STACKRIDGE „Stackridge” (1971), „Frendliness” (1972).

W 1969 roku kilku młodych muzyków z Bristolu i pobliskiego Bath, wśród których prym wiedli Andy Creswell-Davis (gitara, klawisze, bas) i  James Warren (wokal, gitara) znalazło wspólny język zakładając na gruzach Grytpype Thynne kapelę Stackridge Lemon. Na scenie zadebiutowali 6 lutego w londyńskim klubie The Temple na Wardour Street. Chwilę potem skrócili nazwę wyrzucając z niej słowo „Lemon”. Już jako STACKRIDGE otwierali i zamykali pierwszy festiwal w Glastonbury (wrzesień 1970). Pod koniec roku w końcu ustabilizował się wielokrotnie zmieniający się skład. Obok Andy’ego i Jamesa w zespole znaleźli się: Michael „Mutter” Slater (flet, wokal), Mike Evans (skrzypce, wiolonczela) i Billy „Sparkle” Brent (perkusja). Jak w hipisowskiej komunie cała piątka dzieliła wspólnie mieszkanie na 32 West Mall w Clifton, na przedmieściach Bristolu. Chyba dobrze im się tam mieszkało skoro adres ten Davis i Warren wykorzystali później jako tytuł piosenki na debiutanckim albumie.

Stackridge jeszcze jako kwintet (1971)

Nieco ekscentryczna mieszanka dowcipnych, często przejmujących tekstów, zapadających w pamięć melodii, rozbudowanych pasaży instrumentalnych i skromnej prezentacji scenicznej przyciągała uwagę fanów, prasy muzycznej i promotorów koncertów. W 1971 roku wyruszyli w trasę po Wielkiej Brytanii wspierając Wishbone Ash; na kolejną zabrali Renaissance, później Lindisfarne. Mieli niezłą intuicję – grupy te osiągnęły rozgłos i sławę większą niż Stackridge, która co prawda odniosła pewien sukces na listach przebojów w czasach swojej świetności, ale w dużej mierze dziś jest już nieco zapomniana. Pech? Raczej chichot losu… Nieco wcześniej (styczeń 1971) zespół podpisał kontrakt z MCA Records, a dwa miesiące później przystąpił do nagrywania dużej płyty. Nagrań dokonano w słynnym londyńskim De Lane Lee Studios. Tuż obok, za ścianą Deep Purple pracowali nad albumem „Fireball”… Longplay „Stackridge” ukazał się w sierpniu tego samego roku.

Byłem w Bristolu parę razy i muszę powiedzieć, że zrobił on na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Miasto ma charakter, humor i urok. I taki jest ten album: oryginalny, pełen dziwacznego, absurdalnego humoru, no i cholernie uroczy. Próżno szukać tu złowrogich satanistycznych przesłań i mesjanistycznych wokali, co dobitnie podkreśla urocza okładka przedstawiająca stado mew, w których odbijają się kolory nieba.

Front okładki albumu „Stackridge” (1971)

Album nie musi być ciężki, ani skomplikowany by był arcydziełem. Ten debiut z magią późnej pop-psychodelii i folk rocka okraszony szczyptą wczesno-progresywnego rocka  należy do tej kategorii, która tak łatwo nie daje się sklasyfikować. Piosenki, pełne szaleństwa i nieoczekiwanych zwrotów akcji, wypełnione są barwnymi postaciami z fantastycznymi narracjami, zaś klasyczne aranżacje to głównie zasługa skrzypiec Mike’a Evansa, partie fletów Michaela Slatera, oraz trzech wiolonczel i oboju rozsianych po całym albumie. Otwiera go optymistyczne „Grande Piano” inspirowane późnymi Beatlesami. Jak się przekonamy, to nie jedyny objaw ich miłości do Wielkiej Czwórki… „Percy The Penguin”, ballada w stylu Simona & Garfunkela z bardzo klasyczną instrumentacją (skrzypce, flet, wiolonczela) ma bardzo  absurdalny tekst maskowany przez ekspresyjną folkową pastoralność i przestrzenne, melancholijne chorały. Świetny kawałek, po którym dostajemy coś dla fanów progresywnego rocka – „The Three Legged Table”. Uduchowiona artystyczna elegia ozdobiona skrzypcowymi winietami w części pierwszej brzmi jak Genesis ery „Trespass”. Druga, naładowana potężną energią, przekształca się w zaskakująco dęty rockowy crossover Lennona (około „Let It Be”) i Chicago Transit Authority. .. Owocem zbiorowej myśli był „Dora The Female Explorer” – pierwszy singlowy przebój kojarzący się z piosenkami śpiewanymi w angielskich tawernach z akompaniamentem skrzypiec i harmonijki ustnej. Brzmi to jak Lindisfarne i na dobrą sprawę nie da się nie stukać butami do jego taktu. Genialne! Instrumentalny „Essence Of Porphyry” (punkt kulminacyjny pierwszej strony), w którym dźwiękowe pejzaże są rozległe i szeroko zakrojone to prezent dla osób o wyrafinowanych gustach. Stykamy się tu ze złożonym dziełem symfonicznym inspirowanym doświadczeniami Igora Strawińskiego i Franka Zappy. W kontekście poprzedniego nagrania trzy kolejne piosenki brzmią nieco inaczej. „Marigold Conjunction” uznać można za popową etiudę z odrobiną nostalgii za latami pięćdziesiątymi podczas gdy nastrojowy „32 West Mall” jest hołdem złożonym Beatlesom, zaś „Marzo Plod”, wyróżniający się sekcją smyczkową i dętymi, kolorystyką bardzo zbliżył się do solowego Paula McCartneya. Prawdziwym punktem kulminacyjnym albumu jest jego zakończenie, czyli czternastominutowy „Slark”. W warstwie lirycznej mamy tu opowieść (bajkę) o małym chłopcu porwanym we śnie przez tytułowego, średniowiecznego smoka, ale już pod względem muzycznym to prawdziwa epopeja pełna wspaniałych, rozmarzonych wokali, dzikiego fletu, folkowego klimatu, muzyki średniowiecza połączonego z rockiem symfonicznym. I wszystko to zostało podane w bardzo angielskiej, „mglistej” atmosferze. Cudo! Tak jak i cały album!

Niemal dokładnie rok później (listopad 1972) do sklepów trafiła druga płyta Stackridge, „Friendliness” z dobrze znanym motywem starca i motywem ptaków zdobiących okładkę.

Front okładki płyty „Friendliness” (1972)

Nagrań dokonano w londyńskim studio Sound Technique w sierpniu i muszę stwierdzić, że jakość nagrań w stosunku do debiutu (miałem pewne zastrzeżenia co do brzmienia perkusji) jest doskonała. Na płycie pojawił się dodatkowy basista, Jim „Crun” Walter, który grał z nimi wcześniej, gdy nazywali się Stackridge Lemon. Od razu rodzi się też pytanie: czy po tak znakomitym debiucie zespół utrzymał wysoki poziom? Utrzymał! Album może i jest odrobinę mniej progresywny od swego poprzednika, ale wciąż mamy tu wiele pięknych partii akustycznych, dużo skrzypiec, fletu. Największe wrażenie robi jednak wokal i wokalne harmonie. Są naprawdę piękne. Wszystkie utwory są doskonałe, nie ma tu ani jednego „wypełniacza”. Muzyka (w większości raczej subtelna) jest na tyle różnorodna, że ​​nigdy nie staje się trywialna – tu ciągle coś się dzieje. Trzeba wspomnieć też o bardzo silnych tekstach będących kontynuacją tych z debiutu, co oznacza dziwne historie przypominające kreskówki o zwierzętach zachowujących się jak ludzie i tym podobne rzeczy.

Instrumentalny „Lumy Days” otwierający album jest przedłużeniem ostatniego nagrania z debiutu i zapowiedzią folk rockowej muzyki na ich własnych warunkach. Po tym porywającym wstępie pojawia się delikatny kawałek – pierwsza część utworu tytułowego (druga pod koniec płyty) gdzie zharmonizowane wokale osadzone są na akustycznych gitarach. Numer pod silnym wpływem The Beatles (podobnie jak i dwa kolejne) jest wyrazem szacunku dla ludzi, którzy radzą sobie z przyjaźniami, a te jak wiadomo bywają różne i trudne. Optymistyczna melodia w „Anyone For Tennis” z kapryśną śpiewką (ukłon w stronę beatlesowskiego „Rocky Baccon”) ozdobiona została cudowną orkiestracją i wokalem słodkim jak u Sir Paula. Napisał go Jim Walter, który jest też autorem kolejnego kawałka,. „There Is Not Refuge” będącym  prostą balladą na fortepian i wokal z uwodzicielską grą na skrzypcach Mike’a Evansa. Jednak głównym utworem z pierwszej strony jest prawie dziewięciominutowy „Syracuse The Elephant” – rzecz o słoniu trzymanym w niewoli w  bristolskim zoo, który mimo sławy i popularności chce wrócić do domu. Piosenka, napisana wspólnie przez Waltera i klawiszowca Andy’ego Davisa, stanowi jasne potwierdzenie, że dodanie nowego członka było inspirującym posunięciem. Trzeba przyznać, że to bardzo przyzwoity utwór prog rockowy z folkową atmosferą i bogatą, niemal symfoniczną instrumentacją (fortepian, skrzypce, pyszny flet), zaś użyty sitar przywołał w nim Wschodni klimat. Czysta magia!

Otwierający drugą stronę skromny, rockowy „Amazing Agnese” ma rytm reggae i najbardziej osobliwy tekst – sonet muła do krowy. Zabawne, choć z drugiej strony specyficzny angielski humor nie dla każdego jest zrozumiały. Szczególnie jeśli nie jest się częścią tamtej kultury. Równie zabawny inaczej (co widać zresztą po tytule) „Father Frankenstein Is Behind Your Pillow” jest kolejnym uroczym utworem w duchu The Beatles zdominowanym przez klarnet ze skłonnością do niejasnych, niemal obłąkanych tekstów. Partię fortepianu w „Keep On Clucking” pokochałem za powściągliwy urok i cichą elegancję chociaż jako całość to bluesowy rocker z zacinającą się gitarą elektryczną opowiadający o kurczakach zmierzających na rzeź do fabrycznej linii produkcyjnej. Ciekawostką jest to, że Warren i Walter zamienili się między sobą gitarami. Zresztą w pierwotnym składzie ten drugi miał grać na gitarze prowadzącej, ale z uwagi na brak praktyki ostatecznie przydzielono mu rolę basisty. „Story Of My Heart” to krótki, melancholijny recital fortepianowy ustępujący na moment pola drugiej części „Friendliness”. Album mocną nutą zamyka „Teatime”. Delikatnie powtarzająca się melodia z pięknym fletem przechodzi w szaloną partię skrzypiec z melotronem nadając mu progresywnego charakteru. Wspaniały, mądry tekst tym razem opowiada o podróży i o tym jak wszystko było cudowne. Nie mniej jedyne czego tak naprawdę się pragnie to wrócić do domu i napić się herbaty. Święte słowa.

Zafiksowani na punkcie Beatlesów muzycy Stackridge skorzystali z usług Georga Martina, który został producentem ich trzeciej płyty „The Man In The Bowler Hat”  wydanej w 1974 roku. I chociaż pod względem komercyjnym odniosła ona większy sukces od swych poprzedników odbyło się to kosztem zespołu. Rozłam w jego szeregach spowodował, że jeszcze przed ukazaniem się albumu pozostało w nim tylko dwóch muzyków. W tym samym roku nowy skład nagrał album „Extravaganza”, który był miłym powrotem do szaleństwa z dwóch pierwszych płyt, po czym zespół rozpadł się, zreformował i wydał jeszcze jeden krążek „Mr. Mick” (1976), by ostatecznie zniknąć ze sceny na dwadzieścia lat. Ale to już inna historia…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *