Odmienny wymiar podróży. „Journey” (1975)

Pomysł na grupę rockową pojawił się w głowie Waltera Herberta pewnego letniego dnia 1973 roku. Nie chodziło w tym przypadku o artystyczne ambicje, czy muzyczną rewolucję. Ot po prostu, miał to być zespół, który pojawiałby się na lokalnych festiwalach rockowych w okolicach San Francisco i wspomagał bardziej znanych artystów. I tyle! Miał już dla niego nazwę: The Golden Gate Rhythm Section. Do projektu zaprosił muzyków współpracujących z Santaną: grającego na klawiszach wokalistę Gregga Roliego (od początku związanego z meksykańskim artystą) i młodego gitarzystę Neala Schona (zagrał na płytach „Santana III” i „Caravanserai”). Herbert, który pracował wcześniej przy koncertach grupy Carlosa Santany znał obu od lat. A że przy okazji był też menadżerem lokalnego zespołu Frumious Bandersnatch namówił dwoje z nich: George’a Ticknera (gitara rytmiczna) i Rossa Valory’ego (bas) by zagrali z nowymi muzykami. Gdy dołączył do nich perkusista Prairie Prince z grupy The Tubes stało się jasne, że taki skład powinien osiągnąć coś więcej niż pojawianie się na scenie jako support. W lokalnej stacji radiowej ogłoszono nawet konkurs na nową nazwę zespołu; żadna z propozycji nie przypadła jednak nikomu do gustu. Dopiero jeden z technicznych, tuż przed scenicznym debiutem w sali balowej Winterland w Sylwestra 1973 rzucił: „A może JOURNEY..?” 

Po kilku tygodniach wspólnego grania kwintet niespodziewanie opuścił perkusista, którego zastąpił Aynsley Dunbar. Brytyjczyk właśnie rozstał się z Frankiem Zappą i chwilowo był bez pracy. W nowym składzie zadebiutowali 5 lutego i jeszcze tego samego dnia podpisali kontrakt płytowy z Columbia Records. Rok później, dokładnie 1 kwietnia 1975 roku, ukazał się ich płytowy debiut zatytułowany po prostu „Journey”. I wcale nie był to żart na prima aprilis…

Płyta "Journey" (1975)
Płyta „Journey” (1975)

Z wielką ulgą i radością mogę powiedzieć, że to bardzo solidny, niemal progresywny rock z domieszką muzyki fusion, a więc nie mający nic wspólnego z późniejszym komercyjnym, stadionowym graniem! Gitara Schona jest nie tylko silna i energetyzująca, ale również niezwykle melodyjna. Nic dziwnego, że interesował się nim Eric Clapton, który złożył mu swego czasu propozycję grania w Derek And The Dominos. Przełomowa technika Neala zmieszana z ostrymi, kąśliwymi akordami spowoduje muzyczną burzę stając się dla wielu wioślarzy drogowskazem. Solidne, rockowe bębnienie Aysnleya Dunbara, jego perfekcjonistyczny styl, współpraca z basem i gitarą rytmiczną tworzą dynamiczne podłoże. Nad tym wszystkim unosi się ciepły wokal Gregga Rolie i jego cudowne partie wyczarowane na Hammondzie i syntezatorach…

Dźwięki grającej unisono cichej gitary w „Of A Liftime” fantastycznie otwierają ten album. Będzie się ona przewijać przez cały czas wspierana przez organy i solidną linię basu przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Tak grali Wishbone Ash w swoich najlepszych czasach.  W środkowej części piękna solówka zahacza o Pink Floyd. Wokal Gregga z jednej strony jest cichy i mistyczny, z drugiej mocny, twardy, zadziorny. I to epickie, pełne rozmachu, niemal monumentalne zakończenie. Takie perły zazwyczaj kończą płyty… Łagodne dźwięki fortepianu zaczynają „In The Morning Day” i kiedy wydaje się, że będziemy słuchać miłej piosenki w drugiej minucie dostajemy porządnego kopa w okolice podbrzusza. Zostajemy przytłoczeni gigantyczną orgią brzmień wszelkich instrumentów klawiszowych, rozrzuconą tu i tam bluesową gitarą podpartą wzmocnioną perkusją. Kończy to wszystko kapitalna solówka Schona. Instrumentalny „Kohoutek” fanom The Alan Parsons Project może kojarzyć się z nagraniem „Syrius”. Tyle, że Parsons nagrał go siedem lat później. Riff na elektrycznym pianinie bardziej przypomina mi „Morning” Edwarda Griega (z „Peer Gynt”) tyle, że ewoluuje to w zupełnie innym i niepowtarzalnym kierunku. Zespół zabiera nas w podróż prowadząc przez liczne klimaty wykorzystując przy tym każdy instrument. Środkowe dwie minuty ze zmienionym riffem, mocną perkusją i dzikim syntezatorowym solem brzmi  jak „Magnus Opus” Kansas…

Tył okładki
Tył okładki.

„To Play Some Music” jest typową piosenką lat siedemdziesiątych, z chwytliwym podkładem organowym i krótką, ale treściwą solówką gitarową. Utwór wydany na singlu promował album; na stronie „B” znalazł się (skrócony o połowę) instrumentalny „Topaz” – tutaj w całej swej sześciominutowej odsłonie. Ciche partie gitary solowej szybko ustępują ognistemu dialogowi, w którym przemiennie słychać  klawisze i gitary. Można powiedzieć, że to walka dwóch gigantów, do których przyłączają się pozostali muzycy odgrywając małe jam session. Klasyczne połączenie rocka progresywnego z hard rockiem… „In My Lonely Feeling/Conversation” jest krzyżówką bluesa i rhythm and bluesa opartą na kilku ciężkich, mocnych akordach gitarowych, doskonałego, dojrzałego wokalu z długimi pasażami instrumentalnymi. Album kończy „Mystery Mountain”. Głośne wokale Gregga Rolie przebijają się przez jeden z najcięższych numerów na płycie. Głównymi bohaterami są tu basista i perkusista. Sekcja rytmiczna robi takie rzeczy, że ho ho… Do momentu, gdy do głosu dochodzi Schon ze swą rewelacyjną i idącą jak burza gitarą. Tą solówką pozamiatał wszystko. I wszystkich…

„Sugerujemy wysłuchanie tej płyty w najwyższych rejestrach głośności, aby w pełni docenić brzmienie Journey” – napisała wewnątrz koperty firma Rewind, wydawca kompaktowej reedycji albumu. Robię to za każdym razem. I zapewniam – podróż ta nabiera wówczas zupełnie innego wymiaru…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *