CHRISTOPHER (1969) – święty Graal amerykańskiej acid psychodelii.

W drugiej połowie lat 60-tych w Teksasie kojarzącym się raczej z kowbojami, bydłem i wielkimi ranczami nie brakowało wspaniałych muzyków, którzy w tamtych burzliwych i pomysłowych czasach stworzyli jedne z najbardziej oryginalnych psychodelicznych grup jak 13th Floor Elevators, Lost & Found, Moving Sidewalks, czy The Golden Dawn… Do tych interesujących zespołów dopisałbym trio CHRISTOPHER, które powstało w 1968 roku w Houston w składzie Richard Avitts (gitara), Doug Walden (bas, wokal, fortepian, flet) i Doug Tull (perkusja).

Avitts i Tull  grający wcześniej w wielu grupach soulowych i rhythm and bluesowych poznali się dwa lata wcześniej. Początkowo Tull nie traktował muzyki tak poważnie jak jego kolega, co po jakimś czasie doprowadziło, że ich drogi się rozeszły. Rok później perkusista zaprzyjaźnił się Jormą Kaukonenem, gitarzystą Jefferson Airplane. Któregoś dnia wykonał jeden telefon i Avitts zjawił się na wspólne jam session. Muzyczna chemia pomiędzy dawnymi kolegami ożyła na nowo. Obaj stwierdzili, że mają zadatki by właśnie teraz stworzyć zespół. Zaczęli szukać śpiewającego basisty; trafili na Waldena i jako United Gas szybko zyskali fanów w Houston i jego okolicach grając w lokalnych klubach, w tym w Tangerine Forest. Jego właściciel, Nick Lee, tak się nimi zafascynował, że został ich menadżerem. Nagrane demo z własnymi utworami Lee rozesłał do Las Vegas i Los Angeles, którymi zainteresowała się wytwórnia Metromedia oferując im dwuletni kontrakt. Długo się nie zastanawiając spakowali sprzęt i czym prędzej udali się do Miasta Aniołów. Na miejscu szefowie wytwórni zasugerowali muzykom, by zmienili nazwę. Chodziło o to, by nie mylić ich z kalifornijskim zespołem Pacific Gas & Electric. Obaj gitarzyści uważali, że nazwa Christopher nawiązująca do świętego Krzysztofa, patrona podróżników i kierowców jest doskonała, tym bardzie, że kochali szybką jazdę i Harley-Davidsona. To tu, w Los Angeles, spotkali niezależnego producenta Rona Kramera (oczarowała go ballada „Beautiful Lady”), który wprowadził ich do prestiżowego klubu nocnego Gazzarri’s, jeden z głównych filarów muzycznej sceny w L.A. mieszczącego się na Sunset Strip gdzie podbili serca hippisowskiej społeczności. Zaczęli improwizować i rozwijać swoje brzmienie przy okazji grając jako support dla wielkich wykonawców takich jak Taj Mahal i Three Dog Night. Oprócz tego występowali na imprezach organizowanych przez Hells Angels i okolicznościowych zlotach lokalnego gangu motocyklowego The Barons Of Earth. Nawiasem mówiąc zdjęcie zespołu znajdujące się na okładce albumu zostało zrobione w ich kwaterze głównej. Samo pomieszczenie w kształcie okrągłego pokoju wykorzystano w kultowym filmie „The Trip” Rogera Cormana z 1967 roku z Peterem Fondą i Denisem Hopperem.

Front okładki płyty „Christopher” (1969)

Wiosną 1969 roku w połowie sesji nagraniowej w Sound City w Van Nuys  zaczęły się problemy z perkusistą. I nie chodziło tu o jego styl gry – ten był imponujący. Problemem był to, że Doug Tull powoli pogrążał się w narkotykowym nałogu tracąc nad sobą kontrolę. W studio, w trakcie nagrania podciął sobie żyły w nadgarstkach. Gdyby nie pomoc technicznych wykrwawiłby się na śmierć. Ponoć nie była to pierwsza taka próba samobójcza. Avitts i Warden z bólem serca postanowili usnąć go z zespołu. Na czas sesji zaangażowali dwóch innych perkusistów: Johna Simpsona i Terrance’a Handa. Gdy pytano dlaczego aż dwóch odpowiadali: „Ponieważ zawsze jednego nie ma…” Producentem płyty był (a jakże) sam Ron Kramer, który zrobił kawał doskonałej roboty. Krążek ukazał się pod koniec roku w bardzo mikroskopijnym jak na amerykański rynek nakładzie tysiąca egzemplarzy. Obecnie to jeden z najrzadszych albumów wydanych przez Metromedia, święty Graal amerykańskiego psychodelicznego acid rocka, obiekt westchnień wielu poważnych kolekcjonerów oryginalnych winyli na świecie.

W muzyce zespołu można doszukać się inspiracji Cream. Choć muzycy nie byli tak fenomenalni jak Bruce, Clapton i Baker, blues mieli we krwi. I podobnie jak brytyjska supergrupa, byli zespołem z ogromnymi umiejętnościami i możliwościami. Świetne kompozycje z mocną gitarą typu fuzz i wah-wah z elementami progresywnego rocka mającą tendencję do jamowego (improwizowanego) grania, hipnotyczny, momentami porażający wokal przywodzący na myśl Jacka Bruce’a i Jima Morrisona, a także zapadające głęboko w pamięć teksty i znakomita muzykalność – to były ich atuty. Przebywając w Kalifornii i patrząc przez pryzmat muzyki można powiedzieć, że wiele zawdzięczają temu stanowi. Utwory takie jak „Magic Cycles” i „In Your Time” czerpią inspirację z onirycznych cech brzmienia San Francisco spod znaku Jefferson Airplane i Grateful Dead. Na albumie pojawiają się także nawiązania do innych wykonawców z Los Angeles, szczególnie The Doors i Spirit i niemal wszystkie ich utwory brzmią na swój sposób rewolucyjnie i złowrogo. Jakby tuż pod powierzchnią czaiło się coś mrocznego.

