Biednemu wiatr w oczy… WIND „Seasons” (1971)

Zespół WIND to jeden z pionierów niemieckiej sceny progresywno  rockowej z początku lat 70-tych. Jego korzenie sięgają roku 1964 kiedy to pod nazwą Bentox stali się najpopularniejszym zespołem beatowym w Bawarii. Dla mieszkańców Erlangen, skąd pochodzili, byli niekwestionowanymi bohaterami, po tym jak nie bacząc na zagrożenie swego życia udali się w 1968 roku do Wietnamu, by tuż przy gorącej linii frontu umilać muzyką wolny czas amerykańskim żołnierzom. W rzeczywistości tzw. trasa koncertowa „East Asia Tour” napędziła zespołowi strachu, stresu i doprowadziła do finansowego krachu. W pośpiechu ewakuowali się z tego niebezpiecznego rejonu. Bilety powrotne kupili zastawiając swój sprzęt w jednym z miejscowych, mocno podejrzanych lombardów. Jak łatwo się domyślić nigdy go nie odzyskali…

Mimo fiaska w Wietnamie zespół nie poddał się. Powiem więcej – walka o przetrwanie bardziej zbliżyła ich do siebie, dała impuls do działania. Skontaktowali się z kilkoma wytwórniami płytowymi i odcinając się od przeszłości pod całkiem nową i fantastyczną nazwą Corporal Gander’s Fire Dog Brigades wydali w 1970 roku album „On The Rocks”.  Przyznam, że krążek zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie! Zespół odszedł od popowego repertuaru zdecydowanie kierując się w stronę hard rocka w stylu wczesnych Uriah Heep i Deep Purple. Żałuję, że ta momentami naprawdę świetna płyta nie przebiła się na niemiecki rynku muzycznym. Maleńka wytwórnia Europa specjalizowała się w wydawaniu niskobudżetowych kursów językowych, płyt z bajkami braci Grimm i muzyką klasyczną! „On The Rock” okazał się być jedynym rockowym rodzynkiem w jej katalogu, który dziś jest kolekcjonerskim rarytasem. Oryginalny winyl w doskonałym stanie osiąga cenę 5 tys. dolarów..!

Do dziś zachodzę w głowę skąd pomysł, by powierzyć firmie o takim profilu wydanie rockowego albumu? Poza tym muzycy nie zarobili na nim ani feniga. Mało tego – wytwórnia zażądała od nich około 5 tys. marek za poniesione koszta. To już było chore! Na całe szczęście doszło do ugody – Europa odstąpiła od roszczeń finansowych, w zamian zespół zrzekł się praw autorskich na rzecz wytwórni. I jak tu nie zgodzić się ze znanym powiedzeniem, że biednemu wiatr w oczy wieje…

Zmieniając nazwę na Chromosom latem tego samego 1970 roku koncertowali po całej Bawarii. Niepowodzenia i ciągłego pecha dość już miał wokalista Franz Seeberger, który po jednym z występów wsiadł do pociągu i tyle go widziano. Stało się to akurat w momencie, gdy zgłosił się do nich przedstawiciel nowo powstałej wytwórni płytowej +Plus+, mająca w swych szeregach dwie grupy z Hamburga: Tomorrow’s Gift i Ikarus. Agent zaproponował muzykom kontrakt i nagranie albumu. Szczęśliwie Seebergera szybko zastąpił 19-letni Steve Leistner z grupy Flying Carpet, który okazał się nie tylko świetnym wokalistą i frontmanem, ale także kreatywną osobą. To on przyczynił się do zmiany profilu grupy i to on stworzył nowy repertuar, który szlifowali na próbach. Naładowani energią poczuli, że tym razem są w stanie dosłownie zdmuchnąć każdą napotkaną na drodze przeszkodę. A to oznaczało, że grupa narodziła się na nowo. Tym razem pod nazwą WIND.

Grupa WIND (1971)
Grupa WIND (1971)

W styczniu 1971 roku muzycy weszli do legendarnego studia nagraniowego Dietera Dierksa w Stommeln pod Kolonią, które jako jedyne w kraju posiadało 16-śladowy magnetofon – w owym czasie obiekt marzeń producentów muzycznych. Pełni euforii, zapału i wielkiego zaangażowania pracowali przez dwa tygodnie, dzień i noc rejestrując materiał na płytę. Produkcją zajął się Jochen Petersen z którym wcześniej nagrywali album „On The Rocks”.  Dodam, że Petersen współpracował wcześniej m.in. z Pink Mice, Thirsty Moon i Novalis… Potem ruszyli w trasę koncertową z legendą niemieckiego rocka progresywnego, zespołem Can. Po hamburskim występie redaktor lokalnego dziennika Hamburger Adenblatt napisał: „Wczorajszego wieczoru grupa WIND niczym wicher zmiotła ze sceny słynny koloński CAN! Prawdopodobnie byliśmy świadkami narodzin nowej gwiazdy progresywnego rocka!” 

