Klejnot japońskiej progresji – FAR OUT (1973)

Progresywny rock w latach 70-tych cieszył się w Japonii olbrzymią popularnością, a tamtejsza grupa Far East Family działająca w latach 1975-1977 określana była japońskim Pink Floyd. Tamtejsi fani mówią, że jeśli w Europie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to w Kraju Kwitnącej Wiśni prawie wszystkie kierowały się w stronę Far East Family. Ten bardzo ciekawy zespół, w którym na klawiszach grał Misanori Takahashi (znany później jako Kitaro) wydał w sumie cztery, naprawdę znakomite albumy. Korzenie grupy sięgają jednak zespołu FAR OUT. Łącznikiem między nimi był „człowiek orkiestra”  Fumio Miyashita.

Fumio Miyashita: śpiew, gitara, sitar, syntezator
Urodzony w górzystej prefekturze Nagano, około 150 mil od Tokio od dziecka był bardzo zdyscyplinowany. Już w przedszkolu zaczął trenować karate, by w szkole średniej sięgnąć po czarny pas. Jako nastolatek grał na gitarze rytmicznej w rock and rollowej grupie o nazwie Glories; kiedy zainteresował się tradycyjną japońską muzyką nauczył się grać na biwa, akustycznym instrumencie ludowym w kształcie lutni. Po wzięciu udziału w tokijskiej produkcji rockowego musicalu „Hair” stanął na czele grupy ulicznych muzyków, którzy poprzez serię rygorystycznych prób przekształcili się w  FAR OUT.
Kwartet FAR OUT w przerwie podczas nagrywania płyty.

Oprócz Fumio w składzie znaleźli się gitarzysta Elichi Sayu, basista Kei Ishikawa i perkusista Manami Arai.  Po serii bardzo udanych koncertów muzycy weszli do studia i nagrali swą jedyną płytę.

Niektóre albumy są rodzajem Świętego Graala dla kolekcjonerów i miłośników muzyki określonego gatunku, stylu i epoki. FAR OUT stworzyli taki święty klejnot. Płyta „Far Out” zwana też „Nihonjin” ((jap. 日本人 ) z dość ascetyczną okładką (susząca się na sznurze biała rękawiczka na niebieskim tle) ukazała się w 1973 roku.
Front okładki płyty „Far Out” (1973)
Album zawiera dwie doskonałe, blisko dwudziestominutowe kompozycje utrzymane w klimacie Pink Floyd. Nie znajdziemy tu rozbuchanych do czerwoności ciężkich momentów albowiem „Too Many People” jak i „Nihonjin” mają w sobie sporą dawkę melancholii z zawodzącą gitarą prowadzącą, która maluje niezwykle intensywne melodie. Fumio Miyashita często sięga tu po instrument, który jest krzyżówką elektrycznej gitary i sitara (nihon-bue) nadając muzyce atmosferę wschodniej mistyki. Te dwa utwory to epopeje w czystym tego słowa znaczeniu. Rozwijają się one w dźwiękową magiczną podróż przenosząc nas w odległe, czarując pięknymi krajobrazami nietkniętymi przez cywilizację, Przymknijmy oczy i dajmy się ponieść wyobraźni. Oto wyruszmy w podróż do zastygłych wulkanicznych wzgórz wokół Pompei, do lodowatych zmarzlin dalekich, mroźnych i  pustych ziem północnych docierając w końcu gdzieś do egzotycznej wschodnioazjatyckiej dżungli z ukrytymi w niej pozłacanymi piramidami z nieokreślonego wieku, w której śmiejące się demony tańczą wokół mistycznych totemów…
„Too Many People” zaczyna się od prostego uderzenia perkusyjnego w rytmie bicia serca, a następnie ustępuje porywistemu wiatrowi. Po chwili pojawia się gitara akustyczna z piękną progresją akordów  budując melodyjny klimat. Melancholijny wokal z prostym tekstem dołącza się w czwartej minucie, a potem instrumentalna już muzyka nabiera tempa. Co ciekawe, środkowa jej część bardzo przypomina mi… „Icky Thump” The White Stripes, ale oczywiście był to rok 1973, a więc na długo przed tym zanim Jack White tworzył swoją muzę… Elektryczny sitar jako instrument głównym nadaje kompozycji nieco orientalne brzmienie, ale gdy do akcji wkraczają rockowe akordy gitary prowadzącej i ekspresyjna perkusja wyższe siły wszechświata w jakiejś rytualistycznej praktyce wywołują stan podobny do transu. Pod upływie dwunastu minut, gdy wszystko wskazuje na to, że zbliżamy się do finału pojawia się gitara akustyczna powracając do początkowych akordów. Okraszona pięknymi ozdobnikami z wolna  ustępuje miejsca Elichi Sayu, który gra cudowne gilmourowskie solo na gitarze elektrycznej. Utwór znów nabiera pary, do akcji włącza się Fumio ze swoim śpiewem. Rodzi się magia taka sama jaką stworzył zespól Pink Floyd w „Celestial Voices” w pamiętnym koncercie na ruinach Pompei w 1971 roku… Potężny akord na zakończenie tej niezwykłej kompozycji!
FAR OUT  na scenie (1973)
Drugie nagranie na płycie jest niesamowite! Pokazuje trochę inną stronę zespołu ocierającą się o ambient z syntezatorowym tłem, odbijającym echo atonalnym sitarem, kojącym fletem, ognistym rydwanem organów Hammonda i z użyciem wielu instrumentów perkusyjnych. Utwór ten pojawi się później na drugiej płycie Far East Family „Nipponjin” (1975), w bardziej space rockowej wersji z Kitaro na syntezatorach…
„Nihonjin” (日本人) zaczyna się od wołania gongów, jak na praktykę medytacyjną rozpoczynającą się w jakiejś świątyni gdzieś wysoko w Himalajach. W mglistą falę lekkiej perkusji wkracza samotny sitar, a gdy bębny zmieniają się w plemienny rytm steruje chaosem. Obaj instrumentaliści dominują w tym krajobrazie dźwiękowym i brzmi to bardziej jak klasyczna indyjska raga niż psychodeliczny rock. Kiedy pojawia się gitara nagle znikają, a ona zaczyna pulsować melodyjną progresją mocnych akordów wprowadzając na scenę wokalistę. Na drugim planie dźwięki akustycznej gitary delikatnie kołyszą budując z wolna tło dla kapitalnej floydowskiej solówki. Po około siedmiu minutach progresywnego grania duetu gitar tempo wzrasta, a utwór nabiera cięższego klimatu. Melodyjne solo brzmi w uszach jeszcze przez długi czas, ale w powietrzu czuć napięcie choć wszystko wydaje się w porządku. Utrzymujący się bardzo skutecznie etap przejściowy (do dziesiątej i pół minuty) nagle kończy się i jest zastąpiony sitarem, choć przypomina mi on brzmienie shamisena (tradycyjny, japoński trzystrunowy instrument szarpany z pudłem rezonansowym w kształcie małego bębenka). Trzyminutowy kawałek mogący być taneczną melodią urywa się w momencie wejścia Fumio Miyashity, który intonuje hipnotyczny transowy śpiew (po raz pierwszy po japońsku!) na tle ciężkiego basu i ostrej rockowej gitary dodając mu  jeszcze większej mocy. Poczułem się w tym momencie tak, jakbym został przeniesiony do dziwnego miejsca z kultowym rytuałem, a następnie znalazł się nagle w samym środku rockowego koncertu. Niesamowite wrażenie! Ostatnie minuty to dźwiękowy kolaż  w tradycyjnym japońskim stylu muzycznym z bambusowym fletem i Hammondem.
Album „Far Out” to autentyczna gratka dla tych, którzy wciąż tęsknią za melodiami i atmosferą przełomu lat 60-tych i 70-tych. Tych, którzy kiedyś marzyli o spokojnym świecie i fascynowali się dźwiękami wczesnego „kosmicznego rocka”. Ta fascynująca pod każdym względem płyta przypomina mi albumy Pink Floyd: „Medlle” (ze wskazaniem na suitę „Echoes”) i… „Wish You Were Here (instrumentalne fragmenty z „Shine On You Crazy Diamond”), co w przypadku tej drugiej jest sporym osiągnięciem biorąc pod uwagę, że album został wydany w 1973 roku, dwa lata przed „Wish You Were Here”… Rzecz jasna doszukać się tu można wpływów innych brytyjskich, czy niemieckich grup ówczesnego progresywnego rocka, ale nie o to tu chodzi. Jak dla mnie ta płyta jest prawdziwym klejnotem, po którą zawsze sięgam z niekłamaną przyjemnością!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *