W kotle muzycznej ekspresji i eksperymentów otaczającym Berklee College Of Music pod koniec lat 60-tych narodził się OSMOSIS, siedmioosobowy zespół prowadzony przez grającego na saksofonie i flecie legendarnego jazzmana, Charliego Mariano. Karierę Mariano można podzielić na dwa etapy. Na początku regularnie występował w Bostonie razem ze swoim jazzowym combo, Na przełomie lat 50 i 60-tych współpracował ze znakomitymi muzykami jazzowymi: takimi jak Chico Hamilton, Stan Kenton, Elvin Jones, Charles Mingus, a także ze swoją pierwszą żoną, pianistką Toshiko Akiyoshi. Drugi etap jego kariery rozpoczął się po 1967 roku, gdy zafascynowany rockiem stworzył z dużo młodszymi muzykami bardziej zorientowanymi na rhythm and bluesa Osmosis. Godne uwagi jest to, że, wszyscy bez wyjątku mieli równe prawa w tworzeniu muzyki, tekstów i aranżacji.
W składzie zespołu znalazło się dwóch(!) perkusistów: Lou Peterson i Bobby Clark, wokalista Bobby Knox, gitarzysta Andy Steinborn, basista Danny Comfort i grający na klawiszach Charlie Bechler. Łącząc różne gatunki muzyczne wyczarowali fascynujące, mroczne klimaty. Być może i byli oderwani od rzeczywistości, ale trzeba też przyznać, że brzmieli potężnie. Przed jednym z koncertów w Boston Tea Party w 1969 roku, gdzie wspólnie z Milesem Davisem otwierali trzydniową imprezę pewien natarczywy dziennikarz lokalnej prasy długo nagabywał lidera, by wyjaśnił mu jaką muzykę gra jego zespół. Mario, mający po dziurki w nosie namolnego pismaka, z lekką ironią w głosie w końcu odpowiedział: „Taką, która albo ci się spodoba, albo nie…”
W lutym 1970 roku nagrali materiał na płytę. Album „Osmosis” wytwórnia RCA wydała cztery miesiące później.
Tuzin utworów jakie się tu znalazło prezentuje eklektyczną gamę progresywnego jazz rocka wymieszanego z psychodelią i szczyptą muzyki klasycznej. Przy saksofonach altowym i sopranowym ściana dźwięku była niesamowita, zaś klimat wahał się od kosmicznego nastroju po ciężki, acidowy stoner rock. Oczywiście prochu nie wymyślili. W epoce istniały podobne zespoły, by wymienić tu Blood Sweat & Tears i Spirit odpowiednio ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża, kanadyjski Lighthouse, nie mówiąc o prężnej scenie Canterbury pod przywództwem Soft Machine. Osmosis nie wzorował się na żadnym z nich. Byli oryginalni i na swój sposób niepowtarzalni. Nie porównywałbym ich do Van Der Graaf Generator jak robi to wielu. Bardziej przypominają mi miks Johna Coltrane’a z grupą Frijid Pink, ewentualnie efemeryczny Arzachel w połączeniu z Marsupilami.
Utwór otwierający, „Of War And Peace (In Part)”, rozpoczyna się biciem dzwonów i gongu nagrany w opuszczonej gotyckiej katedrze, w której Bobby Knox wygłasza kazanie śpiewając przyprawiającym o dreszcze złowieszczym głosem “Let us feed, You and I, Of life and death, Of war and of peace” (Karmmy się życiem i śmiercią, wojną i pokojem) kończąc słowami „Pick the fruit of the soul. Let the body die…” (Zbierz owoc duszy. Ciało niech umrze). W klimatycznym wstępie do „Beezlebub” słychać gitarę wah wah i saksofon Mariano. Gitarowe riffy pomiędzy Andy Steinbornem, a basem Danny’ego Comforta tworzą w sekcji rytmicznej koszmarną dystopię dającą wokaliście dodatkową moc. Krótka część słodkiej dziecięcej piosenki „Mary Had A Little Lamb” (Mary miała małą owieczkę) daje sygnał, że prawdziwy koszmar dopiero się zaczyna…Do „Sunrise wprowadzają nas dwaj perkusiści, którzy ustawiają zespół tak, aby silniki były rozgrzane i gotowe do pracy. Steinborn wytwarza ze swojej gitary dudniącą falę przypływową, a powtarzane skandowanie „Your Love And My Love” podkręcają tempo płynnie przechodząc w kolejne nagranie, „Shadows”. Za sprawą nadaswaram (południowoindyjski instrument dęty, przypominający obój) z wibracjami w stylu Lolo Coxhilla free jazzowy styl wprowadza nas w pustynną scenerię. Za sprawą basu Comforta i organów Charliego Belchera utwór zmienia się w hipnotyczną, nastrojową sambę, sprawiającą wrażenie, jakby słońce tego dnia wschodziło dwa razy, po czym pogrąża się on w pełną polotu improwizację. Całość, pięknie wykonana, z kilkoma świetnymi fakturami łączy muzykę świata z jazzową awangardą. Dla mnie bomba!
Kiedy słucham „Scorpio Rising” zaczynam się zastanawiać, czy brytyjski reżyser Michaele Winner nie zainspirował się tym nagraniem nakręcając w 1973 roku szpiegowski film „Scorpio” z Burtem Lancasterem i Alainem Delonem… No dobra, żartuję. Po raz pierwszy (i ostatni) rolę głównego wokalisty przejął tu Bobby Clark i zrobił to genialnie. Jego anielska wokaliza sprawia wrażenie kompletnie innego podejścia całego septetu do muzycznej materii zagłębiając się w psycho-jazz-popowe rewiry, zaś Mariano ze swoim uduchowionym brzmieniem fletu niczym fakir prowadzi nas przez różne tajemnicze korytarze i komnaty.
A potem dochodzimy do „Of War And Peace (In Full)” gdzie zespół jednoczy się zataczając koło. To powtórka krótszej wersji, która pojawiła się na otwarciu płyty będąca skrzyżowaniem debiutu Black Sabbath, Marsupilami i Jefferson Airplane. Wyobraźnia podsuwa mi obraz czterech tych zespołów będących razem w studiu, którzy tworząc nową gigantyczną wersję tego nagrania podkręcają dźwięk do prędkości światła. Podczas gdy Steinborn kładzie cały swój kunszt na sześciu strunach, a Peterson i Clark pojedynkują się na perkusjach tworząc groźną burzę w tym samym czasie Mariano zawodzi na saksofonie wykonując niesamowite solówki, jakby składał ukłon Ianowi McDonaldowi i Melowi Collinsowi z King Crimson. A potem, w ostatniej niemal chwili czuję, że przenoszę się pod koniec lat 80-tych do dużego rodzinnego pokoju z telewizorem, w którym na tle końcowych napisów „Ulicy Sezamkowej” słyszę „Funky Chimes” Joe Raposo. Zanim w kulminacyjnym momencie za gotycką katedrą zamkną się drzwi Knox zdąży skończyć kazanie, po którym nastąpi kłująca w uszy cisza…
Z tą płytą jest tak, że z każdym kolejnym przesłuchaniem wydaje mi się lepsza, ciekawsza i co ważne – wciąż wywołuje u mnie dreszcze. Szkoda, że zespół nigdy nie zyskał uznania na jakie zasługiwał, że nie nagrał kolejnej płyty. Jej kompaktowa reedycja wydana w 2017 roku przez Esoteric zaopatrzona została w 16-stronicową książeczkę z esejem Sida Smitha i wywiadem z Andym Steinbornem na temat historii zespołu z wieloma nieznanymi szczegółami.
Po nagraniu płyty Mariano wyjechał do Niemiec gdzie dołączył do grupy Embryo, by ostatecznie połączyć siły z Colors Eberharda Webera. Steinborn po ukończeniu studiów w Berklee przeniósł się do Nevady gdzie do dziś gra w Hillside Street Band, zaś Bechler brał udział w kilku muzycznych projektach, ale w żadnym nie odniósł sukcesu. Co robili pozostali muzycy, tego nie udało mi się ustalić.
Wrażenie takie, jakby się człowiek w czasie cofnął.. do lat, które niestety już nie wrócą.
Proponuję wspomnieć o jednej z największych zagadek dawnej muzyki. W roku 1971 zespół o nic nie mówiącej nazwie Shuttah w jednej z licznych w tamtych czasach wytwórni płytowych nagrał na acetacie spory materiał muzyczny i …. zapadła cisza. W roku 2002 Shadoks wydał ten materiał na podwójnym CD. Zagadką jest to, że do dzisiaj nie są znane nazwiska żadnego z wykonawców tego nagrania. Tamta wytwórnia płytowa już nie istnieje. Inżynier dźwięku, który brał udział w rejestracji tego materiału nie przypomina sobie żadnego nazwiska. O personaliach milczy okładka płyty na której są tylko tytuły utworów. A muzyka … to przedziwny melanż psychodelii, jazzu a nawet teatralnego luzu z trąbką i rogiem w roli głównej, ale przede wszystkim ciężkie brzmienie organów Hammonda. Mam ten album od paru lat i od czasu do czasu do niego wracam. A warto!
W przypadku „przeklętych” grup historia powtarza się w kółko: wydają (albo i nie jak w przypadku Shuttah) jedną płytę i znikają. Na szczęście zawsze znajdzie się ktoś kto na nie trafia i ratuje je od zapomnienia.
No cóż, mnie ten album nie powalił. Ale to rzecz gustu.
Kolejnym przykładem takich wielkich zapomnianych jest brytyjski zespół Twenty-Five Views of Worthing. W latach aktywności (1971-78) jak to zwykle bywało dużo koncertował i na nagrania zazwyczaj nie było dość czasu. A ponieważ muzyka, którą grali nie była komercyjna (Canterbury), więc mendżerowie za nimi się nie uganiali. Zespół przepadł, ale muzyka została, ale musiała czekałć aż do roku 2020 by trafić do szerszej grupy słuchaczy. Początkowo był to vinyl, ale w roku 2022 pojawiła się reedycja na CD. A muzyka. To coś pomiędzy Caravan, Egg czy Hatfield and the North i bardzo przyjemna dla ucha. Polecam.