko i bez wysiłku.
Całość rozpoczyna „Angeline”, jeden z najcięższych utworów na albumie zawierający ogniste sfuzzowane gitarowe riffy i zawodzące solówki Kenta Henry’ego. To jest ten rodzaj psycho-hard rocka, który Jefferson Airplane zawsze chciał nagrać, ale nigdy nie wytrzeźwiał na tyle długo, by to zrobić. Na tle owej ściany dźwięku wspaniale prezentują się głosy Sue i Jacka. Porównując Grace Slick i Marty’ego Balina powiem krótko: roznieśli ich w pył! Chwała też wytwórni, że doceniła ten utwór i szybko wydała go na singlu. Tuż potem mamy cover (jeden z trzech) i to jaki – słynną „Suzanne” Leonarda Cohena. Może komuś się narażę, ale moim zdaniem to jedna z najlepszych wersji jaką znam (a jest ich cała masa) podkreślona silną grą zespołową i znakomitym dialogiem pomiędzy Richmannem i Ttanną. Mam wrażenie, że pomiędzy tą parą coś iskrzyło. bo czuć to w ich ciepłych głosach… Pewnym zaskoczeniem jest wybór kolejnego coveru. „Gloomy Sunday” to piosenka z lat 30-tych napisana przez węgierskiego pianistę i kompozytora Rezső Seressa. Nie mam pojęcia skąd oni ją wygrzebali! Wokół utworu narosły legendy, które sugerowały, że utwór miał doprowadzać osoby nie do końca radzące sobie w życiu do samobójstw. Jego nieco złowieszczą popularność ilustruje fakt, że w krótkim w okresie (od 13 do 24 listopada 1935 roku) pojawiło się na temat tej piosenki 278 artykułów we francuskich, niemieckich, szwajcarskich i włoskich gazetach! Nawiasem mówiąc Seress odebrał sobie życie skacząc z balkonu; miał 76 lat. Wracając do tematu – cover w ich wykonaniu jest zaskakująco dobry nawet jeśli porówna się go z wersjami Paula Robesona, lub Billie Holiday. Otoczenie dziewczęcego głosu za pomocą gitar akustycznych i gustownej aranżacji o barokowym zabarwieniu zmieniło utwór w zaskakująco nastrojowy kawałek pełen niepokoju i rozpaczy. Sue dała z siebie wszystko i jej występ wokalny naprawdę mnie tutaj powalił. Zastanawiające, czy Mercury kiedy wypuścił go na singlu zdawał sobie sprawę z jego przesłania – kontemplacji samobójstwa… Mam słabość do długotrwałego i gęstego fuzzu, więc ’What’s It All About” mający bardziej bluesowy charakter przykuł moją uwagę od samego początku. Świetna melodia. A czy zastanawialiście się kiedyś jak brzmiałby folk rock z potężną dawką gitarowego fuzzu..? Cóż, „Mary Mary”, ostatni z coverów napisany przez B. Bennet, jest idealną odpowiedzią na to pytanie… Skomponowany przez Kenta Henry’ego „Ten Second Song” posłużył mu jako platforma do zaprezentowania różnych stylów gitarowych. Szkoda, że w końcówce piosenka została wyciszona bo mam wrażenie jakby Kent dopiero zaczynał się rozgrzewać. Aha, pomimo tytułu, piosenka nie trwa dziesięć sekund, a trzy minuty.

Na drugiej stronie oryginalnej płyty znalazły się dwie kompozycje. Pierwsza, „Girl Who Never Was”, dziwnie przypomina brytyjski Genesis z okolic „From Genesis To Revelation” z Jackiem Ttanną brzmiącym prawie jak Peter Gabriel. Może nie wszystkim przypadnie ona do gustu, ale ja uważam ją świetny kawałek. Pojawiające się smyczki są o wiele bardziej atrakcyjne niż to, co zrobił Arthur Greenslade (tata Dave’a Greenslade’a) we „From Genesis…” zaś partia fletu dodaje jakże miłego akcentu. Ostatnie, szesnastominutowe nagranie, „Would Without You” często porównywane do Quicksilver Messenger Service po spożyciu nielegalnych „materiałów rekreacyjnych” to opus magnum zespołu. Rozpoczyna się dość idyllicznie, gdy w idealnej harmonii wokaliści zadają pytanie „Would Without You?”, które jest następnie powtarzane, zanim nasze zmysły zostaną zaskoczone i wciągnięte w kapitalny, narkotyczny jam. Od razu zastrzegam – nie jest to zwykły gitarowy bełkot. Tutaj nastroje zmieniają się wraz z rytmem, pod który Fred Rivera kładzie nienaruszalne fundamenty swoim basem. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że Kent był pierwszorzędnym gitarzystą, równie dobrym jak John Cipollina i cała rzesza innych znanych gitarzystów z Zachodniego Wybrzeża. I to nie przypadek, że po rozpadzie Genesis został zaangażowany do Steppenwolf.
Kiedy „In The Beginning” zostało wydane mieli mieć wsparcie marketingowe i koncertowe ze strony wytwórni. Pech chciał, że zmienił się prezes, nowy zaś powiedział: „Skoro żadnych obietnic nie ma na piśmie nie będę ich dotrzymywał.” Ostatnie koncerty zagrali pod koniec grudnia 1968 roku po czym zespół rozpadł się z powodu „wewnętrznych konfliktów”. Przynajmniej taką wersję podał Jac Ttanna. I choć album został wydany także w Kanadzie (bez żadnej niestety promocji) i rok później w Holandii, przepadł tak jak i wiele innych perełek tamtych lat. Pierwsza kompaktowa reedycja albumu pojawiła się w Niemczech w 1999 roku; następne w 2007 i 2012 w Wielkiej Brytanii, obie z bonusem „The Long Road”, który został nagrany jeszcze tego samego 1968 roku w nieznanym lokalnym studiu z Jimmym Chappellem na basie i Hamiltonem Farleyem jako producentem. Pierwotnie ukazał się on w 1969 roku na kompilacji „First Vibration”, która powstała w ramach hollywoodzkiej fundacji wspierającej świadomość antynarkotykową. Genesis znalazło się tu w doborowym towarzystwie razem z The Beatles, Jimi Hendrixem, Jefferson Airplane, Canned Heat, Donovanem…
Po rozpadzie Kent Henry grał w The Blues Image, Charity i w Steppenwolf. W późniejszych latach cierpiał na Alzheimera, jego stan zdrowia ulegał pogorszeniu. Zmarł w 2009 roku… Po odbyciu służby wojskowej Fred Rivera związał się na jakiś czas z Delaneyem Bramblettem, podczas gdy Sue Richman śpiewała w wielu różnych formacjach, m.in. w Exile, Indigo, The Thieves, Savoy Brown, u Yima Bogarta i Suzie Quatro… Jac Ttanna w latach 70-tych pozostał w muzycznej branży pełniąc funkcję menadżera trasy Canned Heat i pracując jako muzyk sesyjny dla producenta Richarda Perry’ego. Zmarł w sierpniu 2022 roku w swoim domu w Bangkoku z powodu zatrucia pokarmowego. Miał 81 lat…
„In The Beginning” to płyta, która z każdym kolejnym przesłuchaniem smakuje coraz bardziej. Dla mnie jest i będzie jedną z pereł psychodelicznego rocka końca lat 60-tych.