Po blisko pięciu dekadach jakie minęły od wydania debiutanckiej płyty kanadyjskiego zespołu MOXY jej słuchanie wciąż sprawia mi ogromną przyjemność. Nie ma się jednak czemu dziwić; w momencie, gdy wchodzili do studia mieli duże doświadczenie na rockowej scenie, a sposób w jaki grali „swojego” hard rocka kasował konkurencję. Grupę często porównywano do Led Zeppelin. To dobrze. Porównanie jest pochlebne, ale czasami zbyt zawężające talent Kanadyjczyków. Jeśli ci chłopcy z Toronto rzeczywiście byli pod wpływem zespołu Page’a i Planta (pokażcie mi, który rockowy band z lat 70-tych nie był pod wpływem Led Zep, Black Sabbath czy Deep Purple..?) mieli dość inteligencji, aby nie zżynać z prekursorów gatunku. Z drugiej strony jako jedni z pierwszych (podobnie jak brytyjskie grupy pokroju Judas Priest czy Motorhead) nie obciążali swoich utworów niekończącymi się solówkami gitarowymi, perkusyjnymi, czy brzmieniem syntezatorów zachowując w ten sposób swój styl i siłę. O ile trend do bardziej zwartych i skondensowanych utworów stał się powszechny w latach 80-tych, o tyle dekadę wcześniej „proceder” ów nie był jeszcze normą. To wyjaśnia, dlaczego ta płyta nic się nie zestarzała.
Moxy powstał z pozostałości dwóch kanadyjskich grup rockowych Leigh Ashford i Outlaw Music. Wokalista Douglas „Buzz” Sherman wcześniej był frontmanem wielu zespołów. Jako nastolatek założył Sherman & Peabody; w 1969 roku dołączył do Flapping, ale odszedł, aby grać w Tranquility Base. Następnie przyłączył się do Leigh Ashford, kapeli z którą w 1971 roku nagrał album „Kinfolk”. Sytuacja wyglądała dobrze, wyjęty z niego singiel „Dickens” zyskał w Stanach sporą popularność. Potem wokalista nawiązał kontakt z gitarzystą Earlem Johnsonem (King Biscuit Boy), basistą Terry Jurićem i perkusistą Billem Wade’em (ex-Brutus i Outlaw Music). W tym składzie kwartet Leigh Ashford po raz pierwszy pojawił się w sławnym „The Knob Hill Hotel” – marzenie wielu młodych muzyków, by zagrać tam bodaj raz. Gdy dołączył do nich gitarzysta rytmiczny Buddy Caine zmienili nazwę na Moxy i w mgnieniu oka zyskali reputację porywającego zespołu rockowego. Pierwszy singiel wydany w listopadzie 1974 roku przez Yorkville Records, „Can’t You See I’m A Star”, okazał się sukcesem dzięki wsparciu radiowej stacji Chum AM z Toronto. To z kolei otworzyło im drogę do kontraktu z wytwórnią Polydor i nagranie pierwszej płyty. Rejestracji dokonano w ciągu dwóch tygodni pod okiem producenta Marka Smitha znanego ze współpracy z Buchman Turner Overdrive. Podczas jej nagrywania w Sound City w Van Nuys w Kalifornii doszło do ostrego spięcia między inżynierem dźwięku, a Earlem Johnsonem, który ostatecznie z hukiem został wyrzucony ze studia. Na szczęście, tuż za ścianą, swoją solową płytę nagrywał były gitarzysta James Gang, Tommy Bolin. Na prośbę właściciela studia Bolin zgodził się dograć gitarowe partie Johnsona ratując zespół i całą sesję. W sumie można usłyszeć go w pięciu utworach. Płyta „Moxy”, ze względu okładkę zwana także „czarnym albumem”, ukazała się w połowie 1975 roku.
Zaczynający się w wielkim, odważnym, dość dramatycznym stylu epicki „Fantasy” przechodzi w wolno narastający hymn o utraconej miłości, którego kulminacją jest kapitalne gitarowe solo Bolina. „Sail On Sail Away” podąża podobnym schematem. Zaczyna się spokojnie od gitar akustycznych, po czym przechodzi w bardzo ciężki boogie rock w stylu Status Quo, czy Fogath w ich najlepszych wydaniach. Funk-metalowy atak na wzór „The Ocean” Zappy przychodzi znienacka i spada jak grom z jasnego nieba w trzecim nagraniu, „Can’t You See I’m A Star”, Ten miażdżący riff Johnsona idealnie pasowałby do albumów współczesnych kapel pokroju Soundgarden, czy Disturbed. I podobnie jak większość pozostałych numerów to tempo jest znacznie szybsze, niż w dwóch poprzednch. Trzy następujące po sobie utwory: „Moon Rider”, „Time To Move On” i „Still I Wonder” uderzają z siłą dwóch ton krążka hokejowego mknącego z prędkością 175 km/h ozdobione gitarową maestrią Bolina. Tuż potem chwila wytchnienia. Ociężały blues rockowy „Train” pozwolił Johnsonowi i Shermanowi popisać się swoimi umiejętnościami. Całość kończy pełen pasji „Out Of The Darkness (Into The Fire)” wracający do tempa z początku albumu z riffem młota pneumatycznego, który brzmieniem przypomina pierwsze albumy Black Sabbath. Tak w największym skrócie wygląda ten album.
Nienaganna produkcja (świetne brzmienie perkusji), muzykalność na najwyższym poziomie, znakomite kompozycje, „złoty” głos Buzza Shearmana przypominający Geddy’ego Lee i Burke’a Shelleya sprawiają, że płytę „Moxy” śmiało można uznać za rockowy klasyk gatunku. To jeden z najlepszych debiutanckich albumów hard rockowego zespołu z Kanady tamtych lat. Album, który wybitnie dał do zrozumienia, że Kanada to nie tylko Rush, Bachman Turner Overdrive, Frank Marino. Docenili to też muzycy z AC/DC, którzy zaprosili zespół, by towarzyszył im w pierwszej trasie po USA. Mus dla fanów gatunku!
🙂 dodaję do ulubionych
Ciekawa płyta z dość ciekawą, ale nieco schematyczną muzyką. W mojej ocenie bardzo przypomina pierwsze albumy Rush. Tym niemniej debiut wart uwagi. Szkoda, że w kolejnych płytach mocno spuścili z tonu i muzycznie zaczęli dryfować w kierunku AC/DC a nie jest to najlepsza rekomendacja. W mojej prywatnej ocenie wśród albumów spod klonowego liścia tamtych czasów, które posiadam, ciekawiej wypada Troyka. Nico lżejsza niż Moxy, ale bardziej oryginalna.
Piszę do Pana Janusza N. i jego uwag nie rozumiem. Tekst o późniejszych płytach jest zbędny bo skupić się należy na opisywanej, a porównywanie Moxy do Troyki do moim skromnym zdaniem nie ta półka. Pozdrawiam.
Znam i lubię to płytę – głównie ze względu na Bolina , który jest jednym z moich ulubionych gitarzystów 🙂 warto może coś więcej o nim wspomnieć , niż tylko o krótkim pobycie w The James Gang 🙂
Nie mówię „nie”, choć Bolin (którego także lubię i cenię) opisywany jest często i to nie tylko z okresu The James Gang. Ale pomysł mi się podoba. Tymczasem pozdrawiam i życzę dobrej ciężkiej muzy, przy której zimowe wieczory staną się cieplejsze 😊
Bardzo dobra płyta, która do dzisiejszych czasów zachowała świeżość i daje dużo radości!