Tył okładki.

Od otwierającego psychodelicznego bluesa „Dark Road” aż do ostatniego „Burns Decisions” trio pokazuje, jak silna może być psychodelia późnych lat 60-tych. Naprawdę mocny „Dark Road” to jeden z najfajniejszych krótkich jamów jaki znam. Rozpoczyna się powolnym, jazzowo bluesowym rytmem, po czym nabiera rozpędu zmieniając tempo za sprawą błyskotliwej grze perkusji. Tuż po nim „Magic Cycles”. I tu zaczyna się (nomen omen) prawdziwa magia. Senna muzyka, w której czuć dużo przestrzeni podkreślona została uduchowioną grą na gitarze akustycznej, ezoterycznymi dźwiękami fletu i delikatnie popylającymi talerzami perkusyjnymi. Płynie to wszystko bardzo leniwie wprowadzając słuchacza w chwilowy stan umysłowej i przyjemnej hibernacji. Owa magia powraca w „In Your Time” tym razem z gitarą elektryczną i solówką zagraną jakby od niechcenia, ale jakże dopieszczoną. Nie inaczej jest też „Beautiful Lady”, która tak zachwyciła Kramera. Można powiedzieć, że Christopher byli mistrzami w tworzeniu sennych klimatów. Ach, żeby wszystkie łagodne piosenki były tak piękne…  Wilbur Lite” opiera się z pozoru na prostych, ale ostrych gitarowych akordach. Potem otwarta melodia i progresja basu podnoszą utwór na wyższy poziom. Sprawy nabierają tempa w w dwóch następujących po sobie kompozycjach: „Lies”„Disaster” zdecydowanie podnosząc poziom adrenaliny, a bluesowe korzenie tria odzywają się w mocnym „The Wind”. No i jest jeszcze „Queen Mary” od początku i od końca zajefajny numer toczący się w rytm wzburzonych rytmów perkusji i basu z fenomenalnym, mrożącym krew w żyłach wokalem Waldena wznoszącym się ponad muzykę! Cały album jest przemyślany, bardzo spójny i starannie opracowany. Momentami przywołuje mi na myśl HP Lovercraft szczególnie w „Burns Decision”, utworze kończącym tę znakomitą, niestety dziś już nieco zapomnianą płytę. Płytę, na której wszystkie utwory są zwięzłe, nieprzekombinowane i ani krzty nudne. Płytę, która dostarcza nowych doznań z każdym kolejnym przesłuchaniem.

Po wydaniu płyty Richard Avitts wrócił do Houston gdzie do dziś prowadzi spokojne życie rodzinne. Doug Walden aż do śmierci (w 2007 roku) grał w różnych zespołach bluesowych… Po wyrzuceniu z zespołu Doug Tull dołączył w Houston do grupy Josefus, z którą nagrał znakomitą płytę „Dead Man” (pisałem o niej kilka lat temu). Niestety perkusista nie poradził sobie z osobistymi problemami; aresztowany za posiadanie i handel narkotykami w 1990 roku w więziennej celi popełnił samobójstwo.

Album „Christopher” był kilkakrotnie wznawiany głównie na winylu. Jedyna oficjalna wersja CD została wydana dość dawno temu, bo w 1997 roku przez amerykański Gear Fab Records i tę (oczyszczoną) wersję polecam szczególnie.

3 komentarze do “CHRISTOPHER (1969) – święty Graal amerykańskiej acid psychodelii.”

  1. Jedna z płyt do których chętnie wracam. W kwestii reedycji to informacje są niepełne. Wersji CD było jak na razie trzy. Ostatnia z roku 2010 wydana była przez Kismet, ale płyta godna polecenia. Warto w tym miejscu wspomnieć, że rok wcześniej (1969) inna grupa amerykańska występująca również pod nazwą Christopher wydała swój jedyny album „What’cha Gonna Do? ” z nieco cięższą zawartością heavyrockową i dużym dodatkiem bluesrocka. Genialna płyta. Mam zresztą oba albumy Christopher.

    1. Zgadza się. Były trzy kompaktowe reedycje, z czego tylko ta jedna, o której wspominam jest OFICJALNA. O drugim zespole o tej samej nazwie pochodzącej z Południowej Karoliny i działającej mniej więcej w tym samym czasie wspomniałem w słowie wstępnym na facebooku. No, ale nie każdy ma fb, więc mogłeś tego nie przeczytać. Janusz, pozdrawiam i dzięki za komentarz.

  2. Wydaje mi się, że określenie tego albumu jako „święty graal amerykańskiej acid psychodelii” jest mocno przesadzone. W mojej skromnej ocenie album ten to klasyczna psychodelia typowa dla tamtego okresu. Prawdziwym świętym graalem powinien być album „What’cha Gonna Do? ” innego Christopher. Pierwsze wydanie albumu na winylu jest ekstremalnie rzadkie. Prywatnym nakładem wytłoczono zaledwie 100 szt. Dzisiaj mimo, że są liczne wznowienia na CD i LP to album jest wciąż mocno poszukiwany. Ceny winylu w dobrym stanie oscylują w przedziale od 3000 do 3200 Euro. Znawcy kultury z tamtego okresu twierdzą, że gdyby nie tak skromny nakład album ten byłby żelaznym repertuarem ówczesnych środowisk hippisowskich.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *