JASPER „Liberation” (1969); GOLIATH „Goliath” (1971).

Pochodzący z Sheffield 17-letni gitarzysta Steve Radford przyjechał do Londynu w 1967 roku i założył zespół Union Blues, w którym znaleźli się także Jon Taylor (gb), Nick Payn (voc, harmonica, flute) i Brian „Chico” Greenwood (dr). Chłopcy dość szybko zrozumieli, że boom brytyjskiego bluesa dobiega końca więc postanowili poszerzyć brzmienie rekrutując nowego muzyka. Klawiszowiec Alan Feldman dostał tę pracę nie tylko za swe umiejętności. Jego organy Farfisa typu compact były na tyle małe, że ​​bez problemu można było je transportować z miejsca na miejsce miejskimi autobusami i metrem. Cokolwiek większego wymagałoby zakupu furgonetki, a na to nie było ich stać. Zgodnie z duchem czasu postanowili zmienić nazwę by zdystansować się od „niemodnego” bluesa. Nazwę JASPER wymyślił Jon Taylor i tak zostało. W swej krótkiej działalności nagrali tylko jeden album wydany w 1969 roku przez Spark Records zatytułowany „Liberation”.

Jasper „Liberation” (1969)

Tych pięciu świetnych muzyków tworzyło mocny i bardzo zgrany kolektyw. Trudno zakwalifikować ich do jednego, konkretnego gatunku, gdyż operowali swobodną formą muzyczną z kombinacją różnych stylów, w których energia, podekscytowanie i młodość (średni wiek grupy to ledwie dwadzieścia lat) były ich atutami. Ponoć sam producent, Peter Eden (alias Alvin Springtime) gubił się w tym wszystkim nie do końca odczytując intencje zespołu. Zanim płyta ukazała się w sprzedaży JASPER już nie istniał. Muzycy zwabieni innymi lukratywnymi ofertami poszli swoimi drogami zupełnie nieświadomi, że nagrali ponadczasowy klasyk… Album zaczyna się od uroczego nagrania tytułowego. Kompozycja została pocięta na cztery części tworząc swego rodzaju leitmotive przybierający kwiecistą formę barokowego bolero przewijając się przez całą płytę. Mimo wszystko szkoda, że nie jest w jednym kawałku… Refleksyjne „Cutting Out” Donovana dalekie jest od oryginału; ciekawe połączenie cygańskich skrzypiec z bluesową harmonijką nadają tej akustycznej w oryginale balladzie całkiem nowy wymiar. Jazz rockowy „Shelagh” trwa niewiele ponad dwie minuty, a wbija się w pamięć jak gwóźdź w masło. Swych muzycznych korzeni zespół do końca jednak się nie wyparł. Mamy tu znakomite bluesowe kawałki takie jak „Ain’t No Peace” w stylu Johna Mayalla, czy blues rockowy „Confusion” pachnący Ten Years After. Do tego instrumentalna, sześciominutowa wersja „St. Louis Blues” W.C. Handy’ego z 1914 roku z piękną partią harmonijki ustnej, nie wspominając o autorskiej kompozycji Alana Feldmana „The Beard”, w której sam twórca popisał się znakomitą grą na organach budując klimat ocierający się o klasyczny numer Bokera T. & The MG’s „Green Onions”. Główną trakcją albumu pozostanie jednak rockowy gigant, siedmiominutowa psychodeliczna wersja „Baby Please Don’t Go” zagrana w baaardzo wolnym tempie…

Brytyjski GOLIATH pochodzący z Manchesteru jest jednym z nielicznych zespołów, o którym mówi się niewiele, albo i wcale. Pojawił się znikąd, nagrał jedną płytę i rozwiał się jak dym z niedopalonego papierosa…

Front okładki płyty „Goliath” (1971)

Im częściej słucham tego jedynego albumu wydanego na początku  1971 roku przez CBS, tym bardziej jestem zdziwiony, że nie został wówczas należycie doceniony. Łącząc w swej muzyce rock z jazzem i folkiem muzycy stworzyli niepowtarzalny proto-progresywny styl podkreślony intrygującym żeńskim wokalem Lindy Rothwell nie bez racji porównywalnym do Lindy Hole z Affinity. Duża dawka fletu (instrument wiodący na płycie!) i saksofonu tenorowego Josepha Rosbothama z fajną, momentami naprawdę ostrą gitarą Malcolma Grundy’ego wyczarowują mroczny, orientalny klimat zabarwiony brzmieniem Zachodniego Wybrzeża. Nie jest to prosta muzyka. Wymaga skupienia, uwagi i wchodzi najlepiej po kilkukrotnym przesłuchaniu. Nie mniej taki „Port & Lemon Lady” z dominującym fletem, czy „I Heard About A Friend” podszyty wibrafonem i słodkim śpiewem Lindy Rothwell to fajne popowo-rytmiczne kawałki… „No More Trash” miło kołysze bluesowym rytmem, zaś „Emerge, Breathe, Sunshine, Dandelion” podszyty jest lekkim, wschodnim akcentem. Zupełnie inny ciężar gatunkowy ma 10-minutowy, awangardowy „Hunter’s Song” łącząc free jazz z psychodelią końca lat 60-tych. Nie wiem, czy to nie najlepszy numer, chociaż mnie uwiodła zamykająca płytę znakomita wersja utworu brytyjskiego gitarzysty folkowego  Davey’a Grahama „Maajun (A Taste Of Tangier)” z lśniącym jak gwiezdny pył fletem i prześliczną wokalizą Lindy

Dla porządku dodam, że oprócz wymienionych osób w skład grupy wchodzili także John Williamson (bg) i Eric Eastman (dr). Krótko po wydaniu albumu Linda Rothwell doznała załamania nerwowego. I tak oto zespół, który swoją muzyczną wizją wyprzedzał o pół kroku konkurencję poszedł w rozsypkę…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *