Pionierzy włoskiego prog rocka. LE ORME „Collage” (1971)

Muzyczna przygoda włoskiego LE ORME rozpoczęła się w 1966 roku w małym portowym miasteczku Margherze wchodzącym w skład weneckiej gminy. Zaczynali jako czteroosobowa grupa beatowa Le Ombre co było dosłownym tłumaczeniem nazwy ich ulubionego zespołu, The Shadows. Ponieważ w miejscowym dialekcie le ombre to także kieliszek wina nie chcąc by z nich drwiono zmieniono ją na Le Orme. Zafascynowani rodzącą się pierwszą, angielską psychodelią spod znaku Pink Floyd i The Pretty Things porzucili beatowy repertuar by stawić czoła nowym trendom. W 1968 roku po nagraniu kilku singli wydali debiutancką płytę „Ad Gloriam”, Próba połączenia włoskich melodii z brytyjską psychodelią i tysiącem innych kolorowych dzieci-kwiatów do dziś wspominana jest jako jedna z bardziej udanych prób na tamtejszym rynku. Płyta sprzedała się kiepsko, co spowodowało zerwanie relacji z małą, ale godną pochwały wytwórnią Car Juke Box włoskiego wydawcy Carlo Alberto Rossi’ego, który sponsorował między innymi płyty zespołów I Santoni („Noi”) i Laser („Vita Sul Pianeta”), dziś rarytasy spędzające sen z powiek poważnym kolekcjonerom winyli.

Fiasko albumu omal nie doprowadziło do rozpadu zespołu, w którym ostatecznie ostało się trzech muzyków. Jednocząc siły wydali płytę, „Collage”, która we Włoszech wywołała prawdziwe trzęsienie ziemi. To było coś, co głęboko wstrząsnęło korzeniami popu przenosząc go na inny poziom. Już po okładce widać, że będzie to inny album. Przed cmentarną bramą stoi trzech mężczyzn bez koszul, pokrytych białą farbą lub wapnem. Postacie nabrały cech posągów z innych epok, być może z greckiej tragedii chociaż z uwagi na tło bardziej przypominają duchy.

Front okładki.

Pierwszy, wysunięty do przodu ma długie włosy i brodę, a na twarzy zagadkowy półuśmiech. W ramionach trzyma żelazny krzyż. Tuż za nim kolejna długowłosa i brodata istota z rękami na biodrach, obok niego trzecia: te same długie włosy i para zakręconych wąsów. Cmentarz, trzy ludzkie posągi – czy to wszystko nie wydaje się być przedstawieniem koszmaru, ucieleśnieniem mitologicznych i archetypowych obrazów..? Nawiasem mówiąc podczas sesji zdjęciowej kilku kierowców na ich widok traciło panowanie nad swoimi pojazdami…

W rzeczywistości wspomniane postacie pod pokrywą farby mają ciało i serce. Mają nawet imiona i niewiele ponad dwadzieścia lat. Ten na pierwszym planie nazywa się Giuseppe „Michi” Dei Rossi i gra na perkusji, ten z gęstą brodą, Antonio „Toni” Pagliuca jest klawiszowcem, a gość z wąsami to Aldo Tagliapietra, basista i główny wokalista. To był pierwszy, uważany za klasyczny, skład Le Orme wyłoniony z wcześniejszych przetasowań. Ostateczny upadek zjawiska „beatu” i powstanie w Anglii nowego symfonicznego popu jako pierwszy zauważył Toni Pagliuca. Punktem zapalnym, czy jak kto woli impulsem było wydanie kilka lat wcześniej albumu „Days Of Future Passed” The Moody Blues, który otworzył (jeszcze nieśmiało) niezbadane i bardzo ciekawe perspektywy przed całym rockowym światem, wskazując nowe, rajskie drogi młodym zuchwałym muzykom. Toni potwierdził swoje przeczucia podczas pierwszej wizyty w Londynie w 1969 roku, gdzie zanurzył się w tamtejszą nowatorską, undergroundową scenę spotykając coraz bardziej żądnych przygód muzyków z Pink Floyd, czy ekipę King Crimson z ich niesamowitym albumem zawierającym rzeczy, których świat nigdy wcześniej nie słyszał. Jednak największe wrażenie zrobił na nim Keith Emerson z zespołem The Nice, którzy w fenomenalny sposób łączyli muzykę klasyczną z rockiem. Po powrocie do kraju, z niezwykłym bogactwem doświadczeń i głową pełną pomysłów Pagliuca przekonuje kolegów, aby mu zaufali i rzucili się w nowe trendy muzyczne.

Singiel „Il profumo delle viole” (1970)

Wydawało się, że wielki krok jaki zamierzali zrobić to kwestia czasu. Tymczasem Michi Dei Rossi zostaje powołany do armii, co groziło zawieszeniem działalności. Na szczęście jego miejsce zajął l’inglese, czyli pochodzący z Anglii, Dave Baker. I to z nim nagrali singiel „Irene”, oraz dwa utwory, które jasno pokazywały kierunek jaki mieli zamiar obrać. Te nagrania to „III Koncert Brandenburski G-dur” J. S. Bacha i jazzowy standard Dave’a Brubecka „Blue Rondo à la Turk” zagrany klasycznie, w stylu The Nice. Niestety Car Juke Box uznało je za „zbyt obce” i odłożyło do szuflady. Na szczęście nie przeleżały w niej długo; „III Koncert…” ukazał się na singlu w 1973 roku, a „Blue Rondo…” na składankowej płycie ” „L’Aurora” Delle Orme”.

Kiedy Rossi zakończył obowiązki w armii włoskiej, odzyskał  swoje miejsce w zespole. Od tego momentu trio nie traciło czasu. Najpierw podpisali nowy kontrakt z wytwórnią Philips, wydali świetnego singla „Il profumo delle viole” i zaliczyli, jako widzowie, Festiwal na Wyspie Wight. Końcówkę roku spędzili w Mediolanie gdzie w historycznym studio „Sax Record” nagrali płytę „Collage” wydaną w styczniu 1971 roku. W tym miejscu koniecznie muszę wspomnieć o wielkim wkładzie tego, który (przynajmniej do 1974 roku) był kimś w rodzaju czwartego członka zespołu. To Gian Piero Reverberi, kompozytor i aranżer muzycznej włoskiej śmietanki pop, który pomagał zespołowi wyjść poza jego ograniczenia techniczne, aranżował klasycyzujące momenty, pomagał budować strukturę utworu, tłumaczył jak wykorzystywać najlepsze momenty we wściekłych improwizacjach. Reverberi to taki George Martin Le Orme.

Album, który charakteryzował się nowymi i skomplikowanymi brzmieniami, nasycony instrumentami klawiszowymi (Hammond, fortepian, clavinet o słodkim brzmieniu klawesynu) był naprawdę wybuchowy. Królową płyty rzecz jasna jest muzyka stworzona głównie przez duet Taglapietra/Reverberi, ale Le Orme to nie tylko ona. Teksty albumu, w większości napisane przez Pagliucę, zasługują na szczegóną uwagę. Oprócz poetyckich i metaforycznych opowieści poruszane są w nich także niewygodne i „gorące” tematy poczynając od prostytucji, narkomanii, gwałtów, aborcji, po problemy społeczne i ekologię. Z biegiem czasu staną się one istotną cechą zespołu.

Tył okładki

Znaczenie albumu, a zwłaszcza otwierający go utwór tytułowy to właśnie kolaż pop rocka z muzyką klasyczną. Krótki, ale efektowny temat narracyjny w swej niezłomnej aranżacji z fortepianem, który do dziś (a co dopiero na początku lat 70-tych) uderza jak krew do głowy pozwala ujawnić całą jego wartość. Od razu widać, jak bardzo wenecki zespół powiązany jest  z całkowicie włoskim sposobem budowania mocnych melodii. Clavinet, który gra na swój sposób bardzo barokowego i bardzo neapolitańskiego Scarlattiego, tutaj jawi się w naprawdę nowej odsłonie; genialnemu Domenico przez myśl nie przeszło, że kiedyś we fragmencie jego „Sonaty K 380” towarzyszyć jej będzie bas, ciągnąca jak pociąg towarowy perkusja i Hammond. Cytat  z „Sonaty” bardzo dobrze wpisuje się w kontekst utworu, nie obciążając go, ale podkreślając jego symfoniczny i melodyczny komponent. „Collage” kończy się wznowieniem tematu głównego, tym razem wzbogaconego o prawdziwą sekcję dętą.
Triumfalny początek płyty, dzięki któremu narodziła się włoska muzyka progresywna.

Wraz z wejściem gitary akustycznej, cienkim falsetowym głosem Aldo Tagliapietry, któremu towarzyszą perkusja i organy następuje zmiana scenerii. „Era inverno” (To była zima) opowiada historię mężczyzny (zapewne bardzo młodego), który pewnego zimowego wieczoru spotyka młodziutką prostytutkę, w której się zakochuje. Przejmujący charakter miłosnych wspomnień sprawia, że ​​melancholia tej wokalizy, która zdaje się gonić ulotne duchy, jest jeszcze bardziej nierealna. W centralnej części dziewczyna, ewidentnie nowicjuszka, wspomina moment spotkania, swój strach i swoją nieśmiałość. Wszystko to w atmosferze otaczającego ich śniegu i mrozu. Ciepło zjednoczenia, uściski i pocałunki symbolizuje moment, w którym organy i perkusja (Dei Rossi gra na tomach na pamiątkę floydowskiego „Set The Controls…”) wprowadzają się w sytuację plemienną. Ostre przebudzenie z uporczywym uderzeniem w stopę następuje w momencie, kiedy bohater zdaje sobie sprawę, że dziewczyna odrzucając jego miłość woli zostać w swoim świecie.

Być może zainspirowani przemysłowym krajobrazem Marghery w „Cemento armato” grupa wystawiła ostrą inwektywę przeciwko degradacji naturalnego środowiska. „Blisko domu nie da się oddychać / Zawsze jest ciemno / W powietrzu słychać więcej wycia syren / Niż śpiew słowików.” Co by nie mówić, to klasyk najszczerszego uznania składający się z długiej solówki organowej godnej Jona Lorda, czy Vincenta Crane’a!

Wewnętrzna strona rozkładanej okładki

Stronę „B” oryginalnej płyty otwiera autentyczny hit grupy, „Sguardo Verso Il Cielo” (Spójrz w stronę nieba), wydany również na singlu, który niezliczonymi audycjami radiowymi ogłosił wówczas na całym Półwyspie Apenińskim nowy kod, ORME. Bujny i syntetyczny artefakt progresywny, jeszcze zanim „wynaleziono” określenie „progresywny” charakteryzujący się przyjemnym, natarczywym rytmem wspieranym (a jakże!) przez bardzo zwarty bas i perkusję. składa się z czterech pełnych minut głębokiej duchowej agonii. Wersy takie jak  „Oto kolejny taki dzień jak wczoraj…”, a także „…Siła do uśmiechu, siła do walki, poczucie winy, że żyjesz i nie możesz się zmienić… jak porzucona, sucha gałąź, która próżno próbuje rozkwitać…” to coś o silnym, bolesnym i buntowniczym wezwaniu, które jednak znajduje swoje rozwiązanie. I dlatego słowa „Spojrzenie w niebo, gdzie słońce jest cudem, gdzie nic nie staje się światem, gdzie świeci Twoje światło…”  można odczytać jako samo celebrację, lub hymny egzegetyczne.

Instrumentalny, utrzymany w klimacie Pink Floyd „Evasione Totale” (Całkowita ucieczka) wywołał u mnie pozytywny szok. Jest tu całe mnóstwo przestrzennych organów, eksperymentów z dźwiękowymi efektami, trochę jazzowych pasaży. A gdy Aldo Tagliapietra daje nam niezłą partię basu jestem w siódmym niebie! Całość podzielona jest na sześć sekcji. Pierwsza to crescendo organów i talerzy pomiędzy „A Saucerful Of Secrets” a wspomnianym już „Set The Controls…”. Druga rozpoczyna się obsesyjnym i psychodelicznym wejściem basu i perkusji,  który mógłby zostać wykorzystany w jakimś sensacyjnym filmie. Bas z powtarzalnym riffem rozpoczyna trzecią część, ale to organy grają tu główną rolę, do których dołączają fortepianowe akordy. Około czwartej minuty kolejna zmiana i zanurzenie w najbardziej abstrakcyjnej psychodelii. Momentami mam wrażenie jakby czas przyspieszył o trzy lata i słyszę Genesis w „The Waiting Room”. Część piąta należy wyłącznie do Hammonda w jego najbardziej liturgicznym rejestrze, która przechodzi w część ostatnią będącą niczym innym jak powtórzeniem części drugiej. Sześć fragmentów w sześć minut gęstej i pomysłowej kreatywności.

„Immagini” (Obrazy) to delikatny pastel, a jednocześnie najbardziej wyrafinowany utwór z wyraźnym wpływem psychodelicznych lat, w którym ujawnia się cała poetyka granicząca z sennym marzeniem, wieloma baśniowymi obrazami, ale też z precyzyjnym powiązaniem z rzeczywistością. Mówiąc krótko, dostaliśmy trzy minuty delikatnego i bolesnego obrazu rozbitego życia z muzyką z jednej strony starożytną, z drugiej bardzo nowoczesną.

Płyta kończy się smutną historią młodej dziewczyny, która zostaje znaleziona martwa na środku łąki w wyniku przedawkowania heroiny. „Morte Di Un Fiore” (Śmierć kwiatu) ma lekkie tempo zaś słowa jakby wyjęte z ust naocznych świadków. „Wydawało się, że śpisz / Ściskając swój czarny kapelusz / Napisali to dla ciebie / Muzyka ucichła / Między czwartą, a piątą rano.” Interludium organów i fortepianu rozpoczyna serię przerw, po których rytm szybko przyspiesza, zaś tekst wnika coraz głębiej w tragedię ostatecznie prowadząc do kody charakteryzującej się, podobnie jak na początku płyty, serią żeńskich wokali zamieniając się w przesłodki hymn z potężną sekcją dętą z cudownie uroczystymi rogami. Tak piękne rogi będzie można usłyszeć dopiero kilka lat później w fascynującym, choć mało znanym zespole Maxophone. Pomimo całego tragizmu jest to pozytywne zakończenie albumu.

Wnętrze okładki (prawa strona).

Powiedzmy sobie jasno, to nie jest tak, że przed „Collage” nie było prób przewożenia rodzimego prog rocka na inne brzegi. Było Le Stelle Mario Schifano, było pierwsze Balletto di Bronzo i Trip, z płytami, w których znalazły swoje miejsce aspekty klasyczne, eksperymentalne i jazzowe. Ale to jednak Le Orme udało się zasiać ziarno tego, co już wkrótce będziemy nazywać „włoską szkołą rocka progresywnego”,. Szkoła, z której wyrośnie druga (po angielskiej) światowa potęgą gatunku. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ich późniejsze albumy takie jak „Felona e sorona”, „Uomo di pezza”, czy „Contapuntti” wielu uzna za lepsze i bardziej wyrafinowane, ale dla mnie „Collage” pozostanie na zawsze piękną, malowaną muzyczną poezją i arcydziełem wczesnego prog rocka.