Psychopatyczny klasyk. $27 SNAP ON FACE „Heterodyne State Hospital” (1977)

Dziwacy, lub jak mówią inni szaleńcy z kalifornijskiego Sebastopola z hrabstwa Sonoma, $27 SNAP ON FACE należą do najdziwniejszych kultowych zespołów z Zachodniego Wybrzeża lat 70-tych. Zespół został założony na początku dekady przez gitarzystę Boba O’Connora i wokalistę Davida Petri, którzy od początku wiedzieli, że chcą stworzyć coś naprawdę oryginalnego, nietuzinkowego, łamiąc wszelkiego rodzaju muzyczne szablony i stereotypy. To miało być coś w stylu nieokiełznanego Zappy z szaleństwem nieobliczalnego Captain’a Beefheart’a. W składzie zespołu znaleźli się basista Steve Nelson, gitarzysta Jim Doherty i perkusista Ron Ingalsbe, którzy na początku stawiali opór temu pomysłowi. Okazało się, że Bob i David mieli nosa. Szybko zrobili furorę najpierw w rodzinnym Sebastopolu, a potem w dużo większych, kalifornijskich miastach z San Francisco na czele.

Piątka szaleńców, czyli zespół $27 Snap On Face.

Na scenie sprostali stworzonemu przez siebie wizerunkowi osób z zaburzeniami psychicznymi, oblewając się keczupem, podpalając sprzęt i rekwizyty. Podczas jednego z koncertów ochrzczonego jako „25-ta Doroczna Impreza Jacques’a Cousteau” wystąpili w strojach płetwonurków z przyczepionymi do pleców nadmuchanymi helem prezerwatywami imitującymi butle tlenowe rzucając w publiczność cuchnącymi rybami. To zaledwie wycinek tych mniej szkodliwych gagów scenicznych. Te bardziej ekstrawaganckie zachowam dla siebie… Nie mniej dzięki zastosowaniu owej performatywnej sztuki od początku było wiadomo, że będą dzierżyć miano kultowego zespołu.

Od tego momentu historia zespołu w zasadzie jest niejasna i nieco zawoalowana. Jedno jest pewne – w 1975 roku kwintet nagrał singla „Let’s Have An Affair”/”Kicking Around” wydany przez stworzoną na tę okazję własną wytwórnię Heterodyne Record. Ta rzadka kolekcjonerska płytka miała dwa tłoczenia; pierwsze (500 egz.) posiadało ciemnozielone etykietki, drugie (1000 szt.) jasnozielone. Na tych drugich nie dość, że pozamieniano strony („A” gra stronę „B” i odwrotnie) to zostały one oznaczone jak „Y” i „Z”.  Ot, taka tam ciekawostka, którą można sprzedać u teściowej w podczas niedzielnego obiadu.

Jasnozielona etykieta singla „Let’s Have An Affair”.

Dwa lata później niezależni od nikogo wydali własnym sumptem album „Heterodyne State Hospital„. Muzycy twierdzili, że nagrali go w szpitalu psychiatrycznym, co sugeruje okładka przedstawiająca grupę na terenie szpitalnego parku. Być może był to kolejny ich żart, ale wiedząc jakie numery robili wcześniej jestem skłonny uwierzyć im.

Front okładki płyty „Heterodyne State Hospital” (1977)

Album jawi się jako żart. Niektórzy to rozumieją, inni nie. Mam świadomość, że ktoś może czuć się nieco zdezorientowany tym materiałem. Z jednej strony ich brzmienie było dość prostym prog rockiem z kilkoma alternatywnymi perełkami. Z drugiej brzmieli jak wczesny, psychodeliczno-hipisowski zespół z Frisco na czele którego mógłby stać Frank Zappa. Warto podkreślić, że wysublimowany nacisk muzycy położyli nie tyle na muzykalność, ile na treści liryczne. Ja to rozumiem i doceniam. I myślę, że chęć zrobienia u nich czegoś niezwykłego była znakiem towarowym płyty. Jest to też album z kategorii tych, który obywał się bez trików i studyjnych sztuczek. Zamiłowanie do uzasadnionej dziwności osiągnęli idąc prostą drogą wykorzystując typowe dla zespołu rockowego instrumentarium: dwie gitary, bas i perkusja. Warczący głos Petriego (to ten gość z blond włosami wyglądający jak niedoszły Sting) i gitara O’Connora były motorem napędowym większej części albumu. Utwory takie jak „Turn To Glass”, najbardziej komercyjny „Kicking Around” i mający unikalne garażowo-punkowe brzmienie „Let’s Have An Affair” w połączeniu z „Tie Your Boots Tight”, czy „Sleeping In A Technical Bed” (nie pytajcie o tekst, nie mam pojęcia o czym on mówi) to przykład zdrowej dawki dziwności.

Napędzany wokalem Petriego „Tie Your Boots Tight” ma bardzo sympatyczną melodię, ale prawdę powiedziawszy trudno go opisać. Czy to wystraszony blues rock? A może beefheartzappa? Na pewno należą się tu słowa uznania dla Boba O’Connera za jego wykonanie dzięki czemu nabiera on niezłego smaku. Nawiasem mówiąc podoba mi się jego dość oryginalna gitara mająca kształt znaku dolara. Ten wyjątkowy egzotyk został wykonany przez Douga Irwina, lutnika Jerry’ego Garcii. Góra i tył korpusu mają bardzo bogaty ciemny odcień pięknie postarzanego klonu płomienistego. Trzyczęściowy gryf posiada dwa mahoniowe paski, zaś główka z pięknie słojowaną okładziną z orzecha włoskiego ze słynnym „orłem” Irwina inkrustowany masą perłową ma pod spodem wygrawerowane metalowe serce. To cacko wiszące nad głowami muzyków uwieczniono na zdjęciu w środku rozkładanej okładki oryginalnego longplaya. Zdjęcie poniżej zrobiono później.

Wracając do nagrania – zastanawiałem się, o co chodzi z tym zawiązywanie butów w tytule? Odpowiedzi udzielił sam autor tekstu, David Petri: „Napisałem tę piosenkę o pięcioletnim dzieciaku, który nie potrafił zawiązać butów. Nauczyłem go tego, a potem napisałem o tym piosenkę. Albo odwrotnie. Sam już nie wiem. To jest refren. Zwrotki są już tylko o mnie.” W wyczuwalnym klimacie surf rocka w „Turn You Glass” zaskakuje płynna gitara w stylu Allman Brothers. Ładne, tyle że krótkie. Za to dwa razy dłuższy „The Decadents” jest niezłym kawałkiem boogie barowego zespołu z punktowym reflektorem skierowanym na perkusistę grającym dla rozochoconych po kilku drinkach podtatusiałych facetów chcących zabawić się w lokalnej tancbudzie w piątkowy wieczór. Muszę przyznać, że warczący głos Petriego w tym przypadku bardzo mi się podoba… Szum wokół albumu skupiał się na rzekomym fakcie, że został on nagrany w kalifornijskim Ośrodku Zdrowia Psychicznego w Sonoma. Wydaje się to mało prawdopodobne, ale jeśli istniał utwór, który brzmiał jakby został faktycznie tam nagrany to z dużą dozą prawdopodobieństwa byłaby to ballada „Two Timer”. W przeciwieństwie do większości albumu osadzony w słodkiej melodii rzeczywiście miał element lizergiczny. Pierwszą stronę oryginalnej płyty kończy „I Guess I Must Look The Type” z kolejnym zestawem dziwacznych tekstów, w którym Beefheart spotyka się z… country rockiem. Takie rzeczy tylko tutaj!

Tył okładki.

Uważam, że „Let’s Have An Affair” zaczynający drugą stronę płyty to jeden z najważniejszych punktów albumu. Nie chcę rozstrzygać czy to ze względu na klimat garażowego rocka w stylu z lat 60-tych, czy może za nieoczekiwanie gładki wokal. Nieważne. Numer jest naprawdę doskonały, a solówka na harmonijce ustnej robi wrażenie za każdym razem ilekroć go słucham…  „Kicking Around” pierwotnie wydany na stronie „B” ich singla jest stosunkowo prostym rockowym kawałkiem, w którym dynamiczna gitara prowadząca O’Connora błyszczy jak w żadnym innym numerze.. Jak dla mnie to wykonanie jest jedno z najlepszych jakie znalazło się na płycie. Pozbawiony wszelkich wygłupów „Sally Hitched A Ride” to wspaniały, garażowy rocker; szkoda, że ​​zespół częściej nie korzystał z tej drogi. Z kolei „Mr. John” to ballada w stylu… Jacques’a Brela. Użycie akordeonu w rock and rollu w tamtym czasie było rzadkością, a że ja uwielbiam jego brzmienie bardzo chętnie wracam do niej po wysłuchaniu całej płyty…  „Sleeping In A Technical Bed” z przeszywającymi organami Farfisy, brudną gitarową solówką O’Connora i szaloną perkusją Ingalsbe w pakiecie to kolejna atrakcja albumu. Nie będę ukrywał – mam słabość do garage rocka lat 60-tych, więc kiedy coś mi się spodoba, a do tego jest świetnie zrobione będę to wychwalał pod niebiosa.

Po wydaniu płyty zespół działał jeszcze przez krótki czas grając głównie koncerty w rejonie hrabstwa Sonoma po czym zakończył działalność. O’Connor mieszka obecnie na Hawajach, Petri jest pośrednikiem handlu nieruchomości w Cobb w Kalifornii. Doherty zmarł w 1993 roku. Chodzą pogłoski, że Ingalsbe też nie żyje, ale szczegóły są mi nieznane. Nieznane jest mi też miejsce pobytu Nelsona.