Powrót do przeszłości. SONIC FLOWER „Me And My Bellbottom Blues” (2022)

Jeśli kult hard rocka z lat 70-tych kiedykolwiek potrzebowałby oficjalnego ambasadora, to japoński basista, Tatsu Mikami, byłby poważnym kandydatem na to stanowisko. Jego kariera rozciąga się na ponad dwie dekady, podczas których dał się poznać przede wszystkim jako założyciel i jedyny stały członek słynnej tokijskiej kapeli Church Of Misery powstałej w 1995 roku, z którą wydał osiem albumów. Zespół grał bardzo indywidualnego doom rocka inspirowanego wczesnym Black Sabbath i hard rockiem tamtych lat z tekstami poświęconymi słynnym seryjnym mordercom, takim jak Manson, Dahmer, Ramirez. Na scenie Mikami prezentował dość charakterystyczny styl gry opuszczając bas nisko do kolan grając bezpośrednio na jego gryfie.

Tatsu Mikami i jego indywidualny styl grania na basie.

Przez ponad trzydzieści lat bardzo aktywnej pracy na japońskiej scenie muzycznej udzielał się również w wielu innych projektach, z których warto wymienić heavy metalowy (w stylistyce Motörhead) Skull Pit, trash punkowy GATES (akronim od God Admires The Evil Soul) z motywami satanizmu i śmierci i najbardziej mu bliski (poza Church Of Misery) SONIC FLOWER, który wyłonił się z zamglonego horyzontu zachodzącego słońca w 2001 roku.

Trójka muzyków, których dobrał sobie Mikami była pod wpływem słynnych hard rockowych zespołów takich jak Cactus, Grand Funk Railroad, Groundhogs, Savoy Brown… Dwa lata później kwartet wydał debiutancki album „Sonic Flower”. Instrumentalny, ciężki blues rockowy krążek został entuzjastycznie przyjęty nie tylko w Japonii, ale także w Europie i Stanach Zjednoczonych. W 2005 roku panowie pracowali w studio nad drugim albumem, ale z różnych przyczyn płyta się nie ukazała. Taśmy z nagraniami przeleżały na półce aż do 2021 roku, po które sięgnęła włoska wytwórnia Heavy Psycho Sounds specjalizująca się głównie w stoner rocku i wydała je na płycie „Rides Again”. W czerwcu 2022 pojawiła się elektryzująca wiadomość: Tatsu Mikami pracuje w studio nad nowym, trzecim w dyskografii Sonic Flower, albumem! Tym razem do współpracy lider zaprosił byłego wokalistę Church Of Misery, Kazuhiro Asaedę, oraz dwójkę utalentowanych młodych muzyków: blues rockowego gitarzystę Fumiya Hattori’ego, oraz perkusistę Toshiaki Umemurę. Album „Me And My Bellbottom Blues” pojawił się w sprzedaży 30 września tego samego roku.

Rzut oka na płytę i wiedziałem, że nie wypuszczę jej z rąk. Grafika momentalnie skojarzyła mi się z debiutanckim albumem innego japońskiego zespołu, Flower Travellin’ Band i jego okładką – pędzącymi autostradą na Harleyach nagimi hipisami.

Front okładki płyty „Me And My Bellbottom Blues” (2022)

Mistrzowski miks płyty wykonał Yukito Okazaki, guru japońskiego doom metalu i założyciel zespołu Eternal Elysium. Wydobywając głębię i bogactwo dźwięku Okazaki nadał ciężkiemu blues rockowi psychodeliczne brzmienie, a zrównoważone proporcje ustawione w idealnym miejscu powodują, że wszystko słyszalne jest z niezwykłą wyrazistością. Gitary są na przemian ostre i drapieżne, ciepłe i intymne; pulsujący i przenikliwy bas odbija nerki, a potężna perkusja zdziera tynk ze ścian. Kiedy słuchałem tej płyty po raz pierwszy poczułem się jak pasażer audio-halucynacyjnej podróży do przeszłości, gdzieś pod koniec lat 60-tych. Znów mam długie proste włosy, przepaskę na czole i w towarzystwie hipisów poruszam się wymalowanym w psychodeliczne wzory busem marki Volkswagen T1. Ścieżka dźwiękowa w tej podróży napędzana muzyką Sir Lord Baltimore, Vanilla Fudge, Iron Butterfly, Blue Cheer i innych działa jak LSD i przenika przez wszystkie zmysły. Mimo, że nie zawsze było wtedy z górki, nie zawsze były stokrotki i kwiaty we włosach to wielu z nas tęskni za tym beztroskim czasem, za latem miłości, wolnością podszytą wiatrem. Myślę, że muzycy Sonic Flower też, gdyż płyta Me And My Bellbottom Blues” emanuje cudownie nostalgiczną atmosferą tamtych lat. Co ważne – muzyka, solidna jak australijski Ayers Rock, z masywną energią zbliżoną do Black Sabbath z jego początków, zawsze z dbałością o melodykę w aranżacjach powoduje, że jej słuchanie to bardzo dobre przeżycie.

Pierwsze nagranie i od razu hit! Swineherd” kopie w cztery litery swoim brzmieniem. Utwór odnoszący się do mrocznej natury mocy i brudnych myśli sączy się przez oszałamiające bluesowe riffy, które o dziwo nie obezwładniają. Są raczej narzędziem do stymulacji, które utrzymują nas w pełnym napięciu zaangażowaniu przez siedem minut. Jak na płytę psychodeliczną gitary są ostre. Jeśli zespół pozwala sobie na moment wyluzować ów ołowiany nastrój lubieżnym rytmem cicho schodzącym w tło, a wokal Asaedy zaczyna dryfować przez mgłę psychodelicznych solówek jestem w siódmym niebie!

Sonic Flower.

Z reguły psychodeliczne nagrania to coś, co wymaga od zespołu pewnej inwestycji emocjonalnej i czasowej wynagradzając to słuchaczowi bogactwem faktur, nastrojów, zmianami tempa. Czy to oznacza, że każdy utwór trwający ponad sześć minut  będzie pełen zniekształceń? Nie. Love Like Rubber” i Captain Frost” udowadniają, że subtelne dźwięki mogą być równie frapujące i ekscytujące. W tym pierwszym objawia się wokalny talent Asaedy, który podobnie jak Paul Rogers z Free stworzony jest do takiej muzyki; drugi emanuje metalowym stoner rockiem szczególnie za sprawą fantastycznej sekcji rytmicznej. Niesamowity „Black Sheep” sprawia wrażenie wykutego ze starych płyt z szaf grających mieszczących się w kątach zadymionych barów i mających własną duszę. Z kolei bagienny riff otwierający „Quicksand” to jeden z najsłodszych bluesowych riffów jakiego od lat nie słyszałem, a śmiałe eksperymentowanie z dźwiękiem gitary akustycznej dodatkowo pobudza zmysły. Toczące się bębny „skwierczą”, bas rozgrzewa duszę, ale serce kradną pięknie chodzące gitary. Na przykładzie tego nagrania słychać, że zespół  czerpie inspiracje z rockowej studni wiadrami stąd posmak legend lat 70-tych jak Grand Funk Railroad i Cactus przemykający między dźwiękami. Ich osobliwe podejście do tego stylu emanuje charyzmą i duszą, o czym zapomina wielu dzisiejszych retro-rockowych wykonawców. Na szczęście nie samą przeszłością zespół żyje. „Poor Girl” przypomina amerykański zespół Clutch i trochę Audioslave ze wskazaniem na utwór „Cochise”, czyli kolejny numer pełen ciężkiego groove’u z cudownymi psychodelicznymi momentami będący opowieścią o młodej kobiecie, której nie udało się zaaklimatyzować w wielkiej metropolii. Zamykający płytę mocny, dziesięciominutowy „Sonic Flower” to wspaniały, dudniący behemoth demonstrujący to, co najlepsze w doom metalu i rockowej psychodelii pełen soczystych masywnych riffów i namiętnego wokalu z ogromną ilością groove’u. Narkotyczna odyseja prowadzi nas spiralnie przez pustynie czasu i przestrzeni z elementami brudu rezydującego w gitarowych strunach. Niższe harmonie, te pod głównym wokalem, zaspokajają w nas cielesną potrzebę, a akustyczne interludium w środkowej części sprawia miłe uczucie żeglowania prowadząc do niesamowitego zakończenia. Zakończenia nie na chłodnym piasku pustyni, ale na szczycie góry zwanej Sonic Flower pod krystalicznie czystym rozgwieżdżonym niebem.

Nie pamiętam kiedy ostatni raz czułem się tak swobodnie słuchając płyty. Wyluzowana charyzma Me And My Bellbottom Blues” jest jak zaraźliwa psychodeliczna gitarowa solówką, która ustawia nas do pionu. Nie mówię, że jest perfekcyjna i doskonała, bo ma kilka wad. Nie mniej warto zagłębić się w nią wiele razy, aby odkryć wszelkie, choćby najprostsze, ukryte w niej niuanse.