Płyta „Seasons” ukazała się 1 czerwca 1971 roku, a jej specjalna prezentacja odbyła się w hamburskim „Musikhalle”. Okładkę zaprojektował przyjaciel muzyków Bernd Bar, zaś zdjęcie na jej tylnej stronie wykonał fotograf Bernd Bohnert. Nie powiem – ta fotografia namieszała mi trochę w głowie. Po rozpakowaniu przesyłki, którą dostarczył listonosz zwątpiłem, czy aby na pewno kupiłem WŁAŚCIWĄ płytę! Trzech (z pięciu) facetów miało największe afro jakie kiedykolwiek widziałem i zdecydowanie bardziej przypominali amerykańską grupę funkową niż zespół grający krautrocka…

WIND "Seasons" (1971)
WIND „Seasons” (1971) Front okładki.

Krótko mówiąc, ten doskonały album łączy ciężkie, gitarowe brzmienia zespołów hard rockowych w stylu Deep Purple z klasycznymi, klawiszowymi pasażami (coś jak wczesny Eloy i Murphy Blend) podparty mocnym Hammondem. I choć Lucian Bueler nie jest technicznym potworem takim jak Jean-Jacques Kavetz z Frumpy, czy Veit Marvos z Twenty Sixty Six And Then to jego gra jest pełna pasji i energii… Całość zaczyna się od „What Do We Do Now” z gromkimi akordami organowymi i mocnym wokalem ustępującymi po chwili subtelnymi dźwiękami fletu. Ta przemienność przewija się przez cały niemal utwór. Mniej więcej w połowi szóstej minuty mamy fantastyczne, orgiastyczne solo organowe po czym wchodzi Thomas Leidenberger ze swoją ostrą jak brzytwa solówką na gitarze. Zabójczy numer! Kolejne dwa nagrania to liryczne ballady, zdecydowanie kontrastujące z otwierającym płytę nagraniem. „Now It’s Over” charakteryzuje się psychodeliczną miękkością, w której to organy płyną na tle delikatnej gitary mieszając się z ciepłym wokalem. Z kolei króciutki „Romance” wypełniają dźwięki pianina elektrycznego w romantycznym nastroju. Dwie małe perełki będące „ozdobnikami” tego zróżnicowanego albumu.

WIND "Seasons" (1971) Tył okładki.
WIND „Seasons” (1971) Tył okładki.

Sprężysty „Springwind” to wspaniały, ciężki kawałek z zakaźnym organowym riffem, masywnym wokalem i klasycznymi wpływami. Balansując pomiędzy lekkimi zwrotkami a wybuchowymi refrenami powoduje, że moja stopa automatycznie wystukuje mocny rytm (ku rozpaczy sąsiadów mieszkających piętro niżej)… „Dear Little Friend” z potężnymi organami wydaje się być pod wpływem Deep Purple, choć główny riff gitarowy może kojarzyć się z „Mississipii Queen” Mountain. Ja jednak wolę WIND! Wspaniały, ciężki kawałek. I bez urazy – nie mam nic do Amerykanów z Mountain. Też ich uwielbiam! Centralnym punktem albumu jest jednak ostatni, 16-minutowy, tajemniczo balladowy „Red Morningbird”. Pobrzmiewający wieloma „wojennymi” pogłosami, pełen szybkich przejść przerywanych z jednej strony bardzo dzikimi wybuchami organów i gitary solowej, z drugiej pięknej akustycznej gitary i tajemniczo brzmiącej harmonijki ustnej. Takiej jak u Ennio Morricone w westernie Sergio Leone „Once Upon A Time In The West”. Kapitalna część improwizacyjna w środkowej części ma coś z klimatów „Moonchild” King Crimson i „Celestial Voices” Pink Floyd. Niesamowite!

Płyta odbiła się głośnym echem u naszych Zachodnich sąsiadów, a sam zespół wkrótce zaliczono do ścisłej czołówki niemieckiego rocka. Stacja nadawcza NDR nazwała ich „niemieckim Pink Floyd”, zaś w rocznym podsumowaniu „Red Morningbird” uznała za „kultową kompozycję”. Może to wszystko odrobinę na wyrost. A może nie..?

W 1972 roku WIND wydał jeszcze jeden album. LP. „Morning” tym razem utrzymany był w stylistyce The Moody Blues… Rok później zespół rozwiązał się. „Po nagraniu i zmiksowaniu „Seasons” czuliśmy się nieśmiertelni. Jak młodzi bogowie. Cieszę się, że legenda grupy WIND przetrwała.” – powiedział niedawno w jednym z wywiadów Steve Leistner, który dziś jest producentem muzycznym i prowadzi własne studio nagraniowe Trick Music.  Klawiszowiec Lucian Bueler pracuje z wielkim powodzeniem jako nauczyciel muzyki. Jego brat bliźniak i były basista zespołu Andreas Bueler założył kabaret Fifty-Fifty, z którym występuje w swojej kawiarni w Erlangen. Lucky Schmidt bębni na perkusji w różnych zespołach, zaś  Thomas Leidenberger  wciąż wierny jest swej gitarze…