Nie ma dymu bez ognia. WILDFIRE „Smokin’ ” (1970)

Pod koniec lat 60-tych Austin stało się magnesem przyciągającym progresywne zespoły z całych Stanów Zjednoczonych. Jak większość grup w tym czasie również i hard rockowy Wildfire udał się do środkowego Teksasu aby zaprezentować siebie i swoją muzykę. I chociaż nigdy nie wkroczył na szczyt tak jak Freddie King, The Sir Douglas Quintet, The Allman Brothers i ZZ Top, z którymi dzielił światło reflektorów podczas wspólnych tras i występów gral we wszystkich wspaniałych miejscach w Austin, w tym w kultowej siedzibie Armadillo World Headquare. Dziś w rodzinnej Kalifornii ma status grupy kultowej, zaś w całych Stanach i daleko poza jego granicami jest obiektem wielkiej sympatii budząc też niekłamany podziw.

Wildfire (1971)

Zespół powstał w 1969 roku w Huntigton Beach, w hrabstwie Orange w południowo-zachodniej części Kalifornii, któremu bliżej do Los Angeles, niż do San Francisco. Założyli go gitarzysta Randy Love, basista i wokalista Danny Jemison i perkusista Donny Martin. Nazwa zespołu pojawiła się pewnego wieczoru kiedy dużo młodszy brat basisty słysząc różne propozycje ni to zapytał, ni to powiedział: „A może Wildfire…” Najpierw był śmiech, a potem aprobata.

Trzy tygodnie prób wystarczyły, by trio pokazało się na miejscowej scenie. Kolejne występy były tak intensywne i wyprzedzały swoją epokę, że z miejsca stały się lokalnym hitem. Przypadkiem usłyszał ich promotor z Teksasu, który zaproponował przeprowadzkę do Austin zwane „trzecim wybrzeżem” i miejscem, gdzie muzyka była równie gorąca  i ciężka jak w San Francisco, czy Nowym Jorku. Fama o zespole słynącym z potężnych występów na żywo z oryginalnymi utworami o dużej energii rozniosła się po mieście w błyskawicznym tempie. Szybko zostali główną atrakcją nocnego klubu Finnegan’s Rainbow i ulubieńcami motocyklowego gangu The Hessians Motorcycle Club, który stał się nieoficjalnym strażnikiem zespołu. Już po kilku występach przed wejściem do klubu tworzyły się długie kolejki podnieconych fanów chcących zobaczyć zespół w akcji. Innym miejscem, w którym często koncertowali zbierając entuzjastyczne recenzje, był mały klub Jima Marlina w niewielkim Brownwood w zachodnim Teksasie. Ktoś utrwalił ich na zdjęciu, jednym z niewielu jakie zachowały się z tego okresu do dziś.

Na scenie w teksańskim Bronwood (1970)

Chcąc bardziej wzmocnić brzmienie Randy Love skontaktował się z Patem Quilterem, właścicielem sklepu ze wzmacniaczami. Robione przez niego lampowe „Quiltery” nie wytrzymywały obciążenia i wybuchały na scenie. Gitarzysta poprosił, by skonstruował dla niego inny, o dużo większej mocy i (co oczywiste) bardziej bezpieczny. I Pat to zrobił. Zaprojektował tranzystorowy „Master Volume Dial”, obiekt zazdrości wielu ówczesnych zespołów.

Ilość klubowych występów i koncertów na świeżym powietrzu rosła lawinowo. Grali w wielu miejscach z wieloma znakomitymi artystami i zespołami, choć nie tylko. Wtedy, obok Wildfire największą atrakcją w Austin był rock’n’rollowy Krackerjack grający własną, taneczną muzykę. Organizatorzy i właściciele klubów zacierali ręce, gdy oba zespoły sąsiadowały ze sobą na afiszach – Krackerjack sprzedawał dużo piwa, a Wildfire mnóstwo biletów. Podczas jednego z takich wieczorów w klubie pojawił się Steve Ray Vaughan, który wskoczył na scenę i zagrał z Wildfire trzy kawałki rozpalając do białości całą publikę. Ze sceny bił ogień, z parkietu dym, słowem niezła zadyma wspominana w Austin do dziś. A propos anegdot, przypomniała mi się inna. Któregoś razu zespół miał zagrać na zawodach surfingowych w Port Arthur. Przyjechali na miejsce, rozładowali sprzęt i poszli do hotelu. Tam obsług odmówiła im meldunku ze względu na zbyt długie włosy… Podobnych historyjek jest dużo więcej.

Basista i wokalista Danny Jamison

Latem 1970 roku stwierdzili, że nadszedł czas na nagranie płyty demo i wrócili do Kalifornii. Kuzyn Randy’ego, Mike Love grający w The Beach Boys, załatwił im kilka darmowych godzin w studio należącym do braci Gibb, gdzie zarejestrowali partie basu i gitary. Za namową promotora wrócili jednak do Austin by tam, w wytwórni Sonobeat Records, kontynuować pracę. W tym czasie, tuż za ścianą swoje płyty nagrywali Vince Mariani, Dark Shadows i Cold Sun. Całkiem niezłe towarzystwo… Nad produkcją nagrań czuwał współzałożyciel studia, Bill Josey Senior, pod okiem którego nagrali osiem bezkompromisowych, pełnych mocy utworów. Zgodnie z umową Sonobeat zapewniając jedynie zaplecze studyjne i usługi inżynieryjne według godzinowych stawek nie miał praw do nagrań. Właścicielem taśm-matek byli muzycy, którzy z własnej kieszeni opłacili  tłoczenie albumu, który zatytułowali „Smokin”. Podobnie jak wszystkie dema Sonobeat płyta miała zwykłą białą okładkę z nazwą zespołu, tytułem i naklejkami z ręcznie numerowanymi kopiami.

Front okładki dema albumu „Smokin’ ” (1971)

Pierwszy nakład wynosił sto sztuk. Oprócz kilku egzemplarzy rozdanych w Austin, pozostałe były sprzedawane w Sound Spectrum, sklepie płytowym w południowej Kalifornii, którego właścicielem był przyjaciel muzyków, Jimmy Otto. Wszystkie wyprzedały się w ciągu dwóch dni. Sklep błagał o więcej; kilka dni później dostał dodatkową setkę i według Jimmy’ego Otto zostały sprzedane w kilka godzin ustanawiając sklepowy rekord wszech czasów. Dziś trudno określić ile płyt wytłoczono. Niektórzy twierdzą, że było ich tysiąc, sami zainteresowani, że połowę mniej. Ultra rzadki egzemplarz jednego z tych oryginalnych wydań (mówi się o istnieniu czterech sztuk) spędza sen z powiek poważnym kolekcjonerom płyt. W latach 90-tych krążył po świecie marnej jakości bootleg przegrany z kasety magnetofonowej, który jedynie pobudził apetyt fanów. Niestety taśmy-matki (z wyjątkiem utworu Down To Earth”) zaginęły, a w archiwach Sonobeat nie było kopii zapasowej bo takich nie robiono. Wydawało się, że w tej materii nic już się nie wydarzy, a jednak… Wieloletnia przyjaciółka zespołu, Barbara Light Lacy, obecnie ceniona producentka płyt, podczas przeprowadzki do nowego domu odnalazła metalowe pudełko, a w nim oryginalne taśmy, które przez 35 lat przeleżały na strychu razem z osobistymi pamiątkami. Zremasterowany materiał zespół wydał na płycie kompaktowej w 2006 roku. Niewielki nakład rozszedł się tak szybko, że nie było szans na jego zdobycie. Na kolejną oficjalną reedycję czekałem siedemnaście długich lat. I powiem jedno – warto było czekać.

Reedycja płyty z 2023  roku.

Jak na demo z szorstką produkcją, od początkowego gitarowego intro „Stars In The Sky” z podwójnym wokalem i świetnymi efektami stereo, aż po końcowe takty 10-minutowego znakomitego jamu „Quicksand” słucham tej płyty z niekłamaną przyjemnością. W mojej ocenie ten album w kategorii private press spod znaku ciężkiego, momentami psychodelicznego rocka znajduje się na szczycie gatunku. W miarę upływu czasu wciąga, a kiedy się kończy wracam do niego kilka razy pod rząd. Wpadające w ucho ciężkie riffy i solidne gitarowe solówki, wściekła perkusja, zabójczy fuzz bas i naprawdę znakomity wokal Danny Jamisona współgrają ze sobą perfekcyjnie. Zachwycają mnie zawiłe linie gitarowe i zaginające muzyczną przestrzeń melodie, a autorskie kompozycje wyzwalają pokłady ogromnych rockowych emocji. Jak na tamte czasy album jest cholernie ciężki, a ryczące gitary to tylko miód na uszy. Nie muszę dodawać, że trzeba tego słuchać w wysokich rejestrach głośności, chociaż kumulująca się energia zdolna jest wypruć membrany z głośników.

Gitarzysta Randy Love

Myślę, że każdy na tej płycie znajdzie coś dla siebie. Może będzie to „Stars In The Sky” genialny numer na otwarcie całej płyty w stylu Woodstock nabierający tempa dzięki świetnemu połączeniu gitary i perkusji..? A może równie genialny „Down To Earth” ze swoimi pięknymi melodiami, brzmiący jak cięższy The Doobie Brothers, czy też magiczny „Time Will Tell” kontynuujący ten sam styl choć mający nieco lżejsze podejście..? Z kolei ponad sześciominutowy „Don’t Look For Me” będący ognistym południowo-teksańskim boogie rockiem rozrusza niejednego ponuraka i rozkręci każdą domową imprezkę. To samo mogę powiedzieć o kolejnych, energetycznych nagraniach takich jak „What Have I Got Now”, czy „Let It Happen” utrzymujące wysoki poziom adrenaliny. Na zakończenie dostajemy 11-minutowy, improwizowany jam „Quicksand”, prawdziwy tour de force całej płyty, w którym trio rzuca na szalę wszystko to, co ma najlepsze, czyli soczyste, ostre granie powalające na kolana z epickim solo na basie. Jest ogień, jest dym! Utwór jest tak solidny, że zasługuje na to, by znaleźć się na szczycie straconego czasu psychodelicznego hard rocka z amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża.

Perkusista Donny Martin

Wildfire rozpadł się w 1972 roku wraz z odejściem Danny’ego Jamisona, który wrócił do Kalifornii i dołączył do rockowego zespołu The Blitz Brothers… Randy Love przeniósł się do Houston tworząc grupę Teaser. W latach 1997-1999 koncertował z The Beach Boys zastępując zmarłego Carla Wilsona, po czym porzucił muzykowanie wstępując do Służby Imigracyjnej… Donny Martin wyjechał do Seatle dołączając do odnoszącego umiarkowane sukcesy Black Diamond, później koncertował z byłymi członkami indiańskiego zespołu Redbone. Ostatecznie osiedlił się w Placerville w Kalifornii, gdzie po ślubie i narodzinach dziecka poświęcił się rodzinie.

Boleję że Wildfire nie przetrwał dłużej. Pozostawił po sobie jedynie płytę demo. Zabójczą od początku do końca. Z surowymi, niedoszlifowanymi nagraniami pokazującymi jak ogromny potencjał w nim drzemał. Szkoda, że rozpalony przez niego ogień tak szybko został ugaszony.