Spadkobiercy rockowej psychodelii. THE STEPPES „Green Velvet Electric. A Compendium 1983-1997”

Muzyczna moda zmienna jest. Jednego dnia w centrum uwagi znajdują się dudniące, pełne sampli bity techno przepędzając na cztery strony świata wszystkie inne popularne formy muzyczne podczas gdy następnego Stonesi, Beatlesi, The Kinks, The Who, Small Faces, Byrds po raz kolejny trafiają do świątyń czczeni przez guru stylów. W latach 80-tych wiele nowo powstałych zespołów zaczęły coraz śmielej i coraz głębiej wnikać w tkankę onirycznej i niekonwencjonalnej psychodelii lat 60-tych. To właśnie w tym okresie zespół o nazwie The Steppes zapuścił korzenie, dotarł do światła i rozkwitł niezauważony z wyjątkiem tych, którzy mają ucho do dobrej muzyki, a nie oko do marketingowej kampanii. Steppes przyjęli postawę zespołu rockowego w klasycznym tego słowa znaczeniu. Czerpiąc inspiracje z lat 60 i 70-tych połączyli pop, rock, folk i bogatą psychodelię tworząc wyjątkową i urzekającą mieszankę oddając przy tym swój irlandzko-amerykański charakter nasycając go esencją poetyckiej fantasy końca XIX wieku. Pomimo braków zasobów pieniężnych, bez wsparcia liczącej się wytwórni płytowej, borykając się z niskim budżetem nagraniowym swą determinacją, a przede wszystkim siłą niezwykłych piosenek wypalili w twardej skórze rockowej historii widoczny ślad. To naprawdę bardzo oryginalna, ponadczasowa muzyka wierna duchowi lat 60-tych.

28 października 2013 roku do sklepów trafiła kompilacja nagrań zespołu zebrana na dwóch płytach kompaktowych  zatytułowana „Green Velvet Electric. A Compedium 1983-1997” wydana przez niezawodną w takich publikacjach wytwórnię Cherry Red Records. Świeżo wydany album kupiłem w ciemno. Spodobała mi się okładka. Po trzech pierwszych utworach zamarłem w bezruchu; po kilku następnych wiedziałem, że trafił mi się skarb – muzyczny złoty samorodek. Ale zanim o jego zawartości kilka słów wprowadzenia.

The Steppes

Twierdzenie, że The Steppes byli grupą irlandzką może wydawać się tak samo mylne jak stwierdzenie, że Van Halen są Holendrami. Fakt – bracia Fallon, którzy założyli zespół urodzili się w Irlandii. Zresztą do dziś mają tam swoją wielopokoleniową rodzinę mieszkającą w Tourmakeady w hrabstwie Mayo. Mający obsesję na punkcie Beatlesów John (wokal, gitara) i zakochany w Stonesach David (bas, klawisze) od najmłodszych lat podzielali fascynacje rhythm and bluesem, muzyką Jimiego Hendrixa, The Beatles, The Byrds, Led Zeppelin, Rolling Stones… Interesowali się także twórczością Roberta E. Howarda, Lorda Dunsany’ego, Michaela Moorcocka; namiętnie czytali pisarzy, poetów i filozofów z przełomu XIX i XX wieku takich jak Herman Hesse, William Wordsworth, Oscar Wilde. Ta egzotyczna mieszanka wpływów muzycznych i intelektualnych stworzyła później magiczną i ponadczasową muzykę w duchu lat 60-tych. Owa fuzja amerykańskiego acid rocka, popu, psychodelii i elektrycznego celtyckiego folku stała się znakiem rozpoznawczym The Steppes.

W 1982 roku podczas pobytu w Los Angeles John i David połączyli siły z perkusistą Eddie Gryzbem i pod nazwą The Blue Macs nagrali EP-kę z pięcioma utworami. Wyprodukowaną przez siebie płytę wydali we własnej wytwórni Blue Mac Record w limitowanej edycji 200 egzemplarzy. Większość z nich rozesłano do wytwórni płytowych i prasy muzycznej. W marcu 1983 roku „Melody Maker” zrecenzował ją porównując piosenki braci do twórczości Beatlesów, The Jam i The Undertones. Zachęceni tą reakcją po krótkim pobycie w Dublinie bracia powrócili do USA i zaczęli szukać podobnie do nich myślących muzyków. W czerwcu połączyli siły z amerykańskim gitarzystą Timem Gilmanem. Jego płynna gra, na którą wpływ miał John Cippolina, pomogła nieco zamerykanizować brzmienie dodając zdrową szczyptę psychodelii z Zachodniego Wybrzeża, które stało się bardziej wyraźne na późniejszych albumach. Do tej trójki doszedł perkusista Dante tworząc tym samym pierwszy skład The Steppes. Po otrzymaniu oferty z Mystic Records nagrali swoją pierwszą płytę – mini album wydany w 1984 roku pod nieskomplikowanym tytułem „The Steppes”, na którym znalazły się lubiane przez fanów utwory jak rockowy „Katy Maguire”, czy psychodeliczny „No Names Yet For Henry”. Niedojrzały jeszcze mini krążek otworzył im drogę do nagrania pełnoprawnego, dużego albumu wydanego trzy lata później. Zanim to jednak nastąpiło w zespole zaszła zmiana. Dante dość szybko porzucił posadę perkusisty. Jego miejsce zajął grający w klimacie Johna Densmore’a Jim Bailey wyłowiony z castingu po tym jak zespół zamieścił ogłoszenie w lokalnej prasie, na który zgłosiło się trzydzieści pięć osób. Nawiasem mówiąc Bailey był przedostatnim jego uczestnikiem. Album „Drop Of The Creature” wydany, co było bardzo zaskakujące, przez Voxx Records (w tamtych czasach bastion garażowego punka) niemal natychmiast wyniósł The Steppes na międzynarodową scenę. Ten innowacyjny, ponadczasowy longplay pełen tajemniczego folkowo-celtyckiego romantyzmu, płynnego acid rocka i wnikliwej pop psychedelii nagrany praktycznie na żywo przy bardzo niskim budżecie szacowny „The Times” w 1997 roku uznał za „jeden z najwspanialszych debiutów wszechczasów”. Jego różnorodność powala, a brzmienie Steppes jest zarówno chwytliwe i halucynogenne. Wielokrotne odsłuchiwanie płyty sprawia mi za każdym razem ogromną przyjemność. Jak widać duże budżety niekoniecznie produkują dobrą muzykę.

„Drop Of…” ustanowił szablon, który zespół udoskonalał aż do przedwczesnej śmierci acid rocka, czyli w momencie kiedy gra na gitarze była chwilowo uznana za niemodny kaprys mistrzów house music. W latach swojej działalności (1983-1997) nagrali sześć albumów studyjnych, w tym wspomniany „Drop Of The Creature” (uważany przez muzyków za prawdziwy debiut), wyprodukowany przez Bretta Gurewitza z Bad Religion ambitny „Stewdio”, brzmieniowo ciężki „Inquire Within”, komercyjny geniusz „Harps And Hammers”, czy ostatni, wydany tylko na CD „Gods, Men And Ghosts”. Do tego singiel, album koncertowy i EP-ka. Jak na niskobudżetowy zespół zdumiewający dorobek. Przy odrobinie szczęścia można pokusić się o zebranie całej jego dyskografii choć z uwagi na niskie nakłady i wysokie ceny nie jest to łatwe, albo zaopatrzyć się w niniejszą, dużo tańszą kompilację.

Cherry Red należą się gratulacje za ten od dawna oczekiwany i niezwykle dobrze dobrany przegląd jednego z najważniejszych psychodelicznych zespołów lat osiemdziesiątych. Co zaskakujące, poza niezwykle rzadką kompilacją Bam-Caruso na początku ich kariery (1988), jest to pierwszy raz, kiedy ktoś stworzył antologię z imponującego katalogu The Steppes. I powiem szczerze – w obliczu tak solidnego dorobku nie zazdroszczę kompilatorom dylematu co pominąć, a na co postawić. Ludzie z wytwórni dość rozsądnie zdali sobie sprawę, że aby oddać sprawiedliwość zespołowi potrzebowali dwóch płyt, na których zmieścili czterdzieści jeden utworów – w sumie ponad dwie i pół godziny znakomitej muzyki. Te wybrane nagrania tworzą imponujący obraz zespołu, który miał wszystko co mieć powinien, aby być wielkim. Główny nacisk położono na ich przełomową wczesną twórczość (w tym spora część utworów z klasycznego debiutu), oraz szeroką gamę nagrań z późniejszych albumów wliczając ostatni z 1997 roku. Wszystko, co wydawało się możliwe w psychodelii lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w jej najlepszym wydaniu jest tutaj. Z uwagi na to, że materiału jest bardzo dużo nie podejmuję się zrobić szczegółowej analizy każdego zamieszczonego tu nagrania. Jednak żeby nie być gołosłownym i zaostrzyć apetyt wybrałem kilka, które w jakiś sposób dadzą pojęcie o  ich muzyce.

Kolorystyka piosenek szczególnie na pierwszym dysku obejmującym nagrania z lat 80-tych jest porażająca. Sielskie, by nie powiedzieć idylliczne pieśni Somebody Waits” „Sky Is Falls”, oraz ballada o progresywnym posmaku „Holding Up Well” sąsiadują z gitarowymi partiami szybujących niczym sokoły z rozpostartymi skrzydłami w porywającym Make Us Bleed”. Dla kontrastu „See You Around” to psychodeliczny, gitarowy pop z klasą i kapitalną, aczkolwiek krótką gitarową solówką, zaś „A Play On Wordsworth” jest szaloną i inspirującą fuzją eksploracji acidowej gitary w stylu Grateful Dead i celtycko-poetyckiej wizji. Kiedy płyta staje się nieco „dziwna” ma to wdzięki spadającego zegara z kukułką w pokoju Syda Barretta. Mam tu na myśli czarujący, pozytywnie psychodeliczny „Black Forest Friday”, oraz coś w rodzaju nastoletniej wersji beatlesowskiego „She’s Leaving Home” z przesiąkniętym gitarowym wstecznym fuzzem, czyli „Bigger Than Life”. Charakterystyczne harmonie wokalne Johna i Dave’a są przez cały czas magnetyczne. Przeplatając się z tekstami łączą acidowe wizje, romantyczny mistycyzm i bardziej przyziemne obrazy w stylu chłopak spotyka dziewczynę. Z kolei „Living So Dead” z zabójczą sfuzzowaną gitarą  wskazuje na cięższy kierunek jaki zespół obrał później, podczas gdy „Who World On Your Sholder” i „A Prayer For You” to acid pop z wiodącą gitarą, klawiszami i wokalem. „The One Thing” – kolejny znakomity utwór w stylu lat 60-tych podobny do „See You Around”. Nic tylko palce lizać! No i jest jeszcze „We Make Dreams Come True”, ballada z ambitną orkiestrową aranżacją i kobiecym wokalem Deb Fallon (żona Dave’a) tworząca atmosferę, którą można określić jako celtycką odmianę Sierżanta Pieprza.

Tył kompilacyjnej okładki.

Drugi krążek zawiera utwory nagrane w latach 90-tych, a otwiera go „Master James”, który w Wielkiej Brytanii miał trafić na 12-calowy singiel. Niestety nigdy nie został wydany. Ten ostry, hipnotyzujący numer z beatlesowskimi harmoniami zapętlił się onegdaj w moim odtwarzaczu na długi czas. Tajemniczy i zabójczy „Brightest Lights” to czysty The Steppes – wspaniały, irlandzki rock zmieszany z gitarowymi ragami, zaś „Time Goes By z celtyckim sznytem to rodzaj utworu, który rozsławił Oasis. Kolejne nagrania pokazują dojrzałość muzyków, którzy rozwinęli rockowy zespół inspirowany latami 60 i 70-tymi w grupę z własnym charakterem i inwencją. Brzmienie Steppes stało się cięższe, gitary i wokale mają większa moc i głębię. Słychać to w „Land Of Hope” będącym opowieścią o reinkarnacji przeplatany irlandzką myślą i przeszyty palącą gitarą. Intro Dave’a zagrane na akustyku zapada w pamięć na długo.  Z kolei „Scare You Off” i „Let Me Love You” to klasyczne utwory w stylu Led Zeppelin. Słuchać to jeszcze wyraźniej w zamykających całą tę kompilację utworach pochodzących z ich ostatniej płyty „Gods, Men And Ghosts”. Są tu wszystkie kluczowe elementy The Steppes w tym rzecz jasna wspaniałe aranżacje, charakterystyczne gitary, klimaty Zachodniego Wybrzeża,  wokalne harmonie. Jest szalejący hard rock w „Can’t Come Back”, są też wycieczki w stronę acid folk rocka w zasługujących na uwagę takich numerach jak „Cornucopia”, czy Samhain”,

Żałuję, że w tym bogatym zestawie nagrań nie zmieściło się kilku moich faworytów. Mam tu na myśli kawałek irlandzkiej dziwności jakim jest „Trilogy Of One”, napędzany gitarą pop rockowy „Mary, Mary” (czyli coś, co mogli napisać tylko The Steppes), a także epicki „History Hates No Name” dostępny jedynie na flexi płycie rozdawanej z czwartym numerem magazynu „Feakbeat” z 1987 roku. Do tego dorzuciłbym „All You Wanted” – szczerą, psychodeliczną prośbę o miłość, wydany w postaci 7-calowej, darmowej płytki dołączonej do włoskiego magazynu „Lost Trails”, długi „Make Peace With Your Darkness” w stylu Quicksilver Messenger Service z ich najlepszego okresu, oraz „Who Am I To Say”, w którym Tim Gilman przelewa część swoich najbardziej ognistych solówek gitarowych nadając numerowi wyrazisty, inspirowany Hendrixem blues rockowy klimat. No, ale cóż… pojemność płyt kompaktowych ma swoje ograniczenia. Mam jednak nadzieję, że ktoś w końcu wyda wszystkie albumy The Steppes raz jeszcze, w których nie zabraknie też bonusów. Wszak żyjemy w świecie Nadziei, a ta jak wiadomo umiera ostatnia.