Archiwum kategorii: Płytowe wykopaliska

NECRONOMICON „Tips zum Selbstmord” (1972)

Wygląda na to, że amerykański pisarz H.P. Lovercraft, autor powieści grozy i fantasy, twórca m.in. takiego dzieła jak „Call Of Cthulhu” żyjący na przełomie XIX i XX wieku inspirował nie tylko filmowych twórców horroru, komiksów, gier komputerowych i RPG, ale także muzyków rockowych. Wspomniane„Call Of Cthulhu” zainspirowały Metallicę do napisania piosenki o tym samym tytule umieszczonej na płycie „Ride The Lightning” (1984). Działający w latach 60-tych świetny, psychodeliczny zespół z Chicago nazwał się HP Lovercraft. Progresywny niemiecki NECRONOMICON tworzył swoją muzykę we wczesnych latach 70-tych, nie mówiąc o tym, że współczesna trash metalowa kapela o tej samej nazwie z wielkim powodzeniem koncertuje i nagrywa płyty do dziś… Nie ukrywam, że H.P. Lovercraft jest jednym z moich ulubionych pisarzy, więc przyciągają mnie wszelkie odniesienia do jego literatury. Sęk w tym, że od lat szukam wykonawcy, który byłby w stanie odtworzyć mroczny, szatański nastrój jego powieści. Bez powodzenie. Najbardziej zbliżyła się do tego formacja Arzachel w „Azathoth”... Zapomnijmy jednak o tekstach starego mistrza grozy i przejdźmy do meritum sprawy.

NECRONOMICON został założony w  1970 roku w Aachen w zachodnich Niemczech, w pobliżu granicy belgijsko-holenderskiej  przez Waltera Sturma (g, voc), Norberta Breuera (g. voc) i Gerda Libbera (gb). Wkrótce do projektu dołączyli Harald Bernhard (dr), a następnie Fistus Dickmann (org.).  W lutym 1972 r. Libber został zastąpiony przez Bernharda Hocksa i tak narodziła się niemiecka legenda progresywnego rocka.

Necronomicon . Stoją od lewej: N. Breuer, H. Bernhard, W. Sturm, B. Hocks, F. Dickmann (1972)

Nazwa zespołu pochodzi od księgi „Necronomicon” (Księga Umarłych) zawierająca mroczną, zakazaną wiedzę tajemną, którą Lovercraft wymyślił na potrzeby swoich opowiadań. Księga Umarłych to dzieło okultystyczne oparte ponoć na prawdziwych starożytnych źródłach opisujące wszystkie rodzaje ziemskich horrorów.  Zawarte w niej tajemnice o pradawnych bóstwach i demonach, które kiedyś panowały na Ziemi i teraz czekają na moment by wrócić rozpalały wyobraźnię miliony czytelników…

Na początku grali utwory Johna Mayalla, Pink Floyd, Ten Years After, Black Sabbath, Uriah Heep i Deep Purple. Potem przyszła pora na własne kompozycje z długimi, skomplikowanymi strukturami i aranżacjami. Niektóre trwały prawie godzinę i raczej nie nadawały się do grania na żywo. Z bólem serca muzycy skrócili je do 10-15 minut. Miały one trafić na płytę roboczo zatytułowaną „History Of A Planet”. Do jej nagrania nigdy jednak nie doszło. Rok później, dzięki finansowemu wsparciu jednego z przyjaciół w marcu i kwietniu 1972 roku w skromnym studio w holenderskim mieście Kerkade mając do dyspozycji dwuścieżkowy magnetofon i  producenta Carla Lindströma zespół zarejestrował materiał na dużą płytę. Album „Tips zum Selbstmord” wydała mała, niezależna wytwórnia Best Prehodi w nakładzie… 500 egzemplarzy. Intrygująca okładka przypominająca szkice Hieronima Boscha  stworzona przez Haralda Bernharda rozkładała się na sześć części tworząc kształt krzyża.

Front okładki „Tips zum Selbstmord” (1972)

Dzieło perkusisty, przedstawiające koszmarne, czarno-białe obrazy torturowanych ludzi pozbawionych twarzy i niektórych organów otoczonych chaosem przedstawione jest na sześciu panelach. Każdy zawiera rysunek obrazujący jeden z sześciu utworów tworząc cykliczną koncepcję albumu. Całość wyglądała imponująco!

NECRONOMICON, podobnie jak zespoły Gäa, czy Eulenspygel postanowił zaśpiewać wszystkie piosenki w swoim ojczystym języku, co było równoznaczne z komercyjnym samobójstwem. Jak widać muzykom nie zależało na międzynarodowej karierze w przeciwieństwie do wielu innych niemieckich zespołów. Kompromis nie był wpisany w ich naturę… Wbrew apokaliptycznemu tytułowi płyty (w wolnym tłumaczeniu „Jak popełnić samobójstwo”) tematyka tekstów nie dotyczy problemów nierozumianych przez świat małolatów chcących odciąć się od niego za wszelką cenę. Nie ma w nich także krzty okultyzmu, ani czarnej magii, o które to rzeczy podejrzewano grupę na początku działalności. Prawda jest o wiele prostsza. Muzycy przestrzegają ludzkość by się opanowała i nie popełniała samobójstwa niszcząc swe naturalne środowisko, od którego jest uzależniona. Temat zawsze aktualny, ale w niemieckim rocku nie nowy. Pell Mell zrobił to w „City Monster” na debiutanckiej płycie „Marburg” (1972), a Ikarus podobne kwestie poruszał w utworze „Eclipse” na swym jedynym albumie z 1971 roku. W odróżnieniu do innych zespołów, którzy ogłaszali zbliżającą się apokalipsę z rąk ludzkości, tu panuje atmosfera smutku, melancholii i rozpaczy, a nie oburzenie. Tyle w temacie tekstów. Jeśli zaś chodzi o muzykę to jest jej bliżej do Grobschnitt, Amon Düül II i wczesnego Uriah Heep niż do Pink Floyd.

Rozkładana okładka albumu w formie krzyża

„Prolog” zaczyna album. Na wstępie wokalista parodiuje (czy mi się wydaje?) słynne „Hokus Pokus” holenderskiej grupy Focus. Szybko jednak utwór przekształca się w acidowy jam pełen jazgotliwych gitar, ciężkiego bębnienia i szalonych organów. Uff, ależ kapitalne otwarcie! Tak pewnie grałoby Deep Purple, gdyby poszło w stronę progresywnego rocka..! Ponad 10-minutowy „Requiem der Natur” zaczyna się od „kosmicznych” efektów klawiszy, delikatnych dźwięków gitary akustycznej i słodkim, melodyjnym wokalem, do którego dołącza się kościelny chór. Te pierwsze cztery minuty to psychodeliczne granie na najwyższym poziomie. Pomimo, że jesteśmy w 1972 roku, ten fragment nawiązuje do muzycznych klimatów późnych lat 60-tych. Druga połowa utworu to ciężki blues, choć całość kończy mroczny chór. Kapitalna kompozycja po wysłuchaniu której pan Lovercraft pewnie uroniłby łezkę z powodu śmierci Matki Natury… Tytułowy „Tips zum Selbstmord” otwiera ostra gitara, krzykliwy wokal i potężna sekcja rytmiczna, do których dołączają organy (The Doors na amfie). Ciężki hard rock bardziej w stylu amerykańskich niż niemieckich grup z licznymi zmianami tempa… Akustyczne intro w „Die Stadt” z nieco rozstrojoną gitarą przypominające Amon Düül II to najbardziej progresywny kawałek zmieniający się dalej w ciężkiego krautrocka z doskonałym basem; powrót do początkującego motywu zamyka jamowy set… „In Memoriam” jest mieszanką bluesa i psychodelii, w której zwracam uwagę na piękne tło klawiszy. Choć w warstwie muzycznej utwór nie jest przerażający, momentami nawiązuje do nagrania „Azatoh” grupy Arzachel, o którym wspominałem wcześniej. Album zamyka „Requiem von Ende”. Fani Hendrixa i garage rocka z końca lat 60-tych będą zachwyceni nawet wtedy, kiedy spokojniejsze prog rockowe fragmenty przywodzące na myśl klimat z „Kyrie Eleison” Electric Prunes zaciemniają ostre granie. Psychodeliczne crescendo, które prowadzi do trzeciej części utworu znów przypomina Amon Düül II. To tutaj mamy znakomite solo na basie, a kiedy do gitary basowej dołączają klawisze i obsesyjna perkusja w końcu jest trochę nastroju z Lovercrafta. Rockowo zagrany finał zamyka utwór i całą płytę.

NECRONOMICON był nie tylko niezwykłym rockowym zespołem, ale także stał się syntezą sztuki. Zawdzięczają to głównie gitarzyście Norbertowi Breuerowi, który skomponował większość materiału, oraz  Haraldowi Bernhardowi, który był w stanie graficznie zobrazować muzykę w koncepcję artystyczną, co widać m.in. na okładce płyty. Nie ma innego niemieckiego zespołu rockowego z tamtych czasów, który w tak imponujący sposób zastanawiał się nad estetycznym stosunkiem treści i formy jak zrobiła to grupa z Aachen. Niech nie zabrzmi to obrazoburczo, ale być może jest to muzyka, którą stworzyłby sam Ryszard Wagner, gdyby żył w 1945 roku i doświadczył nalotów bombowych na Drezno, a potem w latach sześćdziesiątych został muzykiem rockowym.

Chociaż „Tips zum Selbstmord” to nie jedyny album, który miał bardzo ograniczony nakład, oryginał ma status jednego z najbardziej poszukiwanych albumów wszech czasów. Co by nie mówić, jest legendą wśród kolekcjonerów winyli. Pojawia się na płytowych giełdach raz na kilka lat i mimo zawrotnej ceny (w 2016 roku poszedł za 2200$) momentalnie z niej znika. Nic dziwnego, że longplay był wielokrotnie bootlegowany nawet w tak odległych krajach jak Chile, czy Meksyk. Na szczęście specjalizująca się w wydawaniu płytowych rarytasów wytwórnia Garden Of Delights w 2004 roku wydała  kompaktową reedycję albumu z trzema wyśmienitymi bonusami trwającymi łącznie 26 minut. Pierwszy, „Dem Frieden und den Menschen” to nagranie demo z 1971 roku. Dwa następne: „Haifische. Gedanken” i „Wiegenlied” pochodzą z sesji nagraniowej jaka miała miejsce w domu Waltera Sturma w 1974 roku. Do płyty dołączono 32-stronicową książeczkę zawierającą historię zespołu w dwóch językach (niemieckim i angielskim), liczne zdjęcia i niesamowite rysunki Haralda Bernharda. I tylko żal, że nie udało się odtworzyć rozkładanej w krzyż okładki…

PS. Niedawno odkryłem, że istnieje alternatywna(?) wersja kompaktowej reedycji albumu NECRONOMICON wytwórni Garden Of Delights z tego samego 2004 roku(!), na której wśród bonusów pojawił się dodatkowy utwór „Wenn Die Haifische Menschen Waren” z tekstem Bertolda Brechta. Mój egzemplarz ma trzy bonusy, o których wspomniałem wyżej. Jeśli więc będziecie kupować płytę CD zwróćcie na to uwagę.

EDWARD BEAR „Bearings” (1969); McPHEE „Mcphee” (1971)

Tym razem proponuję podróż do dwóch odmiennych i daleko od siebie położonych miejsc na Ziemi, w których działały dwie, dziś już nieco zapomniane, ale znakomite kapele.

Kanadyjska grupa rockowa EDWARD BEAR  (początkowo zwana The Edward Bear Revue) została założona w Toronto w 1966 roku przez śpiewającego perkusistę Larry’ego Evona. klawiszowca Paula Weldona i basistę Craiga Hemminga.  Można by pomyśleć, że Edward Bear to pseudonim artystyczny któregoś z muzyków. Nic podobnego – tak naprawdę nazywał się… Kubuś Puchatek!

Będąc pod wpływem psychodelii, folku i bluesa szlifowali warsztat muzyczny w domowych piwnicach i garażach próbując przy tym różnych gitarzystów. Ostatecznie zdecydowali się na Danny Marksa pozyskanego z ogłoszenia prasowego. Regularne występy w klubach przyniosły im popularność w rodzinnym mieście. Zostali dostrzeżeni przez branżę muzyczną; w 1969 roku wystąpili wspólnie z Paulem Butterfieldem w The Rock Pail, oraz otwierali koncerty Led Zeppelin podczas kanadyjskiego tournee  Brytyjczyków. Tuż po tym basista Graig Hemming opuścił kolegów (jego rolę przejął klawiszowiec), zaś trójka muzyków podpisała kontrakt z wytwórnią Capitol Records. Nagrany w Easter Sound Studios w Yorkville Village album „Bearings” ukazał się dokładnie 17 listopada tego samego roku. Warto  dodać, że inżynierem dźwięku był Terry Brown, późniejszy producent najlepszych płyt Rush.

Kompaktowa reedycja płyty „Bearings” (1969/2012)

W epoce późnych lat 60-tych eteryczne połączenie późnej psychodelii, wczesnego prog rocka, bluesa i ambitnego urokliwego popu dało oryginalną muzyczną mieszankę. Kompozycja „You, Me And Mexico” to prawdopodobnie najbardziej znana piosenka z tego albumu, która stała się hitem nie tylko w Kanadzie (trzecie miejsce na liście przebojów), ale i w sąsiednich Stanach. Urokowi nie brakuje też psychodelicznej balladzie  „Cinder Dream” i zabarwionej muzyką baroku „Woodwind Song”. Na krążku znalazły się dwa świetne bluesowe standardy. Kompozycja Freddy’ego Kinga „Hideaway” w wykonaniu Erica Claptona i zespołu The Bluesbreakers (1966) wydawała się w tamtym czasie nie do przebicia. A jednak wersja Kanadyjczyków głównie za sprawą gitarzysty Danny’ego Marksa przenosi ją na absolutne wyżyny. Drugi z bluesowych standardów, „Everyday I Have The Blues” Johna Len Chatmana (bardziej znanego pod pseudonimem Memphis Slim) to obłędny, 7-minutowy kiler, któremu trudno się oprzeć. Dorzucić tu trzeba ciężki, zagrany z polotem „Mind Police” i doskonały, improwizowany kawałek „Toe Jam”;  w obu nagraniach wściekle ścierające się ze sobą organy z gitarą robią wrażenie walki na śmierć i życie. Jest potęga i moc!

Rok później trio wydało nie mniej świetny album „Eclips”. Dla Danny’ego Marksa, którego prawdziwą miłością było granie bluesa była to czerwona linia i utalentowany gitarzysta tuż po jego wydaniu opuścił grupę. W 1972 roku zespół zmienił skład, złagodniał, nagrał kolejną płytę („Close Your Eyes”) oddalając się coraz bardziej od rocka. Komercyjny sukces przyszedł za sprawą mega popularnego LP „Edward Bear” (1973) z sympatyczną i przebojową piosenką „Last Song” (nr. 3 w Stanach). I tak oto zespół, który do tej pory walczył o miano najlepszej kapeli rockowej z The Guess Who? stał się pop rockową gwiazdą (i ulubioną grupą Quentina Tarantino), przez co wyśmienity debiut został (niesłusznie) odsunięty w cień..,

Przenieśmy się w inne miejsce, konkretnie do Sydney w Australii. Jedyna płyta grupy McPHEE z 1971 roku po raz kolejny dobitnie uświadomiła mi, że doskonałej, „starej” muzyki z najwyższej półki jest jeszcze sporo do odkrycia.

W panteonie australijskiego rocka progresywnego z początku lat 70-tych McPHEE jest jednym z tych zespołów, o którym wiadomo niewiele, ale też i jego żywot był krótki. Zespół powstał w Sydney w 1970 roku. Blond włosa wokalistka Fay Lewis i gitarzysta Tony Joyce pochodzili z Australii, basista Benny Kaika i klawiszowiec Jim Deverell przybyli z Nowej Zelandii, zaś urodzony w Anglii perkusista Terry Popple był członkiem brytyjskiego kwartetu blues rockowego Tramline, z którym wydał dwie płyty dla wytwórni Island

Muzycy McPHEE byli pod silnym wpływem amerykańskiego acid rocka i progresywnej muzyki z Wielkiej Brytanii działając na tym samym obszarze, co ówczesne australijskie grupy, takie jak Melissa, czy Galadriel. Sęk w tym, że byli od nich lepsi i… bardziej ogniści! W 1971 roku weszli do studia Martina Eldmana World Of Sound w Sydney i zarejestrowali materiał na dużą płytę. Album sygnowany nazwą formacji wydała niezależna wytwórnia Violets Holiday pod koniec tego samego roku (niektóre źródła podają początek 1972; na moim CD widnieje data 1971 więc trzymam się tej wersji).

Front okładki  jedynego albumu grupy McPhee (1971).

Sesje przyniosły materiał pochodzący z repertuaru jaki zespół wykonywał w klubach i barach w okolicach Sydney. Nie dziwi więc, że na albumie spośród siedmiu kompozycji aż pięć to covery. Na pierwszy ogień idzie ciężka wersja „The Wrong Time” z repertuaru Spooky Tooth (z „The Last Puff”), która „ustawia” całą płytę. Joyce atakuje z pasją całą serią gitarowych riffów, podczas gdy Deverell trzyma to wszystko w ryzach swoim warczącymi organami. Zespół jeszcze raz zmierzy się ze Spooky Tooth, a w zasadzie z interpretacją utworu Lennona i McCartneya „I Am The Walrus”. Do tej pory sądziłem, że to co zrobili Spooky Tooth (ponownie na „The Last Puff”) to mistrzostwo świata, za które dałbym się pokroić. Tymczasem mroczne, by nie powiedzieć diaboliczne wykonanie Australijczyków zwaliło mnie z nóg! Osobom mającym stany lękowe, tudzież nocne koszmary odradzam słuchania tego numeru w samotności, a już na pewno nie w jesienne wieczory… „Southern Man” autorstwa młodego Neila Younga oparty jest na fantastycznych, długich solówkach gitarowych, których słuchać mogę bez końca. I pewnie gdyby nie następny kawałek zapętliłbym go sobie w odtwarzaczu i delektował się nim bez ograniczeń. Tymczasem tuż po tym mamy prawdziwą rockową demolkę! Siedmiominutowa wersja „Indian Rope Man” Richiego Havensa, to rzeź niewiniątek. Jeśli komuś w głowie brzmi oryginał, lub kocha to, co zrobiła z tym numerem formacja Julie Driscoll, Brian Auger And The Trinity na płycie „Streetnoise” to niech je szybko z tej głowy wyrzuci i koniecznie posłucha wersji McPHEE. Gwarantuję, że przez tydzień nie ruszy się spod swych kolumn! Tu nie ma miejsca na gitary. Tu wściekłe solówki Hammonda B3 do spółki z brawurową sekcją rytmiczną atakują uszy dźwiękowym napalmem niczym Forteca B52 z czasów wojny wietnamskiej przy okazji rozpruwając nam wnętrzności… Ok, żartuję. Ale według mnie tak właśnie wygląda istota męskiego grania… Pierwsza z dwóch oryginalnych kompozycji zespołu, „Sunday Shuffle” to rytmiczny numer nawiązujący brzmieniem do rockowych grup z San Francisco drugiej połowy lat 60-tych. Nie ukrywam, że kocham ów, tzw. San Francisco sound, stąd też „Sunday Shuffle” autentycznie działa na mnie kojąco wlewając miód do serca… Autorski utwór Tony Joyce’a pt.„Out To Lunch” kończy całą płytę. Ten dziesięciominutowy, instrumentalny kawałek zaczyna się dość niepozornie, ale nieco jazzowa aranżacja pozwala zespołowi rozwinąć skrzydła w dobrym stylu. Uwagę zwraca długie gitarowe solo Joyce’a, który ostatecznie oddaje pole Deverellowi  i jego organowej pirotechnice. Co za jazda! Wymarzone wręcz zakończenie fantastycznego albumu.

Niestety, jedyny album McPHEE wytłoczony zaledwie w ilości 500 sztuk(!) zatonął bez śladu. Niedługo po jego ukazaniu się muzycy poszli swoją drogą. Terry Popple wrócił do Wielkiej Brytanii, gdzie dołączył do grupy Snafu kierowanej przez Micky Moody’a. Wielki kreator organowych dźwięków, Jim Deverell przegrał walkę o życie z rakiem. Tony Joyce przeniósł się do Darwin, gdzie grał z wieloma zespołami złożonymi z Aborygenów; przez kilka lat kierował też Oddziałem wytwórni płytowej Aus Music na Okręg Północny. Losy wokalistki Faye Lewis i basisty Benny Kaika nie są mi znane…  Australijski historyk rocka, Chris Spencer, zespół McPHEE opisał jako „jeden z wielkich zaginionych skarbów epoki australijskiego proto prog rocka ze swoim  jedynym i najbardziej niezwykłym albumem swoich czasów”. I chyba nie ma sensu cokolwiek dodawać  więcej…

Marzyć poprzez muzykę: THE 4 LEVELS OF EXISTENCE (1976)

Połowa lat siedemdziesiątych XX wieku, Grecja. Po upadku junty wojskowej i rządów generała Georgiosa Papadopoulosa wróciła demokracja – Hellada stała się znowu wolną republiką. Tłumiona przez siedem lat działalność artystyczna (w tym muzyka rockowa) została wskrzeszona przez intelektualnie wygłodniałe, młode pokolenie. W 1974 roku, a więc tuż po politycznej zmianie, gdzieś na zachodnich przedmieściach Aten formował się zespół o adekwatnej nazwie TA 4 ΕΠΙΠΕΔΑ ΤΗΣ ΥΠΑΡΞΗΣ, czyli THE 4 LEVELS OF EXISTENCE.

