Z mało znanymi zespołami z przeszłości bywało tak, że po wydaniu debiutu (często znakomitego) albo spalali się na następnych płytach, albo szybko znikali ze sceny. Inne szły za ciosem pokazując swój ogromny potencjał realizując się w kolejnych wydawnictwach. COSMOS FACTORY należał do tej drugiej kategorii. W latach 1973-1977 wydali cztery albumu. Każdy w innym stylu, każdy z innym brzmieniem, wszystkie znakomite. Ale to pierwszy skradł mi serce.
Opowieść o japońskich gangsterach z Cosmos Factory powinna zacząć się tak. Był rok 1968. W paskudnym, przemysłowym mieście Nagoya (prefektura Aichi) młody człowiek grający na klawiszach, Tsutomu Izumi, stworzył z kolegami projekt o niewygodnej dla japońskiego ucha nazwie The Silencer. Na lokalnej scenie chłopaki grali psychodelię połączoną z hard rockiem. Pod koniec 1971 roku Izumi wymienił nie tylko muzyków, ale i nazwę na Cosmos. Młodociani potomkowie samurajów nagrali całkiem fajną acid progową płytę „Forest In The City”. Niestety nowi najemnicy tuż po jej wydaniu opuścili lidera. Plotka głosi, że pogonił ich sam lider. Oficjalna wersja była taka, że muzycy poszukując własnych stylów i kierunków zaangażowała się w różne odrębne projekty . Na szczęście bohaterski stoik Tsutomu konsekwentnie trzymał się obranej drogi tym bardziej, że w głowie miał wystarczająco dużo nowego materiału i to na kilka płyt. Pod dach kolejnego projektu zwanego od teraz Cosmos Factory przyjął nowych muzyków. Byli to: Hisashi Mizutani (g, voc), Toshkazu Taki (bg, voc) i Kazuo Okamoto (dr). Swoją cudowną nazwę wzięli od błędnego tłumaczenia tytułu albumu „Cosmo’s Factory”, amerykańskiej grupy Creedence Clearwater Revivals, co wielu doprowadzało do przekonania, że są oni przedstawicielami gatunku zwanego space rockiem.
Nowy skład błyskawicznie przystąpił do pracy. Konieczne też było pozyskanie wydawcy. Szczęśliwie grupa wpadła w oko miejscowemu producentowi Naoki Tachikawie. Ten czcigodny dżentelmen podjął się wprowadzenia zespołu na właściwą orbitę doprowadzając nie tylko do wspólnych koncertów z The Moody Blues, ale też do podpisania kontraktu z tokijskim oddziałem Columbia. Materiał na płytę została nagrany w tamtejszych studiach w czerwcu i lipcu 1973 roku. Longplay „Cosmos Factory” trafił do sklepów dokładnie 21 października w rozkładanej okładce na czerwonym labelu Columbii. Co ciekawe, późniejsze kompaktowe i winylowe reedycje począwszy od 2009 roku wydawane już były pod tytułem „An Old Castle Of Transylvania”.
Ten znakomity, progresywny album emanuje kreatywnością i mistyczną psychodelią z okazjonalnymi skrzypcami elektrycznymi, organami, syntezatorami. Momentami muzyka ociera się o ciężki rock z podrasowanym gitarowym fuzzem, ale też bardzo ciepłymi i przyjemnymi riffami przypominające floydowskie klimaty. Teksty śpiewane są po japońsku, co kompletnie nie ma znaczenia, bowiem są one balsamem i miodem na duszę i serce,
Pierwsza strona płyty z niezbyt długimi utworami zaczyna się od instrumentalnego „Soundtrack 1984” z basowo-perkusyjnym intro wspierane wyłaniającym się gdzieś z głębokiej czeluści dźwiękiem melotronu. W momencie pojawienia się elektrycznej gitary ze świetnymi solówkami, do którego podpinają się syntezatory grupa przenosi nas w kosmiczne rejony acid rocka. Cudowna lewitacja w stanie nieważkości jaką nam zaaplikowali muzycy mogłaby trwać o wiele dłużej. Ale nie ma co się rozczulać bowiem kolejne nagranie, „Maybe”, trwające około sześciu minut to melodyjny rocker z bluesową nutą podtrzymywany przez świetne gitarowe i organowe riffy. Skontrastowane ze spokojniejszymi partiami wokalnymi i klawiszami potrafią pobudzić do życia każdego leniwca, nawet tego australijskiego. Czuć tu latami sześćdziesiątymi, które uwielbiam… Dźwięki instrumentu klawiszowego przypominające harfę, a potem mandolinę spokojnie płyną przez całą balladę „Soft Focus”. To chwila oddechu przed bardziej ostrzejszym „Fantastic Mirror” chociaż i tu ciężkie sekcje równoważą się z bardziej łagodnymi przestrzeniami. Z kolei skoczny „Poltergeist” brzmi jak utwór ze ścieżki dźwiękowej do filmów Dario Argento, któremu sławę w latach 70-tych przyniosły włoskie filmy grozy w stylu Alfreda Hitchcocka. W nagraniu gościnnie pojawił się niejaki Miso grając fantastyczną partię na skrzypcach. To drugi po „Soundrack 1984” numer ze strony „A” jaki wbił mi się w pamięć po pierwszym przesłuchaniu. Główna atrakcja albumu znajduje się jednak na jego drugiej stronie.
Mowa o dwudziestodwuminutowej epopei „An Old Castle Of Transylvania” podzielonej na cztery przeplatające się części. To od niej wziął się tytuł późniejszych reedycji, Przygotujmy się więc na niesamowitą, pełną wrażeń i przygód podróż przez mroczne lasy Transylwanii. Na oszałamiającą mieszankę psychodelii i prog rocka ze świetnymi i bardzo poruszającymi erupcjami i klimatami spod znaku długich utworów Deep Purple, Iron Butterfly, Vanilla Fudge. Na wspaniałą grę klawiszy (Hammond, melotron) i gitary, których to wzajemne oddziaływanie przypomina „Set The Controls For The Heart Of The Sun” Pink Floyd.
Zaczyna się mrocznie, eksperymentalnie i ponuro. Tytuł pierwszej odsłony, „Forest Of The Death” dla całej tej historii sam w sobie jest już depresyjny. Głośne, ciężkie i powtarzalne dźwięki z klawiszami, gitarami i perkusją mogą brzmieć dokładnie tak, jakby krzyczące głośno zombie wychodziły spod krypt i przechodziły jeden za drugim obok nas! Dźwięki klawiszy Tsutomu budując nastrój grozy przypominają najmroczniejszą stronę Sodomy i Gomory. Okropne..? Nie, wspaniałe! „The Cursed” drąży ciemność w jakiej wciąż się znajdujemy. Chwytającym za serce melancholijnym, pełnym żalu głosem wokalista snuje opowieść o niegodziwych ludziach, którzy powinni zostać przeklęci i utopieni w płynącej krwią rzece pod martwym lasem nawet jeśli demony już zasnęły, a do zamku zbliża się poranek. Dramaturgia wzrasta, gdy do organów dołącza gitara i perkusja… „Darkness Of The World” ma podobne brzmienie, choć jest dużo szybsze i bardziej dynamiczne. Przynajmniej do czasu pojawienia się wokalu. Potężne organy kończą ten rozdział wtapiając się w ostatnią, tytułową część epopei. Gitara szybko dołącza do potężnych organów i stabilnej perkusji, a potem pięknie szybuje przez ponad dwie minuty doprowadzając do oszałamiającego zakończenia z grzmotem oddalającej się burzy, padającym deszczem i powoli cichnącym wiatrem… Cudo!
Po takim opisie nie pozostało mi nic innego niż odszukać album na Spotify. Na szczęście jest! Odsłuch już niedługo.
No to miłego odsłuchu Bartku!