SATIN WHALE, czyli płetwal błękitny … Muszę przyznać, że ta piękna nazwa rockowej kapeli uwiodła mnie. Może dlatego, że czuję wielki podziw, szacunek, respekt i ogromną sympatię do tych największych znanych zwierząt w historii Ziemi. Proszę sobie wyobrazić, że sam język dorosłego płetwala błękitnego waży (bagatela) 2700 kg, a szeroko rozwarte usta mogą pomieścić 90 ton pożywienia..! A co do zespołu – nie tylko nazwa mnie urzekła. Muzyka na szczęście też.
Ten niemiecki zespół został założony w 1971 roku w Kolonii (niem. Köln) przez Thomasa Brücka (bas, wokal), Gerarda Dellmanna (organy), Dietera Roesberga (gitara, saksofon, flet, wokal) i Horsta Schöffgena (perkusja). O jego początkach wiadomo niewiele, a i późniejsza kariera też nie obfitowała w historie, które zwracałyby szczególną uwagę mediów. Skromny zespół skupiający się na swojej muzyce nie jest pożywką dla bulwarowej prasy. Działając do 1981 roku zostawili po sobie dwa single i sześć długogrających płyt, z czego pierwszą „Desert Places” uważam za nokautującą, zaś druga, „Lost Mankind”, niewiele jej ustępuje.
Początkowo SATIN WHALE związali się z pionierską, dziś już legendarną wytwórnią Brian specjalizującą się w wydawaniu muzyki elektronicznej i krautrocka, dla której nagrywali tacy wykonawcy jak Klaus Schulze, Electric Sun, Grobschnitt, Guru Guru, Jane, Amon Dull… Debiutancki album został nagrany w maju 1973 roku w Rhenus Studios mieszczącym się w kolońskiej dzielnicy Godorf . Krążek zatytułowany „Desert Places” ukazał się dokładnie rok później.
Tak bardzo solidnej, progresywnej płyty z elementami i wpływami innych gatunków muzycznych w 1974 roku nie było zbyt wiele. Album prezentuje bogaty i energiczny rock progresywny z długimi utworami, charakteryzującymi się rozbudowanymi motywami instrumentalnymi, dynamicznymi jamami, potężnymi partiami jazzowej sekcji rytmicznej. Muzyka oparta jest na mocnych gitarach rytmicznych, ostrych riffach z mnóstwem efektów wah-wah (gra gitarzysty to przyjemność dla moich uszu!), baterią klawiszy (tony Hammondów) w psychodelicznym klimacie. Do tego dochodzą partie fletu, saksofon i dyskretne, klasyczne inspiracje z użyciem fortepianu. Cała płyta jest spójna i równa. Wspaniała demonstracja klimatów wczesnego krautrocka (Tommorow’s Gift, Eiliff), z odniesieniami do sceny brytyjskiej (Iron Butterfly, Cream, Jethro Tull), głównie ze względu na angielskie teksty i bluesowe wpływy. No i brzmi jakby została wydana co najmniej trzy lata wcześniej…
Tytułowe „Deseret Places” najbardziej przypomina wczesny Jethro Tull z szybującym fletem i ciężkimi organami, a potężne brzmienie z psychodeliczną gitarą bluesową bliskie jest Cream. Dieter Roesberg gra cudowne solo, jego gitara przez moment jest liderem wśród pozostałych instrumentów. W dalszej części wchodzi flet, a dialog z gitarzystą i przemienne sola na tle organów powodują gęsią skórę… Psychodeliczny „Seasons Of Life” to coś w stylu „The Doors spotyka Iron Butterfly”. Tyle, że w tym przypadku wyszło to jeszcze bardziej ekscytująco! Zwracam uwagę na ładnie wyeksponowany bas i gitarę prowadzącą, zaś Hammond w dalszej części nagrania brzmi wprost niesamowicie. W tym momencie wiem, że ta płyta nie pozwoli stopie stać w bezruchu nawet przez sekundę… Dziesięciominutowy „Remember” pełen żarliwej dynamiki i zmian tempa prowadzony jest przez płonącą gitarę Roesberga i grungowe organy Geralda Dellmana. Piękna, melancholijna melodia zaśpiewana przez gitarzystę półtorej minuty po ognistym wstępie przywołuje nastrój lirycznych Wishbone Ash… Nie czas jednak na sentymenty. Muzycy wściekle prą naprzód niczym pocisk wystrzelony z myśliwca F16 do namierzonego celu. Ależ jazda..! „I Often Wondered” rozpoczyna się mocnym wejściem saksofonu altowego (Roesberg), do którego dołączają bas, perkusja i organy. Te ostatnie wraz z gitarą tworzą doskonale rozumiejący się duet. Przyjemny wokal ustępuje miejsca gitarze, która zaczyna kolejne, pełne polotu solo… Całość wieńczy 13-minutowe „Perception”. Kilka basowych nutek, organy jak w otwarciu „Child In Time” Deep Purple, delikatne dźwięki talerza – cóż za miły wstęp przed wejściem gitary, która wchodzi 40 sekund później, a wraz z nią ekspresyjny wokal. Podoba mi się ten powolny rytm, ale zdaję sobie sprawę, że to tylko wstęp. Około czwartej minuty na czoło wysuwają się potężne organy z ciężką sekcją rytmiczną. Atmosfera robi się gęsta, wręcz ołowiana, muzyka nabiera szybszego tempa. Nieoczekiwanie w miejsce organów pojawia się klasycyzujący fortepian wpuszczając powiew świeżego powietrza robiąc więcej przestrzeni. Hammond powraca po krótkiej chwili, po czym gitara i sekcja rytmiczna płynnie przechodzą w jazz, a właściwie w jazz rockowy jam, do którego podłącza się saksofon. Jak na jedną kompozycję oryginalnie i ciekawie. Takie granie to ja kupuję w ciemno!!!
Nie każdy niemiecki zespół musiał być tak kuszący jak np. Can (obie grupy pochodziły z Kolonii) nie mniej SATIN WHALE jest (jednym z wielu) moich ulubionych zespołów, a „Desert Places” to jedna z tych ukochanych płyt tego okresu. Jedyne do czego mogę się przyczepić to dość marna okładka, ale do nich grupa nigdy nie miała szczęścia. Wystarczy zerknąć na drugą płytę „Lost Mankind” wydaną rok później by się o tym przekonać.
Trudno powiedzieć, co wydarzyło się między tym albumem, a debiutanckim nokautem. Rzut oka na opis płyty daje jednak trochę do myślenia. Tym razem za perkusją zasiadł Wolfgang Hieronymi. Pojawił się też nowy, amerykański(!) wokalista, Ken Traylor (ex Joy Unlimited) wspomagany dwuosobowym chórkiem żeńskim, zaś płytę wydała stawiająca pierwsze kroki w branży wytwórnia Nova specjalizująca się w wydawaniu na płytach winylowych i kasetach składanek typu „The Best Of…” znanych wykonawców (Rolling Stones, 10cc, Camel, UFO, Cat Stevens, Ten Years After…). Płytę nagrano w styczniu 1975 roku w hamburskich Windrose Studios.
Potężny, nokautujący debiut w swoich długich jazz rockowych kompozycjach miał mocne, ciężkie bluesowe brzmienie gitary. Natomiast „Lost Mankind” w większości brzmi jak zupełnie inny zespół. Inny nie znaczy gorszy. Płyta zaczyna się od energicznego i porywającego „Six O’Clock” gdzie zmiana dźwięku z debiutu jest natychmiast zauważalna. Pompujący saksofon i kaskada organów Hammonda, które krążyły na „Desert Places” wciąż tu są, ale utwór ma bardziej zwartą strukturę. Jest bardziej melodyjny, z mocno wyeksponowanym saksofonem, zaś wokal Kena Taylora wspiera żeński duet nadając mu nieco funkowego brzmienia. Tytułowy, „Lost Mankind” to utwór spod znaku symfonicznego rocka z pogodnym melotronem, kapryśnym fletem, fajną gitarą i żeńskim chórkiem jak u Pink Floyd, choć bardziej kojarzy mi się on z „In the Mountains” z drugiego albumu Earth and Fire „Song of the Marching Children” (1971)… Króciutkie „Reverie” (1:35) z ładnym fortepianem i melotronem w tle to przystawka przed gorącym daniem. „Go Ahead” to 11-minutowy monster, w którym wszystkie działa zespołu zostały wystawione do boju (włącznie z czołgiem z okładki). Zaraźliwe dźwięki saksofonu mieszają się z wystrzałowo jazzującym fletem. Płonący i rozpalonym do czerwoności gitarowy lament współgra z ognistymi podmuchami organów Hammonda. To także wizytówka nowego, świetnego perkusisty Wolfganga Hieronymi. Jest moc – taka jak na debiucie! Będący w amoku muzycy nie odpuszczają idąc dalej w bojowym szyku. „Trace Of Sadness” to nieustępliwy, pełen atomowej energii hard rock z ciężkim jak skała Hammondem i kapitalną, rozbuchaną gitarą tnącą soczystymi solówkami. O rany, jak tu nie kochać Błękitnego Wieloryba…?! W „Midnight Stone” wokal Kena prawie przypomina Johna Wettona z King Crimson, choć ta dwu i półminutowa ballada kojarzy mi się z triem ELP. W „Song For 'Thesy’ ” zdominowanym przez ulotny flet z jazzowymi nutami i królewskimi organami podobają mi się ładnie wykorzystane instrumenty perkusyjne, zwłaszcza dźwięki marimby słyszalne między zwrotkami. Prosty zabieg, a nadaje nagraniu magii. Zacieram ręce, bowiem zamykający płytę, „Beyond The Horizon” ma siłę i moc debiutanckiego albumu. Pełen rozmachu siedmiominutowy, wręcz wzorcowy progresywny rock z rozszerzonym instrumentarium, kąsającą perkusją, falą oszalałych dźwięków Hammonda, radosnym fletem i gitarą przesiąkniętą bluesem powala na kolana! Zagrany mocno, z pasją, ale i subtelnie. Inteligentne zmiany tempa powodują, że całości słucha się z ogromnym zainteresowaniem do ostatniej sekundy, do ostatniego dźwięku. To jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że mamy tu do czynienia z wielce utalentowanymi muzykami.
Po wydaniu płyty grupa ruszyła w trasę z Barclay James Harvest. Miało to bezpośredni wpływ na ich późniejszą muzykę. Trzecia płyta „As A Keepsake” (1977) zainspirowana Brytyjczykami była już zdecydowanie bardziej symfonicznym popem niż rockiem. Jeśli ktoś lubi takie granie, to kolejne płyty: „A Whale Of Time” i koncertowa „Whalecome” (obie z 1978) nie powinny rozczarować. Jednak moim skromnym zdaniem ich poziom artystyczny daleko odbiega od dwóch pierwszych i absolutnie genialnych albumów.