OFFENBACH „Tabarnac” (1975)

Pochodzący z Montrealu zespół OFFENBACH powstał w 1970 roku w wyniku transformacji różnych zespołów działających w drugiej połowie lat 60-tych, z których ostatnim był Les Gants  Blancs prowadzony przez braci Boulet, Gerry’ego (org, voc) i Denisa (dr), którzy w tym czasie inspirowali się psychodelią i zespołami takimi jak Deep Purple i Led Zeppelin. W pierwszym składzie znaleźli się także basista Michel Lamothe Jr (syn kanadyjskiego piosenkarza country Williego Lamothe’a) i gitarzysta Jean Gravel. Początkowa wizja Gerry’ego Bouleta chcącego połączyć rocka śpiewanego po francusku z muzyką operową ewoluowała w różne strony, tak jak i ewoluowała nazwa grupy zmieniająca się w ciągu roku kilka razy. Zaczynali jako La 7e Invention zmienione na Grandpa & Company, następnie firmowali się nazwą Offenbach Pop Opera i Offenbach Soap Opéra, by w końcu zostać przy krótkim Offenbach.

Mimo tylu zmian zostali zauważeni przez przedstawicieli Barclay Records, którzy w 1972 roku wydali im debiutancki album „Offenbach Soap Opéra”. Była to jedna z pierwszych rockowych płyt jaka ukazała się we francuskojęzycznej, kanadyjskiej prowincji Quebec niemal w całości zaśpiewana po francusku. Aby zadowolić szerszą publiczności muzycy zdecydowali, że dwie piosenki: „Buldozer” i „High but… low” będą miały angielski tekst. Szkoda, że nie zostały wydane na singlu, mogłyby pomóc w lepszej sprzedaży albumu. Niedługo po jego nagraniu młodszy z braci Boulet, Denis, opuścił zespół. Jego miejsce za zestawem perkusyjnym zajął Roger „Wezo” Belval. W tym samym roku spotykają muzyka, poetę i filmowca – Pierre Harel tak szybko się z nimi zintegrował, że został głównym wokalistą grupy.

Widząc, że zespół szuka sposobu na zwrócenie na siebie uwagi Harel podsunął kolegom dość niezwykły pomysł – w jednym z kościołów wykonać na żywo… żałobną mszę za zmarłych w wersji rockowej. O dziwo, projekt został zaakceptowany przez władze kościelne Quebecu. I tak 30 listopada 1972 roku w Oratoire Saint-Joseph-du-Mont-Royal w obecności trzech tysięcy osób grupa Offenbach wspólnie z chórem Les Chanteurs de la Gamme d’Or i organistą Pierre Yves Asselinem dała eklektyczny występ rockowy zmieszany z liturgicznymi śpiewami i gregoriańskimi chorałami. Całość była transmitowana przez montrealską stację radiową i została uwieczniona na płycie „Saint-Chrône-de-Néant w 1973 roku. Spektakl okazał się sukcesem, co pozwoliło zespołowi w spokoju pracować nad ścieżką dźwiękową do autorskiego filmu Pierre’a Halera, „Bulldozer” wydaną pod koniec tego samego roku.

Offenbach na schodach Oratoire Saint Joseph  tuż przed występem (1972).

Oprócz utworu tytułowego (przerobionego z pierwszego albumu) i „Hey Boss” znalazło się na nim wiele utworów śpiewanych po francusku, w tym „Magie Rouge”, „Solange Tabarnac” i singlowy „Caline de Doux Blues”. Na przestrzeni lat grane były one z wielkim powodzeniem na koncertach. A skoro już o tym mowa, wkrótce po wydaniu „Buldozera” grupa zawitała do  Europy, gdzie przez blisko dwa lata występowała głównie we Francji z wypadami do Belgii i Holandii. W trakcie tego tournée francuski reżyser Claude Feraldo zaproponował, że przez cały czas będzie towarzyszył im z kamerą. Powstał z tego dokumentalny film „Tabarnac” przedstawiający życie zespołu w podróży pełnym nadużywania alkoholu, nieprzespanych nocy, towarzystwem licznych kobiet. Słowem nic, co zapewniłoby grupie dobry wizerunek. We Francji  film swoją premierę miał jesienią 1975 roku. Co ciekawe, w Quebecu dostępny był tylko na kasacie VHS i to… dwadzieścia lat później!

Po powrocie do Montrealu muzycy zdecydowali się na wydanie ścieżki dźwiękowej, która ukazała się na podwójnym longplayu zatytułowanym tak jak dokumentalny obraz.

Front okładki płyty „Tabarnac” (1975)

Film okazał się klapą i szybko poszedł w zapomnienie. Nawiasem mówiąc dostępny jest na YouTube; obejrzałem go dwa razy i… nie polecam. Strata czasu. Inaczej ma się sprawa z płytą, która jest chyba jedną z trzech najlepszych jaką Offenbach wydał we wszystkich epokach swej działalności. Album zawiera mnóstwo hitów, w tym Promenade sur Mars”, „Ma Patrie est à terre” , „Teddy”, Québec rock”, Habitant d’chien blanc” i kilka  niesłusznie zapomnianych perełek takich jak Why j’t’icitte” iMarylin”. Niewiarygodne, że przez ponad 35 lat wciąż jest tak mało znany. Co prawda dźwięk jest surowy, niemal garażowy, któremu daleko do sterylnego nagrania studyjnego, ale to nie zarzut, gdyż jego interpretacja jest wściekła. Mówiąc dokładnie to prawdziwy, rozbuchany rock’n’roll z odrobiną bluesa i akcentami rocka progresywnego, z gorącymi jamami, potężnym Hammondem i bardzo „brudnymi” solówkami gitarowymi, które dosłownie rozrywają wszystko na strzępy. Oczywiście „Tabarnac” nie jest pozbawiony wad. Powiem więcej – to album pełen niedoskonałości. Ale patrząc obiektywnie jest to zapis grupy będącej wówczas na szczycie swojej sztuki, która po ekscytujących eksploracjach w końcu odnalazła swoją tożsamość.Poza tym jedno jest pewne – to tutaj Gerry Boulet dał się poznać jako wyjątkowy wokalista i frontman Offenbacha. Jego chropowaty, bardzo charakterystyczny głos jest niepowtarzalny.

Zdjęcie wewnątrz rozkładanej okładki.

Album zaczyna się od rockowego „Quoi quoi” z początkiem przypominającym francuski Ange przechodząc do organowej orgii w „Ether”, a następnie do „Dimanche blues”, długiego i ognistego bluesa, by zakończyć pierwszą stronę oryginalnej płyty rockowym kilerem z fantastycznym Hammondem w „Habitant D’chien Blanc”. Stronę B otwiera „Teddy” oferując 8-minutową improwizowaną kosmiczną bestię, zaś „Granby” to ukłon (hołd?) w stronę miasta w prowincji Quebec zagrany w stylu Deep Purple. Bardzo dobry, instrumentalny „Marylin” z pięknym fletem  i długą solową sekcją otwiera stronę C, by tuż po tym ustąpić miejsca „Wézo”,  perkusyjnemu solo (znak tamtych czasów), oraz  dwóm krótszym, całkiem przyjemnym utworom: „Ma patrie est à terre” i „Pourquoi j 't’icitte” dla mniej wymagających progresywnych słuchaczy. Ostatnia strona podwójnej płyty zaczyna się od wszystko mówiącego „Québec Rock „, po którym następuje kosmiczny, psychodeliczny „Jam” pokazujący, że Offenbach potrafił także nieźle improwizować. To podwójne i niesamowite wydawnictwo kończy powolny, niemal epicki „L’hymne à l’amour” – przesiąknięty bluesowymi organami hymn na cześć miłości i rocka.

Wewnętrzne zdjęcie w rozłożonej okładce.

Jeśli komuś mało tej szalonej muzyki polecam podwójną kompaktową reedycję albumu wytwórni ProgQuebec wydaną w czerwcu 2011 roku zawierającą pięć niewydanych wcześniej utworów udostępnione przez Gerry’ego Bouletaych trwających łącznie trzydzieści sześć minut. Wśród nich największe wrażenie wywarła na mnie koncertowa wersja „Moody Calvaire Moody”, oraz znakomity (naprawdę ZNAKOMITY) dwudziestominutowy jam „Marylin/Wézo/Rirolarma”, który powalił mnie na kolana!

Po wydaniu płyty z zespołem pożegnał się Pierre Harel, choć przez jakiś czas wciąż pisał im teksty. Z różnymi muzykami Offenbach przetrwał na rynku do 1985 roku wydając w tym czasie dziesięć albumów. Po jedenastu latach zreformował się kontynuując sceniczną działalność, która na dobrą sprawę trwa do dzisiaj.

2 komentarze do “OFFENBACH „Tabarnac” (1975)”

  1. Niestety tym razem „przestrzeliłeś”. Mam w swoich zbiorach trzy najważniejsze moim skromnym zdaniem albumy Offenbach: Soap Opera, Saint-Chrone de Néant i Tabernak i muszę stwierdzić, że ten ostatni jest w mojej opinii najsłabszy. Polecam debiut (Soap Opera). To fantastyczna bluesowo-rockowa muzyka zdecydowanie przebijająca dość przeciętny Tabernak. A do tego dodałbym równie świetny album koncertowy Saint-Chrone de Néant z fantastycznymi „wycieczkami” w stronę mszy rockowej.

    1. Dziękuję za, jak zwykle, ciekawy komentarz (wiedziałem, że mogę na Ciebie liczyć!), z którym zgadzam się, choć nie do końca. Absolutnie nie kwestionuję, że wspomniane przez Ciebie płyty (też je mam plus „Buldozer”) są świetne. Czy jednak lepsze od „Tabarnac”? Zależy co kto lubi. Jeśli uważnie przeczytałeś tekst to pewnie nie uszły Twej uwadze dwa zdania, które zacytuję ponownie: „Oczywiście „Tabarnac” nie jest pozbawiony wad. Powiem więcej – to album pełen niedoskonałości.” Mimo tych niedoskonałości, których od pierwszego przesłuchania byłem świadom ujęła mnie jego surowość, nieokiełzana energia i radość z jaką zespół podchodził do muzyki. Nie licytujmy się więc co jest lepsze, a co nie, bo w tym wszystkim i tak najważniejsza jest muzyka. Jeszcze raz dzięki za komentarz i… czekam na następne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *