Faceci w rajtuzach. THE CHURLS: „The Churls”(1968), „Send Me No Flowers” (1969).

Czego można się spodziewać po facetach chodzących w rajtuzach i wyglądających jak banici z lasu Sherwood pod przywództwem Robin Hooda? Czego spodziewać się po kapeli, której nazwa wg. „Słownika Webstera” oznacza „członków najniższego rzędu ludzi wolnych„..? Raczej nie muzyki, a już na pewno nie TAKIEJ muzyki. A jednak…

Można powiedzieć, że na przestrzeni minionych kilku dziesięcioleci THE CHURLS znaleźli się na dnie olbrzymiego kufra wypełnionego stosem zapomnianych płyt pokrytych grubą warstwą kurzu. Trochę to dziwne, bo pod koniec 1967 roku w rodzinnym Toronto zespół cieszył się wielką popularnością. Piątka muzyków tworzących grupę, wokalista Robert O’Neill, gitarzyści Sam Hurrie i Harry Southworth Ames, basista John Barr i perkusista Brad Fowles była w tym czasie najgłośniejszą kapelą w wiosce mieszając piekielne akordy Cream i pirotechnikę Hendrixa z porcją prostego boogie The Rolling Stones. Potrafili przy tym zręcznie łączyć psychodeliczne brzmienie rockowych gitar ozdabiając je barokowymi dźwiękami. Poza tym w ich piosenkach prawie zawsze była lekka nuta popu. Raz większa, raz mniejsza… Utwory często miały nieoczekiwane zwroty akcji, więc nigdy nie brzmiało to nudno. Co więcej, muzycy pisali naprawdę dobre kawałki i doskonale wiedzieli jak je zaaranżować, by przykuwały uwagę.

Na swą popularność intensywnie pracowali przez cały rok. Zaczęli wczesną wiosną od grania w zadymionych, małych wiejskich pubach za dwa dolary na godzinę ze swą „stroboskopową” głośną muzyką pod gołą czerwoną żarówką (z „ryzykiem” mycia naczyń jeśli spowodowali zwarcie w instalacji elektrycznej), by już latem  stać się jednym z najgorętszych i najlepiej zapowiadających się młodych zespołów. Regularne występy w prestiżowym klubie The Penny Farthing w Yorkville (ekskluzywna dzielnica Toronto), a także w tak znanych miejscach jak The Strawberry Patch, The Rock Pile i Charlie Brown’s sprawiły, że sprawy potoczyły się szybko. Zaledwie kilka miesięcy od scenicznego debiutu zostali odkryci przez The Everly Brothers, którzy przypadkiem znaleźli się na ich występie ruszając tym samym lawinę zdarzeń. Jeszcze zimą podpisali kontrakt z ludźmi z Glotzer And Katz Management (pod ich skrzydłami był już Blood Sweet And Tears), którzy zachęcili ich do wyjazdu do USA, by tam się promować i nagrać płytę. Większą część pierwszej połowy 1968 roku spędzili w Nowym Jorku grając w klubie The Scene, który przyciągał takich artystów jak Buddy Miles, Van Morrison, Ronnie Wood, Rod Stewart, John Lennon, Paul McCartney… Któregoś wieczoru pojawił się Jimi Hendrix przyłączając się do występu; wspólny jam trwał ponad godzinę. Szkoda, że nikt tego nie zarejestrował… Z Nowego Jorku przenieśli się na Zachód występując w najgorętszych miejscach Hollywood: Whiskey A Go-Go, The Experience i The Electric Circus, gdzie przykuli uwagę Herba Alperta, współwłaściciela A&M Records. Wytwórnia była na początku infiltracji rynku rockowego i po podpisaniu kontraktu zespół pozostał w Kalifornii pracując nad swoim debiutanckim albumem, który ukazał się jesienią tego samego roku.

Front okładki płyty „The Churls” (1968)

Longplay „The Churls” został wydany mniej więcej w tym czasie, gdy eksperci i redakcyjni pedanci zaczęli rozróżniać rock’n’rolla od rocka. Kładąc nacisk na mocne gitarowe riffy i znakomite bluesowe solówki zespół zdecydowanie podąża w stronę tego drugiego. Mało kto wypuścił wówczas tak kapitalną płytę balansującą pomiędzy The Archies i Cream z elementami The Jimi Hendrix Experience. To wzorzec świetnego ciężkiego rocka z progresywnymi wpływami podlany psychodelicznym sosem z niewielkim dodatkiem garage rocka. Tu nie ma wypełniaczy. Nawet popowo-psychodeliczna piosenka „Princess Mary Margaret” z barokowym klawesynem będąca ukłonem w stronę Beatlesów ery „Yellow Submarine” na pozór odbiegająca od ciężkiego brzmienia wpasowuje się idealnie w całość. Wpadający w ucho „Eventual Love” ewidentnie wycelowany jest w stronę Bruce’a, Claptona i Gingera, zaś psychodeliczny „Think I Can’t Live Without You” z riffem z „Sunshine Of Your Love” w końcówce nagrania dosłownie poraża. Obok świetnego „Crystal Palace”, fenomenalnego „Gypsy Lee” i znakomitego „Fish On A Line” należy on do moich ulubionych kawałków. Absolutnie nie można też przegapić kapitalnego „Time Piece”. Ten klasyczny acid rock z ciężkimi metalowymi riffami powinien być odtwarzany w nieskończoność. Nie dziwię się, że grupa Bloodrock umieściła go na swojej debiutanckiej płycie w 1970 roku… W innym miejscu chłopaki pokazali swoje wesołe, imprezowe oblicze. Mam tu na myśli prosty, rockowy „The Weeks Go By”, czyli coś co śmiało mogło wyjść spod kapelusza autorskiej spółki Jagger/Richards. Największą popularność zdobyła piosenka „City Lights”. Inspirowana zespołem The Byrds wydana na singlu razem z „Where Will You Be Tomorrow?” wdarła się na kanadyjskie listy przebojów. Co prawda długo na niej nie była, ale zawsze to coś. Na zakończenie warto dodać, że do współpracy nad płytą muzycy zaprosili klawiszowca Newtona Garwooda z zaprzyjaźnionej grupy z Toronto, Leight Ashword i… Herba Alperta z orkiestrą The Tijuana Brass, która z wyjątkiem kilku dobrze umiejscowionych dętych na szczęście nie złagodziła ostrego brzmienia zaspołu.

Porywający debiut The Churls zebrał dobre recenzje choć nie sprzedał się w milionowym nakładzie. Nie pomogła w tym nawet trasa promocyjna odbyta wspólnie z Muddy Watersem i Blood Sweet And Tears. Nie powstrzymało to jednak Herba Alperta przed wydaniem im drugiej płyty „Send Me No Flowers”, która w Stanach ukazała się 4 września 1969 roku, zaś w Kanadzie i Europie w styczniu 1970.

Front okładki płyty „Send Me No Flowers” (1969)

Newton Garwood ponownie pojawił się na albumie, ale tym razem przyjął bardziej aktywną rolę będąc nie tylko współautorem części materiału, w tym mojego ulubionego i tak bardzo chwalonego przez krytyków „Trying To Get You Out Of My Mind”, ale też zaznaczył swą obecność większym wykorzystaniem klawiszy. Stary Herb Alpert niby chciał czegoś w stylu rockowego materiału, ale niezbyt ostrego. Z kolei The Churls mogący uchodzić za współczesny odpowiednik kanadyjskich Cream, czy Rolling Stones nie chciał słyszeć o złagodzeniu brzmienia. Konflikt między stronami zakończył się wotum nieufności dla zespołu co w konsekwencji oznaczało, że wytwórnia nie tylko zrezygnowała z wydania singla, ale też nie przedłużyła im kontraktu. Szkoda, bowiem to naprawdę świetny, bluesujący album udanie nawiązujący do debiutu. Wszystkie elementy blues rocka z końca lat sześćdziesiątych są tu ze sobą ściśle powiązane. Organy Hammonda i ogniste gitary wspierające zachwycająco mocny wokal Roberta O’Neila są dosłownie wszędzie, szczególnie w porywającym utworze tytułowym i równie mocnym „See My Way”. Podobnie jak w przypadku poprzednika nie ma tu wypełniaczy. Obojętne, czy będzie to „Long Long Time”, „I Can See Your Picture”, czy „Too Many Rivers” każde z ośmiu zamieszczonych tu nagrań robi wrażenie, każde słucham z ogromną przyjemnością i niekłamaną radością. Konsekwencja z jaką zespół podążał swoją drogą, oraz wysiłek włożony w tę płytę powinien zapewnić każdemu odbiorcy wysoki poziom satysfakcji podczas jej słuchania!

Pozostając bez kontraktu nagraniowego The Churls wrócili do Toronto. Koncertowali jeszcze do końca roku, a potem każdy zajął się swoimi projektami, albo całkowicie wycofał się z biznesu. Dobra wiadomość jest taka, że obie płyty zostały OFICJALNIE wznowione na jednym krążku CD w 2012 roku przez wytwórnię Pacemaker specjalizującą się głównie w kompaktowych reedycjach płyt kanadyjskich artystów z lat 60-tych i 70-tych.

2 komentarze do “Faceci w rajtuzach. THE CHURLS: „The Churls”(1968), „Send Me No Flowers” (1969).”

  1. Zastanawiałem się kiedy pojawi się u Ciebie ten album (a może i oba). Ja również bardzo wysoko je oceniam. Słuchałem wiele razy, bo mam oba albumy na jednym CD. Niestety wiele doskonałych albumów „przepada” z winy fatalnej okładki czy „przekombinowanej” nazwy zespołu. Doświadczeni handlowcy zawsze podkreślają, że wiele osób kupuje oczami. A tak ktoś widząc na okładce grupę kolegów Robin Hooda i to jeszcze pod dziwnie brzmiąca nazwą może taką pozycje nie zauważyć. Ja doświadczyłem to na własnej skórze. Wiele razy podchodziłem do takiej jednej płyty. Na okładce grupa facetów ubranych w orientalne ciuchy trzymających ludowe instrumenty typowe dla Orientu. Nazywali się Les Mogol a płyta była zatytułowana „Danses et rythmes de la Turquie d’hier à aujourd’hui” czyli „Tańce i rytmy Turcji od wczoraj do dziś”. Nic tylko omijać z daleka bo to może być kolejny album z wschodnimi zawodzeniami. Kiedyś się jednak przełamałem i odsłuchałem wersję CD (jest dostępna) i … szczęka opadła mi do samej ziemi. To niesamowita psychodelia podlana wschodnim sosem. Ten uznany turecki zespół nie znalazł niestety uznania u siebie, więc przeniósł się do bardziej przyjaznej Francji. Występuje do dzisiaj już jako Mogollar. Ta płyta z pewnością powinna trafić do Ciebie.

    1. Masz rację, nie szata zdobi człowieka, a okładka płyty muzykę. Kiedyś zdarzało mi się „w ciemno” kupować płyty ze względu na szatę graficzną (wtedy jeszcze nie było Youtube’a by sprawdzić jej muzyczną zawartość 😂) i czasem kończyło się to rozczarowaniem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *