DIONYSOS „Le Prince Croule” (1972).

Wydawało mi się, że o kanadyjskiej grupie DIONYSOS i jej debiutanckim krążku „Le Grand Jeu” z 1971 roku pisałem nie tak dawno, a tymczasem okazuje się, że było to ponad sześć lat temu. Niewiarygodne jak ten czas leci… Najwyższa pora nadrobić zaległość i przedstawić drugą, przełomową płytę zespołu, „Le Prince Croule” (Okrutny książę) wydaną rok później. Przypomnę tylko, że Dionysos byli pierwszym kanadyjskim progresywnym zespołem w prowincji Quebec, który śpiewał po francusku. Dla młodych ludzi tej części kraju stał się on symbolem przemian zrywając trwającą od wielu lat anglosaską dominację.

Wydany przez wytwórnię Zodiaque i ozdobiony abstrakcyjną grafiką Denisa Poirier’a album „Le Prince Croule” jest logiczną kontynuacją debiutu krążący wokół rozpadającego się królestwa i upadku jego włodarza .

Front okładki

Oferowana tutaj muzyka jest niemal stworzona dla ludzi o czułym  sercu i otwartym umyśle na wczesny eklektyczny prog. Jasne, miażdżące, złowrogie i muliste organy emanują psychodelicznymi hipisowskimi akcentami „cuchnąc” wczesnym Santaną, ale wokół niej czai się zupełnie inaczej brzmiąca bestia – bardziej burzliwa i hałaśliwa z zabójczymi gitarami, neandertalskimi, ale wyszukanymi liniami perkusyjnymi. To rok 1972 z całym swoim urokiem, polotem i dalekosiężnymi pomysłami muzycznymi, Z magiczną treścią melodii i tym czymś wyjątkowym, co wymyka się wszelkim sformułowaniom. Francuskie wokale doskonale wpisują się w muzykę. Są przewiewne i unoszące się nad różnymi, mocno rockowymi pejzażami wirując niczym czarne pióra na wietrze, a kontrapunktujący je efekt ostrych gitar to jest coś, co wydaje mi się nieskończenie atrakcyjne. Cechą szczególną zespołu było to, że teksty piosenek dotyczyły problemów głęboko zakorzenionych w Quebecu. Co prawda „Le Prince Croule” jest konceptualną opowieścią o złym księciu chcący za wszelką cenę podbić świat i jak każdy złoczyńca w końcu upada i ponosi karę. Nie mniej są tu także nawiązania do rzeczywistych problemów świata jak „Le Prince Jardine” traktujący o suszy na całym świecie, czy poruszający serce instrumentalny „Safari (Mort De L’aigle” (Safari. Śmierć orła) będący emocjonalnym sprzeciwem wobec bezlitosnego zabijania dzikich afrykańskich zwierząt i niszczeniu tamtejszej przyrody. A tak w ogóle to dzieje się tu tak dużo, że nie ma mowy o nudzie. Poza ostatnim fragmentem wszystkie utwory są zaskakująco krótkie, ale tworzą delikatną spójną nić biegnącą przez cały album. Niejednokrotnie czułem się przeniesiony w głąb dźwiękowej opowieści o magii z kieliszkiem francuskiego wina.

„Lever De Prince” maluje się niczym pejzaż dźwiękowy z fajną gitarą i bardzo namiętnym (szczególnie pod koniec nagrania) wokalem, w którym jak to w prog rocku dzieje się, oj dużo się dzieje… „Chanson Du Courage” (szkoda, że pod koniec wyciszony) i „Demain La Vie” utrzymany w duchu  wczesnego King Crimson są doskonałe. Bardzo dobrze prezentuje się ciężki i wolno toczący się ” Terreur Et Masque” (Terror i maska) z ostrą sfuzzowaną gitarą i mocarną perkusją, zaś „Le Prince Jardine” powala brzmieniem z szalejącymi organami Hammonda i mocną sekcją rytmiczną klimatem przypominającym najlepsze numery Uriah Heep z tego okresu.

Tył okładki.

Pozostała część albumu jest zgodna z tym co napisałem wyżej, a więc nadal mamy tu dużą ilość doskonałych gitarowych solówek, kapitalnych partii klawiszy i silną sekcję rytmiczną. Za każdym razem wielkie wrażenie robi na mnie dramatyczne „Safari”, szczególnie gdy w jego drugiej części nagle wybrzmiewa akustyczna gitara, by zaraz potem, ale ze zdwojoną mocą, dać niesamowitego czadu! Zmiany tempa i nastroju przeplatają się w trzyipółminutowej, na wpół akustycznej i sennej „Ballade Inquiète” (Ballada zmartwionego) z wykorzystaniem fortepianu imitującego klawesyn, w której książę zdaje sobie sprawę ze swego niecnego postępowania, ale na jego poprawę jest już za późno. Ponad trzynastominutowy „Le Prince Jardine” zamyka nie tylko jego historię, ale i całą płytę z dużą ilością instrumentalnej, momentami improwizowanej, pomysłowej muzyki podkreśloną pełnym dramaturgii wokalem. Zabójczy numer tak jak i cały, fantastyczny album!

Po jego wydaniu grupa zniknęła ze sceny powracając dwa lata później ze ścieżką dźwiękową do sztuki Sama Shepparda „Tooth Of Crime”, która, o ile mi wiadomo, nigdy nie została wydana na winylu ani na płycie CD. W 1975 roku do sklepów trafili z zupełnie inną pozycją, „Changé D’Adresse”, bardziej jazzowo-popową, momentami lekko progresywną. Kolejna przerwa w ich działalności trwała aż do 1994 roku. Trzej oryginalni członkowie Dionysos, Éric Clément, André Mathieu i Paul-André Thibert wpadli wówczas na pomysł „odświeżenia” kilku swoich klasycznych utworów. Korzystając z autobusu wypełnionego towarzystwem innych muzyków wydali je na płycie „Pionniers 1969-94”. Spośród dwunastu zamieszczonych na niej nagrań aż siedem trafiło w formie bonusów na kompaktową reedycję „Le Prince  Croule” wydaną przez wytwórnię Mandala w 2011 roku.

Szczerze powiedziawszy takie albumy jak „Pionniers…” zwykle omijam szerokim łukiem. Odgrzewane kotlety to nie moja bajka. Ich selekcja też pozostawia wiele do życzenia. Pierwsze pięć z owych dodatkowych nagrań pochodzą z debiutanckiej płyty, zaś najbardziej progresywny, drugi krążek zespołu reprezentuje jedynie „Le Prince Jardine” skrócony na dodatek do trzech minut! Zresztą większość przeróbek jest krótsza. Taki „Narcotique” brzmiący jak skrzyżowanie Deep Purple z Procol Harum (z odrobiną smacznego gitarowego brzmienia Robina Trowera) oryginalnie trwający dwanaście minut trwa siedem, a najlepszy utwór z debiutanckiego albumu, „L’Age Du D’Or” jest aż o połowę krótszy. Mało tego. Do L’Age Du Chlore” dodano sekcję dętą zmieniając tym samym klimat utworu będący skrzyżowaniem Deep Purple z The Nice na… funky rock, a czysty blues rockowy „Suzie” jest kompletnym nieporozumieniem, chyba że jest się fanem głosu Thiberta. Największe zainteresowanie wzbudził we mnie niepublikowany nigdy wcześniej „S’ul Yiab” z  1972 roku (rzecz jasna po obróbce Anno Domini 1994), który uważam za najciekawszy wśród dodatków. Aby do końca być szczerym i w miarę obiektywnym na plus trzeba przyznać, że wykorzystując nowoczesną technikę w studio miło słucha się tych nagrań na nowo. Oczywiście jeśli nie zna się ich oryginalnych wersji…

Jeden komentarz do “DIONYSOS „Le Prince Croule” (1972).”

  1. Oba albumy są ciekawe. Na swój sposób, bo jeden różni się od drugiego. Nie potrafię jednak powiedzieć, który jest lepszy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *