Eklektyczna bestia z Berlina. OS MUNDI: „Latin Mass” (1970); „43 Minuten” (1972).

Angażując do swego składu więcej niż dziesięciu muzyków na raz uważa się OS MUNDI (łac. narodziny świata) za pierwszy rockowy big band. Z drugiej strony biorąc pod uwagę trudny okres zimnej wojny i ówczesne zawirowania polityczne inni nazywali ich „eklektyczną bestią z Berlina”. Fakt, narodzili się w trudnym dla młodych Niemców czasie, zaś apogeum działalności przypadł im podczas jednego z pierwszych europejskich ataków terrorystycznych (Olimpiada w Monachium), co odzwierciedlali w swych tekstach i muzyce.

Os Mundi (1970)

Korzenie zespołu sięgają beatowej grupy Safebreakers działającej w latach 1962-1966, w której grali m.in. Christoph Busse (perkusja), Andreas Villain (bas) i Udo Arndt (gitara, klawisze). Repertuar opierali głównie na topowych szlagierach tamtych lat. W 1966 roku nagrali singla z piosenką „Hey Girl” (cover „Patsy Clane” Small Faces), którą można było usłyszeć w filmie Rogera Fritza „Mädchen, Mädchen” (1967) z austriacką aktorką Helgą Anders w roli głównej. Po rozwiązaniu zespołu Busse i Arndt założyli Orange Surprise tym razem grając własną, oryginalną muzykę, a przy tym mocno angażując się w undergroundową scenę muzyczną dzieląc salę prób z Agitation Free i odbywając długie jam session z późniejszym członkiem Ash Ra Temple, Manuelem Göttschingiem. Inicjały Orange Surprise dały początek nazwie Os Mundi – zespołu, do którego dołączył Villain, oraz grający na saksofonie i flecie Dietrich Markgraf. W nagraniu debiutanckiej płyty wspomagali ich dwaj muzycy: grający na organach David V. Kalkreuth, oraz basista Hartmut Seidel. Longplay „Latin Mass”  wydany przez Metronom ukazał się wczesną jesienią 1970 roku.

Front okładki „Latin Mass” (1970)

Piękno tej płyty polega na tym, że aspekty liturgiczne pozostają jedynie małym elementem niczym podkład na płótnie do malowania. Całą gamę odważnych kolorów sprawiających, że ten album to uczta od początku do końca stworzone zostały przez pełne zwrotów akcji psychodeliczno-progresywne składniki z rytmem napędzanym basem i wijącym się jak wąż spastycznym brzmieniem organów i ciężką blues rockową gitarą. Ponieważ język niemiecki skażony był ich wcześniejszym popowym wizerunkiem, zaś angielski wydawał się zbyt banalny muzycy zdecydowali się na łacińskie teksty, co nadało całości dominujący, dramatyczno-teatralny aspekt. Poza tym podoba mi się głos wokalisty. Ma charakter.

W odróżnieniu od tradycyjnej mszy, ta z oczywistych względów jest z innego wymiaru. Nie kpili z Kościoła co zarzucali im niektórzy, ani nie opowiadali się za współistnieniem wiary. Stawiam, że robiąc niezłe piekło tym surowym dziełem zespół puścił do nas oko zastępując uduchowioną atmosferę mroczną wybuchową mieszanką ciężkiej psychodelii. Od pierwszych demonicznych taktów „Ouverture” tempo rzadko zwalnia i chociaż jest to utwór instrumentalny organy Hammonda bardziej kojarzą mi się z krwawiącymi posągami i ognistym oddechem demonicznego bluźnierstwa, niż wezwaniem do duchowej modlitwy. Więzy religijnej konwencji zostały wysadzone i rozerwane przez lodowaty wiatr powodując przejście z chrześcijańskiej etyki do dynamicznej sfery pogańskiej. Dziki zapał mantry „Kyrie” w połączeniu z plemiennymi bębnami i pomrukiem głosów w „Glorii” tworzą organiczną jedność, która zarówno jest i prymitywna i przyziemna. Z kolei „Credo” w pierwszej części jest zejściem do bram piekieł na skrzydłach Śmierci, w drugiej powrotną podróżą napędzaną chwalebnymi blaskami miliarda złotych świec. „Sanctus” poprzedza konsekrację Hostii, najbardziej uroczystą część liturgii, podczas której kapłan dokonuje cudu przeistoczenia, co podkreśla piękna partia fletu, po czym wszystko zmierza do szybkiego zakończenia w rozpływającym się jak kadzidlany dym „Agnus Dei”. Gdyby takie msze odbywały się w moim kościele chodziłbym tam częściej, a nie tylko w niedziele…

Jak na rok 1970 „Latin Mass” był albumem niesamowicie kreatywnym z gamą świeżych pomysłów dostarczonych z ognistą pasją. Na mój gust jest idealny niemal pod każdym względem. Czy wydany dwa lata później w rozszerzonym do sekstetu składzie, nagrany pod opieką słynnego Connie Planka i wydany przez legendarną wytwórnię Brain longplay „43 Minuten” dorównał poziomem swemu poprzednikowi?

Front okładki LP „43 Minutes” (1972)

W cudowny świat muzyki progresywnej wszedłem dzięki dźwiękom końca lat 60-tych. Hendrix, Doors, Floyd, Lovecraft, Arthur Brown, Stones, Grateful Dead i tak dalej… Wszystkie te hippisowskie zespoły i artyści mówili mi o wolności muzycznej i o tym, że takiej formy ekspresji nigdy nie należy zamykać w pudełkach. Jako młodego chłopaka to właśnie dzikie gitary, szalejące organy Hammonda, tajemnicze teksty i cała ta wizja wewnętrznej magii muzycznej przyciągnęły mnie do niej jak kota do kłębka włóczki. Powodem, dla którego tak chętnie zajmuję się tutaj latami 60-tymi jest wpływ, jaki wywarły one na prawie wszystko. Wiele z tego, co wydarzyło się w tamtym czasie odbijało się echem przez całą następną dekadę. W innym kostiumie, w inny kształcie, innym świecie, ale się odbijało. Uważam, że dziedzictwo jest jedną z najważniejszych rzeczy jaką powinniśmy pielęgnować, a „43 Minuten” Os Mundi jest świadectwem tego dziedzictwa.

Na dość ascetycznej okładce umieszczono mały trójkąt, co wywołało u mnie pewne skojarzenie. Jak się dobrze wsłuchać to ten album brzmi jakby prezentował trzy różne style, trzy różne gatunki. Jedno ramię trójkąta utknięte pomiędzy Colosseum, Chicago Transit Authority, Santaną i Weather Report z przewiewnym wokalem wiszącym leniwie nad gitarą charakteryzuje się hipnotycznymi rytmami łącząc rock, jazz i psychodelię. Drugie zaczyna się w miejscu gdzie muzyka staje się bardziej jazzowa. I nie mam na myśli jazz fussion a la Mahavishnu Orchestra jadący 500 mil na godzinę, gdzie każdy robi swoje. Nie – mówię o oldskulowym, powolnym niedzielnym smooth jazzie z wtrętami Jethro Tull ery debiutu, ale tylko ze względu na sposób gry Margrafa na flecie. Ostatni element trójkąta brzmi jak bardziej postępowe wcielenie The Pretty Things. Słyszę na tym albumie dużo „SF Sorrow” i, szczerze mówiąc, jest to dla mnie cholernie piękny komplement. Harmonie wokalne wraz z organami, a potem spiralne gitarowe szaleństwa rock’ n’ rolla owinięto wokół znanej, dudniącej ziemistości bluesowych inkantacji pochodzących z najgłębszych muzycznych głębin.

Ogólnie muzyka ma bardzo przyjemną i pozytywną atmosferę, którą nie zaburzają nawet kontrastujące z nią (głównie polityczne) teksty. Grzechem byłoby nie wspomnieć tu o kapitalnej grze na wiolonczeli nowego członka zespołu, Raimunda „Mikro” Rillinga, który swoim instrumentem nie tylko dodał muzyce koloru, ale potrafił też nieźle nim/nią kąsać. Z kolei saksofonista i flecista w jednej osobie, Dietrich Markgraf używając nieparzystego metrum wnosił soulowego ducha, zaś nagłe zmiany tematów wprawiały w zachwyt najbardziej wymagających fanów progresywnego rocka. Aż ciężko uwierzyć, że płyta została nagrana w jednym podejściu. Nie ma tu słabych numerów. Ponad siedmiominutowy „A Question Of Decision” przez wielu uważany jest za arcydzieło; wykonywany na koncertach przekształcał się w orgiastyczną zespołową improwizację trwającą dużo dłużej niż na płycie. Szczególną uwagę zwracam na wspaniałe solo na flecie w „Children’s Games”, wspierane przez kongi, shakery, krowi dzwonek, gitary wah-wah oraz basowy riff, na którym w zasadzie wszystko się tu opiera. Inne utwory przybliżają nas do rocka, z prostymi strukturami piosenek i niezbędnym wokalem (śpiew w „Children’s Games” przypomina Johna Wettona). Nie brakuje także psychodelizmu; początek i koniec „Triple” przypomina wczesnego Kevina Ayersa z Soft Machine z ich hitu „We Did It Again”. Z kolei dobry beat, wiolonczela i dominująca nad całością wściekle szybka gitara to atuty „Missile”. A są tu jeszcze takie perły jak „It’s All There” (uwielbiam to brzmienie, a zwłaszcza refren), antywojenny „But Reality Will Show”, czy fenomenalnie zagrany „Erstickubungen” z dużą ilością fletu i perkusji.

Po tych wszystkich zachwytach odpowiedź na postawione wyżej pytanie: „Czy „43 Minuten” dorównało poziomem swojemu wielkiemu poprzednikowi?” uważam za retoryczne. Mimo, że Os Mundi istniał (z krótkimi przerwami) do 1980 roku nie nagrał już żadnych płyt. Z tego co mi wiadomo istnieją taśmy z nagraniami koncertowymi z roku 1972 i 1979, które do tej pory nie zostały wydane, ale mam nadzieję, że w końcu ujrzą światło dzienne. To tylko kwestia czasu.