SEX „Sex”(1971); „The End Of My Life” (1972).

Grupa SEX, której początki istnienia datują się na rok 1969 powstała w Quebecu jako trio. Przypomnę, że Quebec był w tym czasie jedyną kanadyjską prowincją z francuskim językiem urzędowym. To tu powstał zespół DIONYSOS (nawiasem mówiąc muzycy obu formacji doskonale się znali), który jako pierwszy zaczął śpiewać rockowe teksty w języku Moliera i Voltaire’a. Całe szczęście, że tego pomysłu nie powielił główny wokalista i basista  Robert Trepanier, który do spółki z Yves Rousseau (gitara i chórki) i Serge’em Gratton’em (perkusja) założyli SEX. Z całym szacunkiem – jakoś nie pasuje mi ten język do rocka. I nawet nie przeszkadza mi, że ten świetny wokalista angielskie teksty śpiewa z twardym francuskim akcentem…

Debiutancki album zatytułowany po prostu „Sex” wydała w 1971 roku  wytwórnia Trans Canada.

SEX "Sex" (1971)
LP Sex” (1971).

„Sex” zawierał bezkompromisowy, czadowy hard rock o bluesowym zabarwieniu podlany odrobiną psychodelii. Idąc skrótem myślowym powiem, że to skrzyżowanie Budgie z Black Sabbath. Z potężnym brzmieniem bębnów, wściekle sfuzzowanymi partiami gitarowymi i mocnym wokalem. Całość otwiera mocny i soczyście hard rockowy „Scratch My Back” z fantastycznie wyeksponowanymi bębnami, gitarą prowadzącą i zadziornym wokalem. „Not Yet” mknie niczym rozpędzony pociąg ekspresowy ze zmianami tempa, pochodami basu, ozdobiony świetną solówką gitarową, zaś „Doctor” to rasowy 12 taktowy blues. Najbardziej kontrowersyjnym utworem na płycie jest „I Had To Rape Her” („Musiałem ją zgwałcić”) z dość szokującym tekstem traktującym o seksie. Na dobrą sprawę niemal wszystkie one krążą wokół tego tematu (zgodnie zresztą z nazwą zespołu) i mogły co bardziej wrażliwsze osoby gorszyć. Muzycznie jest to kolejny mocny i wolno toczący się rocker.

Tył okładki LP "Sex"
Tył okładki LP „Sex”

Są też momenty spokojniejsze, w których pojawia się harmonijka ustna („Try”), czy też eteryczna partia fletu w bardzo przecież mocarnym „Come, Wake Up!”. Sfuzzowane gitary szaleją w „Night Symphony” i do spółki z sekcją rytmiczną napędzają całość. Płytę kończy „Love Is A Game” – wyśmienite, ciężkie blues rockowe granie. Jednego z ówczesnych recenzentów trochę poniosło i słowo ciężkie zamienił na brutalne (?!)…  Dodał jednak zaraz, że  „… jest to płyta tylko dla rockowych twardzieli z czym wypada mi się absolutnie zgodzić! Cały materiał został napisany przez zespół, a promował go singiel „Come, Wake Up!”/”I Had To Rape Her”. Oryginalny LP kosztuje 500$! Jak na album trwający trzydzieści dwie minuty cena baardzo wysoka…

Na drugiej płycie „The End Of My Life”, która ukazała się rok później, pojawił się Pierre (Pedro) Quellette, muzyk grający na saksofonie i flecie. Brzmienie wzbogacono też o organy, kompozycje stały się dłuższe, bardziej progresywne.

SEX "The End Of My Life" (1972)
SEX „The End Of My Life” (1972)

W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że jest to album koncepcyjny dotyczący młodego człowieka, jego „seksualnej pełnoletności” prowadzącej do wynaturzenia i rozwiązłości, groźnej choroby wenerycznej (o AIDS nikt jeszcze nie słyszał), upadku moralnego zakończonego dramatyczną walką o życie… Jak widać z pewną konsekwencją, żeby nie powiedzieć obsesją, kwartet drążył zapoczątkowany na debiucie temat seksu. I to niemal ze zdwojoną siłą. To tyle w kwestii tekstów…

Otwierający płytę „Born To Love” wnosi w muzykę więcej wolnej przestrzeni. Ten psychodeliczny blues z fletem i bardzo fajnym solem saksofonowym zdecydowanie podążył w kierunku  progresywnego rocka na najwyższym poziomie. Granie w stylu If i Colosseum z floydowskimi gitarami… Interesujący „I’m Starting My Life Today”  wybrany na singiel promujący płytę podążał w kierunku blues rocka. Dwuminutowy „Emotion” to muzyczna miniatura; sporo tu, niby chaotycznych, a jednak bardzo uporządkowanych dźwięków.

Tył okładki "The End Of My Life"
Tył okładki „The End Of My Life”

Dużo dłuższy „Pleasure” z szaleńczym intro saksofonu i ksylofonu przywodzi na myśl produkcje Franka Zappy i jego Mothers Of Invention. Zaczyna się jak prog rockowa kompozycja, która przechodzi nagle w blues rockowe granie. W „See” bardzo podoba mi się pulsujący bas współpracujący z saksofonem, do którego podłącza się gitara solowa; w drugiej części słyszymy krótkie, ale za to jakże kapitalne solo organowe. „Syphillissia” brzmi trochę egzotycznie; rozmarzony klarnet przywołuje skojarzenia z klimatem arabskich opowieści snutych przez  Szeherezadę z „Księgi tysiąca i jednej nocy” z którego w zakończeniu wybudza nas kapitalna gitarowa solówka do spółki z mocną sekcją rytmiczną. Płytę zamyka tytułowa, ośmiominutowa kompozycja „The End Of My Life” łamiąca schemat psychodeliczno- bluesowej konwencji całego albumu. Pierwsze dźwięki fletu przywołują skojarzenia z wczesnym Jethro Tull, zaś wokal momentami do złudzenia przypomina Grega Lake’a z pierwszych dwóch płyt King Crimson. Nawet gitary brzmią jak u Frippa. Epicki utwór na miarę „Epitaph”! Ale nie ma czemu się dziwić. Wszak już sam tytuł („Koniec mojego życia”) nie pozostawia złudzeń co do jego merytorycznej treści.

Podobnie jak debiut, tak i ten oryginalny krążek wart jest spory majątek (300$). Warto więc pokusić się o zdobycie dużo tańszej i bardziej „ekonomicznej” (2 w 1) reedycji kompaktowej wydanej przez firmę Progressive Line w 2002 roku. Ja przynajmniej tak zrobiłem…