Co prawda gitarzysta Athanasios Alatas i perkusista Christos Vlachakis formalnie wciąż jeszcze byli członkami kapeli Frog’s Eye, ale w momencie gdy porzucili Rodos przenosząc się do stolicy wiadomo było, że bez nich Frog’s Eye nie ma szans przetrwać. Obok wspomnianych muzyków w składzie zespołu znaleźli się śpiewający basista Marinos Yamalakis i gitarzysta prowadzący Nikos Dounavis rok później zastąpiony przez Nikosa Grapsasa z zespołu Paralos. Nazwę bandu wymyślił Vlachakis, któremu spodobało się jedno z haseł wziętych ze słownika filozoficznego. I tak już zostało…

Od lewej: N. Graspas, M.Yamalakis, Ch. Vlachakis, A. Alatas

Grupa rozpoczęła próby skupiając się na tworzeniu własnego materiału. Na żywo zadebiutowała na stadionie Panatenajskim w 1974 roku, a rozgłos w kraju uzyskali po charytatywnym koncercie dla Cypru, który odbił się szerokim echem także poza granicami Grecji. Ballada „O Αγώνας μας” (ang. „Our Fight”) Yamalakisa rozpaliła wówczas do czerwoności tysiące ludzi, Nie oglądając się na popowe zespoły wyrastające jak grzyby po deszczu konsekwentnie trzymali się obranego kierunku tworząc z wrodzoną wrażliwością podszyte dynamiką psychodeliczne dźwięki. Rok później w „Konkursie młodych talentów” zorganizowanym przez National Radio and Television Foundation (EIRT) zajęli trzecie (najwyższe z grup rockowych) miejsce. Tuż po tym otrzymali propozycję nagrania dużej płyty. Co prawda malutka firma Venus Records specjalizująca się w wydawaniu tamtejszej  muzyki ludowej nie była fonograficznym potentatem, ale jak tu nie skorzystać z takiej okazji?! I tej okazji zespół nie przegapił! Athanasios po latach wspominał: „Trzeba wiedzieć, że w tym czasie w Grecji nie było producentów, a firma Venus nie była zainteresowana ich szukaniem. Oznaczało to, że wszystko musieliśmy załatwiać sobie sami, w tym zorganizować studio, a nawet edytować okładkę…”

Nagrań dokonano w legendarnym Columbia Studios w Atenach 5 i 6 stycznia 1976 roku, a cała sesja trwała zaledwie dziesięć godzin! Nie było mowy o zrobieniu jakichkolwiek poprawek, kombinowania z dźwiękiem, czy brzmieniem. Surowy materiał nagrany na „setkę” ukazał się w nakładzie zaledwie 500 sztuk(!) na dużej płycie wiosną tego samego roku. Jego okładkę zdobi grafika Athanasiosa Alatasa, którą gitarzysta wykonał w 1973 roku z myślą o grupie Frog’s Eye gdy był jeszcze jej członkiem.

Front okładki zaprojektowany przez Athanasiosa. Alatasa .

Chociaż album narodził się w wielce niesprzyjających dla muzyków okolicznościach, bez producenta, bez inżyniera dźwięku, a do tego nagrywany w ogromnym pośpiechu, okazał się być niezwykłym osiągnięciem w tamtym czasie. Nie łudźmy się – nie znajdziemy tu ciężkich riffów i błyskotliwych solówek gitarowych, od których zakręci nam się w głowie. Bas nie wbije nas w fotel, a perkusja nie wypruje membran z naszych drogich głośników. A mimo to, po wysłuchaniu całości płyta do dziś robi wrażenie. Te w sumie dość proste kompozycje oparte na solidnej grze dwóch przesterowanych gitar, zgranej sekcji rytmicznej i przyjemnym wokalu są mieszanką psychodelii, folku i tradycyjnego hard rocka, a teksty zaśpiewane po grecku(!) dodają im egzotyki i smaku.

Label wytwórni Venus Records oryginalnej płyty

Ta oryginalna mieszanka różnorodnych elementów pozwoliła na przekazanie szerokiego spektrum, zarówno muzycznego, jak i emocjonalnego – od buntowniczej agresji i ciężkich gitarowych riffów „Metamorphic” po kontrolowane wybuchy w bardzo emocjonalnym „The Fool’s Trumpet” z gościnnym udziałem skrzypiec. Melodyczne fragmenty „Disappointment” i „Untitled” (z ponowną partią skrzypiec) emanują ciepłym, nostalgicznym uczuciem młodzieńczej melancholii i liryzmu. Nie znając greki nie wiemy o czym dokładnie śpiewają panowie Grapsas i Yamalakis, ale wątek walki i rozczarowania zdaje się być głównym ich tematem czego dowodem tytuły utworów „When The Snow Melts”, „Our Fight” i „Disappointment”.

Po wydaniu albumu grupa dała tylko jeden koncert po czym muzycy dostali… powołanie do wojska. THE 4 LEVELS OF EXISTENCE został rozwiązany i nigdy się już nie odrodził. Ich jedyna płyta do dziś ma statut pozycji kultowego albumu wśród greckich fanów. Przypomina im czasy rządów Papadopoulosa, biedę, brak perspektyw na lepszą przyszłość, ale też wściekłość, bunt przeciwko wojskowej władzy i walkę o przywrócenie demokracji. Dla nich teksty śpiewane przez zespół były głosem ludu, z którymi utożsamiali się nie tylko młodzi.  Nie muszę dodawać, że oryginalny winyl, wart obecnie ponad 1000$ jest jednym z najrzadszych greckich albumów rockowych i jednym z najbardziej poszukiwanych przez kolekcjonerów płyt na  świecie. Mało tego! Limitowana do 1000 sztuk kompaktowa reedycja firmy Lion Productions z 2005 roku rozeszła się jak ciepłe bułeczki. Do płyty dołączono 24-stronicową książeczkę zawierającą historyczne tło greckiej sceny muzycznej początku lat 70-tych, historię zespołu napisaną przez Alatasa, rzadkie zdjęcia grupy, a także teksty w języku greckim i angielskim. Co prawda znalazłem tu parę błędów wydawniczych: Marinos Yamalakis ma zmienione nazwisko na Giamalakis, a czwarty utwór na tylnej stronie okładki „The Insane’s Men Trumpet” w rzeczywistości nosi tytuł „The Fool’s Trumpet” (tak też jest we wkładce). Nie to, że się czepiam, ale… I jeszcze jedna ciekawostka związana z utworem „Someday In Athens” zamykającym płytę. Otóż amerykańscy raperzy Kanye West i Jay-Z wykorzystali z niej gitarowy riff Alatasa do piosenki „Run This Town”, która znalazła się na ich płycie „The Blueprint 3” w 2009 roku. Piosenka zaśpiewana do spółki z Rihanną rok później otrzymała dwie nagrody Grammy.

Historię zespołu można również postrzegać jako refleksję nad zmieniającymi się czasami i rzeczami, które liczą się w miarę upływu lat. Mam tu na myśli wspólne aspiracje i marzenia o młodości, o sile przyjaźni, poczuciu solidarności i godności. O spełnianiu się poprzez ekspresję artystyczną i wiarę, że nie wszystko było daremne lub zmarnowane…

Przyjacielskie spotkanie po latach gdzieś w Atenach.

Ostatnio trzech żyjących członków zespołu (Alatas, Vlachakis i Grapsas) znów widuje się razem! Dyskutują, spacerują po starych uliczkach Aten i po raz pierwszy od dłuższego czasu wspólnie, choć niezobowiązująco, muzykują. Nawiązując do płyty sprzed lat Alatas zadedykował ją zespołom jakie w tym czasie grały w West Attica, a którym nigdy nie udało się nic nagrać. „Wszyscy w tym czasie dawali z siebie wszystko tylko po to, by móc marzyć poprzez muzykę i czuć się  spełnionym w życiu. Ta płyta to nasz hołd dla Was.”

Demony przeszłości: SALEM MASS „Witch Burning” (1971); THE MAZE „Armageddon” (1968).

Prezentowane poniżej płyty absolutnie zapomnianych dwóch grup pochodzących ze Stanów potwierdzają moją tezę, jak wiele jest jeszcze do odkrycia w muzyce rockowej z lat 60 i 70-tych. Nie ukrywam – jestem dumny, że udało mi się wykopać je z niebytu zapomnienia, wydobyć na powierzchnię, „odkurzyć” i podzielić się nimi w tym miejscu. Nie muszę też chyba dodawać, że obie (w swych gatunkach muzycznych) należą do moich ulubionych z tamtego okresu. I tylko żal, że próżno szukać tych haseł we wszelkiego rodzaju encyklopediach muzycznych, zaś muzykę zna jedynie wąskie grono fanów starego rocka.

SALEM MASS „Witch Burning” (1971)

SALEM MASS to grupa rockowa z Idaho w Stanach Zjednoczonych, która wydała swój jedyny LP „Witch Burning” w 1971 roku. Co ciekawe, nagrań dokonano „na setkę” na zapleczu baru w Caldwell na szpulowym magnetofonie podłączonym do wzmacniacza!
Tytuł albumu i grafika mogą sugerować mroczne okultystyczne skłonności muzyków podążających w kierunku Coven lub Black Sabbath. W rzeczywistości zespół był nieco bardziej progresywny zanurzając palce w psychodelii i ciężkim rocku ocierającym się o proto-metal… Do nagrania albumu użyli jednego z pierwszych syntezatorów Mooga jaki pojawił się na rynku (nr. seryjny 23), który nadał ich muzyce muskularne, momentami gotyckie brzmienie.

Zaczyna się ambitnie, od 10-minutowego utworu tytułowego z mnóstwem solówek Mooga, świetnymi gitarowymi riffami i mocną sekcją rytmiczną skręcając w stronę granicy, gdzie spotyka się ciężki rock z rockiem progresywnym. Choćby tylko dla tego kapitalnego nagrania warto kupić tę płytę! A przecież są tu jeszcze inne perełki. Myślę tu o sączącym się jak gęsta mgła nad bagnami onirycznym „My Sweet Jane” z bardzo, ale to bardzo inteligentną grą perkusisty, czy „You’re  Just Dream” z zaskakująco jazzowym kolorytem i całkiem fajną partią organów w stylu Raya Manzarka. Siłą napędową są tu jednak te mocniejsze kawałki. I choć „Why?” ma więcej z Monkees niż z Black Widow to już „You Can’t Run My Life” ciężki jak Deep Purple z zabójczym riffem, wulkaniczną perkusją i „kosmicznymi” efektami uznać można za proto-metalowe granie. Z kolei „Bare Tree” zaczyna się upiornie przywracając niemal okultystyczne skłonności, które zespół tak dobrze zrobił na początku albumu; syntezator i organy stapiają się ze sobą tworząc dźwiękową ścianę nie do przebicia. Ależ to jest zajefajny numer! Płytę zamyka niesamowicie kołyszący „The Drifter” z szalonym solem syntezatorowym, groźnym riffem i świetną solówką gitarową w środku. Chciałoby się słuchać tego dłużej i dłużej. Jak dla mnie kończy się zbyt szybko. Tak jak i cała płyta, która trwa niewiele ponad pół godziny…

Ten album jest fascynującą migawką z czasów, gdy granice między ciężkim a progresywnym rockiem nie zostały jeszcze jasno określone. Zespół wykazał się fascynującą eklektyczną mieszanką różnych stylów. Myślę, że o krok wyprzedzał inne amerykańskie grupy z początku lat 70-tych takie jak Euclid, Warpig, Dust, Sir Lord Baltimore… Niestety jak wiele innych kapel z tego okresu, SALEM MASS popadł w zapomnienie. Jednak dla fanów proto-metalu i prog rocka jego krążek powinien być (jest) absolutną jazdą obowiązkową!

SALEM MASS : Mike Snead (g. voc), Matt Wilson (bg, voc), Steve Towery (dr, voc), Jim Klarh (org).

Pojawienie się w 1968 roku takich grup jak THE MAZE naprawdę oznaczało koniec lat sześćdziesiątych z kolorowymi hipisami w tle. W muzyce rockowej zaczynała się nowa era, której rozwoju nikt wówczas nie był w stanie przewidzieć. Co prawda THE MAZE stali jedną nogą na Zachodnim Wybrzeżu, ale druga kroczyła już w innym kierunku.

THE MAZE „Armageddon” (1968).

Kwartet powstał w Fairfield w Kalifornii pod koniec 1967 roku po rozpadzie grupy Stonehenge, która nawiasem mówiąc pozostawiała po sobie kilka nagranych utworów (dwa z nich, jako bonusy,  znalazły się na kompaktowej reedycji płyty „Armageddon” wydanej w 1995 r. przez Sundazed). Ich jedyny album został nagrany w legendarnym studio Golden State Recorders w San Francisco i wydany w 1968 roku przez mało znaną wytwórnię MTA. Niewiele wiadomo o samej grupie. Nawet wspomniany wyżej Sundazed specjalizujący się w wyszukiwaniu zaginionych pereł we kładce do CD umieścił dość lakoniczne informacje na jej temat. Skupmy się więc na muzyce.

Jedynym problemem tego albumu (tak jak w przypadku krążka SALEM MASS) jest to, że jest za krótki! Te siedem utworów zostało nagranych podczas różnych sesji studyjnych między wrześniem 1967 a marcem 1968 roku w Golden State Records w San Francisco. Ważną rolę odegrali tu producenci: Larry Goldberg (znany m.in. ze współpracy z The Crusaders) i Leo De Gar Kulka (alias „Baron”). Ten ostatni, właściciel studia, wielki wizjoner i rywal Joe Mekka, Phila Spectora i Mike’a Levona miał obsesję na punkcie brzmienia. Tworząc tzw. ścianę dźwięku zwykle koncentrował się na całości koncepcji, a nie na detalach. Z tego powodu nazywano go Mr. Sound Of San Francisco, a imponująca lista jego klientów brzmi jak historia amerykańskiego rocka:  Beau Brummels, Sons Of Chaplin, Big Brother And The Holding Company, The Warlock (później znany jako Grateful Dead) i wielu, wielu innych…

Porzucając Stonehenge wraz z jej pisklęciem (czyt. hipisowską wokalistkę) muzycy zwrócili się w stronę ciężkiego acid rocka spod znaku Iron Butterfly – mrocznego i groźnego, opartego na gitarowych fuzzach, złowrogim (choć niekoniecznie kluczowym) wokalu, narkotycznym brzmieniu organów i dobrym łojeniu na bębnach. Harmonie są złożone i dość innowacyjne obejmujące szeroką gamę stylów; krótko mówiąc naturalna ewolucja muzyków przechodzących od popu do męskiego grania, od singli po album koncepcyjny zapuszczający się w rejony progresywne.

Niemal każdy z utworów to małe arcydzieło. Nawet „Happiness” uważany przez wielu za najsłabszy punkt na tym albumie (z czym nie nie do końca się zgadzam) ma całkiem fajną solówkę gitarową, ale cała reszta jest więcej niż fantastyczna! Najbardziej wyróżniają się pierwsze dwie (najdłuższe), 7-minutowe kompozycje. Otwierający płytę, tytułowy „Armageddon” to ciężki acid rock z licznymi zmianami tempa, mocarną sekcją rytmiczną zaśpiewany przez basistę dramatycznym głosem. Jest pasja, jest moc!Z kolei „I’m So Sad” ma w sobie klimat doorsowego „The End”; powolny, ciężki i nieco tajemniczy, z pięknym organowym tłem. Jest tak magiczny i zarazem hipnotyczny, że trudno się mu oprzeć… Krótsze piosenki takie jak narkotyczny „Whispering Shadows”, oparty na gitarowym fuzzie „Dejected Soul”, balladowo psychodeliczny „As For Now”, czy niemal  rhythm’n’bluesowy „Kissy Face” równoważą całą koncepcję albumu.

Do oryginalnego materiału dodano sześć nagrań. Najstarsze z nich „Right Time” i „Rumors” zostały nagrane 21 kwietnia 1967 roku pod szyldem Stonehenge. Fajne, folk rockowe brzmienie epoki Bay Area z wokalistką i brzęczącym Rickenbackerem. Gdyby wówczas zostały wydane na singlu mogłyby stać się przebojami… Kolejne dwa numery to naprawdę znakomite, instrumentalne wersje „Decected Soul” i „Kissy Face” (dłuższy o minutę). Są też po raz pierwszy udostępnione, alternatywne miksy „As For Now” i „Whispering Shadows”

Tuż po wydaniu albumu basista grupy został powołany do Armii i wysłany do Wietnamu. Kilka miesięcy później THE MAZE został rozwiązany. Zgodnie jednak z „Teorią Noosfery” Teilharda de Chardlin’a Duch i Przesłanie tytułowej piosenki walczyły o Czas i Przestrzeń i – jakkolwiek niewiarygodnie to zabrzmi, wskrzesił ją dwadzieścia dwa lata później Joy Division w „Decades”...

THE MAZE: William Gardner (org. voc), Jeff Jensen (g. voc), Kit Boyd (bg), Rick Eittreim (dr).

Drzewo straceńców i TYBURN TALL (1972)

TYBURN TALL został założony w 1969 roku w Speyer (pol. Spira) uroczym miasteczku położonym nad Renem na południe od Mannheim w Nadrenii-Palatynie. Kwintet powstał na gruzach The Screamers, w którymtrzej nastolatkowie: Werner Gallo(g), Hanns Dechant (dr) i Stefan Kowa (bg) grali od 1965 r. Kowa pochodził z rodziny o muzycznych tradycjach – matka i babcia uczyły gry na fortepianie, dziadek grał na skrzypcach w orkiestrze symfonicznej. Jako jedyny miał klasyczne wyszkolenie muzyczne w klasie fortepianu, co nie przeszkadzało mu w graniu z The Screamers beatowych hitów. W 1970 roku do trójki muzyków dołączyli klawiszowiec Gunther Göttsche, oraz grający na flecie Hermann Damiantschitsch. Zespół wybrał swoją nazwę w taki sam sposób, jak Grateful Dead; przeglądając encyklopedię natknęli się na wpis o miejscu zwanym Tyburn Tree. Potężne, wysokie drzewo w londyńskim Tyburn w pobliżu Marble Arch było miejscem egzekucji skazańców przez powieszenie, otworzenie wnętrzności i poćwiartowanie (brrr!). Kary wymierzano za wykroczenia przeciw królowi Anglii, zdradzie stanu, niesubordynacji; było także miejscem straceń wielu setek katolickich męczenników. Wśród skazańców znalazł się m.in. przywódca wojny domowej, lord Oliver Cromwell, chociaż jego egzekucja była raczej symboliczna. Dokonano jej bowiem pośmiertnie na zwłokach, które wcześniej ekshumowano… Zespół zamienił nazwę Tyburn Tree na TYBURN TALL tylko dlatego, że brzmiała lepiej. Po prostu. Porzucając big beatowe rytmy na rzecz transformacji rocka z muzyką klasyczną planowali odkrywać nowe horyzonty. Zamiar, nie powiem, dość ambitny.

Pierwsze sukcesy przyszły już wiosną 1970 roku kiedy to TYBURN TALL koncertowali  w Speyer i okolicach wykonując wyłącznie autorski materiał. Entuzjastycznie reagująca na ich muzykę publiczność potwierdziła słuszność obranej drogi i stała się bodźcem do ukończenia trzyczęściowej, instrumentalnej kompozycji pod z grecka brzmiącym tytułem „Autagonia” nad którą pracowali całe lato. To monumentalne dzieło z wplecionymi cytatami III Koncertu Brandenburskiego” J.S. Bacha (w świecie rocka rozsławiony przez Keitha Emersona i The Nice), oraz motywami z „Aus der Neuen Welt” (IX Symfonia e-moll.  „Z Nowego Świata” op.95) Antonina Dvořáka zostało skomponowane przez genialną dwójkę muzyków –  Gunthera Göttsche i Stefana Kowa.

W. Gallo, H. Damiantchitsch, H. Dechant, S Kowa, G. Gotsche.

„Autagonia” , która swą premierę miała na koncercie w Speyer we wrześniu 1970 roku okazała się ogromnym sukcesem. Co ważne – występ został zarejestrowany na taśmie, która ponoć istnieje do dziś. Mam nadzieję, że po odpowiedniej obróbce technicznej pewnego dnia „Autagonia” zostanie w całości wydana na płycie… Do maja 1971 roku TYBURN TALL z powodzeniem koncertował po kraju wspierając Golden Earing, Space Odetty (który później zmienił się w Frumpy), Amon Duul, Renaissance… Wszystko układało się znakomicie aż do maja 1971 r. gdy Göttsche i Damiantschitsch poinformowali kolegów, że opuszczają zespół z powodów prywatnych. Szok i niedowierzanie trwało na szczęście krótko, bowiem już w czerwcu zastąpili ich Reinhard Magin na klawiszach, oraz (co było novum) wokalista Klaus Fresenius .

W nowym składzie wrócili do sali prób. Podążając za idolami pokroju The Nice, czy Colosseum zmienili kierunek łącząc tym razem klasyczne wzorce z brzmieniem ciężkiego rocka i elementami jazzu. Pierwsze koncerty na początku 1972 roku udowodniły, że zespół nic nie stracił ze swej popularności. Wiosną postanowili nagrać cztery utwory dobrze przećwiczone na koncertach, które miały znaleźć się  na debiutanckim albumie. Nagrań dokonano w małym prywatnym studiu nagraniowym Lutz & Kem w Bellheim. Krążek sygnowany nazwą zespołu ukazał się latem tego samego roku.

Reedycja CD  wytwórni Garden Of Delight z dwoma bonusami (2002)

Album został wydany przez muzyków  w prywatnym tłoczeniu w ilości… 200 egzemplarzy! O zgrozo, połowa z nich została zniszczona w pożarze jaki wybuchł w sklepie muzycznym Markus w Speyer, gdzie przechowywano cały nakład. Jakby tego było mało, nie zachowały się taśmy-matki. Nie dziwi więc, że dziś jest najdroższym kolekcjonerskim rarytasem z Niemiec osiągając niebotyczną cenę 5000 euro! Szczęśliwie wytwórnia Garden Of Delights w hamburskim Vorderpfaz Studio dokonała cudu remasterując dźwięk z oryginalnie zachowanego winylu. Kompaktowa reedycja z dwoma bonusami(!) ukazała się w 2002 roku. Z radości chce mi się wyć i krzyczeć: „Panie i Panowie, czapki z głów przed takimi wydawcami!”

Płyta zawiera bardzo masywne granie zdominowane przez ciężkie organy i ogniste solówki gitarowe o „ołowianym” brzmieniu. Tylko cztery nagrania z czego trzy trwają grubo ponad dziesięć minut!

Album rozpoczyna się naprawdę wspaniałym, epickim utworem „War Game”, który tutaj jest prawdziwą atrakcją. Pierwsze kilka minut zajmuje wspaniała wersja najsłynniejszej kompozycji Jana Sebastiana Bacha „Toccata i fuga d-mol” zagrana na organach bez sekcji rytmicznej. Wiem, niektórzy mogą kręcić nosem, gdyż wielu progresywnych wykonawców brało ją na tapetę, ale jak dla mnie to jedno z najlepszych (obok wersji Trikolon) wykonań „Toccaty…” jaką znam. W każdym bądź razie te trzy minuty to tylko wprowadzenie. Klausa Freseniusa swoim wysokim, momentami falsetowym głosem wyśpiewuje antywojenne przesłanie, po czym zaczyna się to co lubię najbardziej, czyli genialna sekcja rytmiczna i wyjątkowo ostry, ciężki jak diabli szalony Hammond, który  w rękach Reinharda Magina wyczynia istne cuda. Przyznam, że dawno nie słyszałem tylu tak szalonych solówek organowych w jednym miejscu! Prawdziwa uczta dla uszu. Po pierwszym przesłuchaniu padłem na kolana. Po następnych w ogóle z nich nie wstawałem… „In The Heart Of The Cities (Broken People)” totalnie kopie w tyłek, choć na początku wydaje się być popisem wokalisty momentami kojarzącym się z Davidem Byronem z Uriah Heep. Utwór tym razem nieco bardziej zorientowany na gitarę; w jego środkowej części słyszymy fantastyczne, długie psychodeliczne solówki Wernera Gallo, do których świetnie podłącza się Mogin z klawiszami (i już wiemy kto jest tutaj szefem)… Cudo! Najkrótszy na płycie (5:24) „I Am America Too” zaczyna się od rozpędzonych dźwięków organów i fortepianu, którym towarzyszy galopująca gitara. Po partii wokalnej przychodzi urocze, klasyczne i bardzo melodyjne solo organowe. Rany, jak ono mi się podoba! Triumvirat, Collegium Musicum, ELP –  wszystkie one przychodzą mi na myśl, gdy tego słucham… Ostatni i najdłuższy na płycie (17:09) „Strange Days Hiding” to rockowe zespołowe granie z najwyższej półki. Miło po raz kolejny posłuchać kapitalnie zagranej organowej solówki tym razem w stylu Jean-Jacquesa Kravetza (klawiszowca Frumpy). Z kolei nieokiełznany i wręcz dziki Werner Gallo wycina na gitarze energiczne sola, których pewnie nie powstydziłby się sam  Ritchie Blackmore w swej szczytowej formie. Nawiasem mówiąc na początku kariery Deep Purple też chętnie grali takie długie, dynamiczne instrumentalne jamy…

Dwa bonusy dołączone do kompaktowej reedycji to covery grupy Colosseum. Pierwszy z nich, „Lost Angeles” rozpoczyna się trzyminutowym intro prowadzonym przez szalone organy i psychodeliczną sekcję rytmiczną. Co prawda wokalista nie jest Chrisem Farlowem, ale daje radę. Uważam, że ta wersja jest lepsza niż oryginał. Serio! Drugi bonus „Bring Out Your Death” to świetna instrumentalna kompozycja wypełniona niezapomnianymi dźwiękami Hammonda przemykającymi ponad ciasną jazzową sekcją rytmiczną. Fantastyczny cover, który bez problemu można stawiać na równi z oryginałem.

Zespołowi udało się przetrwać jeszcze kilka lat przechodząc kolejne zmiany w składzie. Nie nagrali jednak żadnej płyty. Koncertowali po Niemczech i Europie z takimi zespołami jak Amon Düül II, Taste, East Of Eden, Ekseption, Kin Ping Meh, Nine Days Wonder… Ostatecznie TYBURN TALL rozpadł się pod koniec 1975 roku, kiedy Stefan Kowa przeprowadził się na stałe do Belgii.

2 października 1996 roku muzycy zjednoczyli się na jeden koncert, który ukazał się na płycie „Live… And Passion” wydanej rok później. Z przykrością stwierdzam, że nie jest tak dobry jak debiut, choć daleki też jestem od tezy, by ten muzyczny gniot (jak nazwał go jeden z recenzentów) powiesić na Drzewie Straceńców w Tyburn

TASTE „I’ll Remember” (1968/70) – muzyka z pudełka.

Jest rok 1970, konkretnie piątek, 28 sierpnia. Szalone lata sześćdziesiąte odeszły do historii a wraz z nimi dzieci kwiaty. Wyspa Wight gości światową czołówkę rockowych wykonawców. Właśnie trwa tam Muzyczny Festiwal zwany europejskim Woodstock’iem. Na scenie grupa TASTE zaczyna swój set od „What’s Going On”. Uwagę publiczności skupia na sobie młodziutki gitarzysta Rory Gallagher. Z burzą rozwianych włosów i intensywnym wyrazem twarzy przypomina rockowego boga upadłego na Ziemię. W miarę upływu czasu robi się coraz bardziej gorąco. Takiej atmosfery nie wyczarował do tej pory żaden wykonawca. Na tył sceny wpada roztrzęsiony z emocji Murray Lerner, producent filmowy, który dokumentuje całe wydarzenie skupiając się głównie na występach gwiazd: Hendrixie, The Who, Cohenie, The Doors… Kompletnie nie wiedział kim był TASTE; widząc spontaniczność zespołu, szalejącą publiczność i ich interakcję krzyknął do swojej ekipy, żeby nie szczędzili taśmy i nagrywali wszystko… Bisowali pięć razy! Nikt przed nimi, ani nikt po nich tego nie dokonał. Nikt też nie wiedział, że perkusista grał na pożyczonej perkusji – noc wcześniej ktoś ukradł mu cały zestaw… Jimi Hendrix po skończonym występie podszedł do Gallaghera uchylił kapelusz, skłonił głowę i odszedł bez słowa. W najgorszych snach nie przypuszczano, że kilka dni później (18 września) odejdzie naprawdę. Nikt też nie spodziewał się, że trio pomimo wielkiej popularności wkrótce przestanie istnieć.

Gdybym miał napisać biograficzną książkę o tym zespole, to kto wie, może tak by się zaczynała..? I choć historię grupy w (kilku zdaniach) przybliżam niżej, to głównym bohaterem opowieści pozostaje box „I’ll Remember” wydany przez Universal/Polydor dokładnie w piątek 25 sierpnia 2015 roku.

TASTE Od lewej: Richard McCraken (bg), John Wilson (dr), Rory Gallagher (g)

THE TASTE (tak pierwotnie się nazywali) powstał w sierpniu 1966 roku w Cork, rodzinnym irlandzkim miasteczku Gallaghera. Oprócz gitarzysty grupę tworzyli wówczas basista Eric Kitteringham i perkusista Norman Damery. Na początku trio koncertowało w Hamburgu i Irlandii do czasu, gdy udało im się uzyskać kontrakt na granie w rhythm’n’bluesowym klubie w hotelu „Maritime” w stolicy Irlandii Północnej, Belfaście. W 1968 roku zaczęli występować w Wielkiej Brytanii i… rozpadli się.

Gallagher z nowymi muzykami: Richardem McCrakenem (bg) i Johnem Wilsonem (dr) już jako TASTE przeniósł się na stałe do Londynu. 26 listopada 1968 roku w Royal Albert Hall otwierali pożegnalny koncerty Cream. Namaszczeni przez Bakera, Bruce’a i Claptona mieli przejąć pałeczkę najlepszej blues rockowej formacji na Wyspie. Fani i krytycy muzyczni widzieli w nich „nowy” Cream. Z tą niesłuszną moim zdaniem etykietką zespół walczył do końca swojej kariery. TASTE mieli własne pomysły i tchnęli dużo świeżości w już i tak ciężką scenę bluesową. Po podpisaniu kontraktu z Polydor wydali debiutancką płytę „Taste” (1 kwietnia’69). W lipcu odbyli wspólne, bardzo udane tournee z Blind Faith po USA i Kanadzie, a 1 stycznia 1970 roku na rynku ukazał się drugi i jak się okazało ostatni album „On The Boards”. Po fenomenalnym występie na Isle Of Wight ruszyli w europejską trasę. Ostatni raz zagrali w Sylwestra w Belfaście, po czym poinformowali, że grupa zostaje rozwiązana. Postrzegani jako potencjalni rywale Led Zeppelin i Erica Claptona zakończyli działalność zaledwie po dwóch latach wspólnego grania. Powody rozstania do dziś są niejasne. Powszechnie uznaje się, że wynikały one ze złego zarządzania przez menadżera. Mówiło się też o jego konflikcie z Gallagherem. Inni twierdzą, że muzycy mieli rozbieżne zdania co do kierunku w jaki zespół powinien podążać. W każdym bądź razie już w styczniu 1971 roku Wilson i McCraken wraz z gitarzystą Blossom Toes założyli heavy progresywny STUD, a Rory Gallagher po wygaśnięciu kontraktu z Polydorem rozpoczął swą niezwykłą karierę solową…

Myślę, że wszyscy fani tria od lat z utęsknieniem czekali na TAKIE wydawnictwo. „I’ll Remember” wydany w formie 40-stronicowej kolorowej książki zaprojektowanej przez Phila Smee, esejem Nigela Williamsona i licznymi archiwalnymi zdjęciami (większość pochodzi z prywatnego archiwum Daniela Gallaghera, brata Rory’ego) zawiera pięciogodzinny zestaw  pięćdziesięciu siedmiu utworów zebrany na czterech płytach CD!

Czteropłytowy box „I’ll Remember” (2015)

Pierwsze dwa dyski zawierają oficjalne longplaye zespołu uzupełnione dodatkowymi utworami. Znam te nagrania i mam obie płyty od wielu lat, ale tu, w tym zestawie ich brzmienie powaliło mnie na ziemię – zremasterowane przez Paschala Byrne’a brzmią genialnie! Byrne to wybitny fachowiec i zna się na swojej robocie, czego dowodem setki (dosłownie) oczyszczonych przez niego płyt z katalogu Polydor i Esoteric w ostatnim dziesięcioleciu. Tak czystego basu i perkusji jak choćby w hard rockowym „Blister On The Moon” otwierającym pierwszy album TASTE nigdy wcześniej nie słyszałem! Debiut, sygnowany nazwą tria, wypełniony jest blues rockowymi coverami i autorskimi kompozycjami Gallaghera z jego dominującą gitarą i kapitalną sekcją rytmiczną. Jamowy popis muzyków w „Sugar Mama” jest muzyczną perłą, ośmiominutowy ciężki blues „Catfish” pełen porywających zagrywek gitarowych diamentem. a technika slajd w „Leavin Blues” odbiera mowę..! Sześć dodatkowych bonusów to alternatywne wersje nagrań z płyty, z których interesująco wypada „Catfish” (skrócony o minutę) i instrumentalna wersja „Same Old Story”. Ogólnie longplay prezentuje blues rock w najlepszym wydaniu.

Druga płyta „On The Boards” to zupełnie inna bestia – o wiele bardziej wyrafinowana i wypełniona znacznie lepszymi utworami (wszystkie autorstwa Gallaghera). Producentem krążka ponownie był Tony Coton, a inżynierem dźwięku Eddie Offord, któremu sławę przyniosła współpraca z Yes. Zremasterowany dźwięk jest genialny i bardzo ożywa brzmienie. Jako nastolatek z długimi włosami szalałem przy „What’s Going On”, który tak na naprawdę był tylko przygrywką dla oszałamiającego bluesa „Railway And Gun” i jazz rockowego „It’s Happened Before, It’ll Happen Again” ze smakowitym  solem Gallaghera na… saksofonie altowym! Jednak to gitara lidera dominuje na albumie, szczególnie przy numerach takich jak „Morning Sun”, czy w niesamowitym „Eat My Words” zagranym techniką slajd w stylu Johnny Wintera. Z kolei sześciominutowy utwór tytułowy pokazuje wszechstronność tria, a gitara Rory’ego w końcówce zamieniona na saksofon kieruje słuchacza w krainę łagodności… Są też bonusy; jest ich sześć, wszystkie po raz pierwszy publikowane. Cztery z nich to zapis występu w popularnym niemieckim programie telewizyjnym „Beat Club”, a 11-minutowa wersja „It’s Happenned Before…” to jazzowo psychodeliczna jazda, która powala!

Wnętrze boxu. Po lewej: zdjęcia okładek singli wydanych w różnych krajach..

Śmietanką całego pakietu jest jednak dysk trzeci, który w całości zawiera materiał nagrany na żywo. Uwzględniono w nim koncerty z Londynu i Sztokholmu, które udowadniają jak naprawdę smakuje TASTE i (szczególnie) Gallagher. Słysząc z jaką swobodą Rory porusza się między bluesem, a jazzem łatwo jest zrozumieć dlaczego Rolling Stones poważnie traktowali go na zmiennika Micka Taylora w 1974 roku.

Szwedzki występ został zarejestrowany w sztokholmskiej Konserthuset 18 września 1970. Sześciominutowe „What’s Going On” jest zaproszeniem tłumu do zabawy, ale to fantastyczny riff blues rockowego „Sugar Mama” sprawia, że klaszczą i krzyczą. Rory też zaczyna się bawić grając elektrycznym slajdem „Gamblin Blues” Melvina Jackosona brzmiąc nieco jak Mike Bloomfield. Następnie dostajemy kawałki, których TASTE nigdy nie nagrali w studio – „Sinner Boy” ostatecznie pojawił się na solowym albumie Gallaghera w 1971 roku, zaś „At The Bottom” z uroczą harmonijką ustną na płycie „Against The Grain” cztery lata później. Dalej mamy bardzo fajną wersję„She’s Nineteen Years Old” Muddy Watersa, w której tłum klaszcze do lubieżnego rytmu (świetna integracja), a potem pojawia się fantastyczny samorodek z „On The Boards” – mocna, rockowa wersja „Morning Sun”. Ku uciesze publiki koncert kończy blues rockowy „Catfish” brzmiący równie potężnie jak na debiutanckim albumie. Szkoda, że ten profesjonalnie nagrany występ nigdy nie ukazał się w wersji oficjalnej. Obok „Live Taste” z 1971 i „Live At The Isle Of Wight” z 1972 byłby doskonałym uzupełnieniem płyt nagranych na żywo… Tydzień przed tym bardzo udanym koncercie dziennikarz „Melody Maker” sugerował, że zespół jest bliski rozpadu. Nikt mu wówczas nie wierzył, a i on sam pewnie nie wiedział jak blisko był tej prawdy…

Po takim koncercie apetyt rośnie, więc na deser dostajemy pięć utworów nagranych przez BBC w londyńskim ParisTheatre. Nie ma co strzelać focha i wybrzydzać na nie najlepszą jakość dźwięku. Liczą się emocje i przekaz, a pod względem wykonawczym TASTE był w wybornej formie. Dwukrotnie dłuższa wersja „I’ll Remember” z gitarą prowadzącą od początku do końca i dziewięciominutowe „Eat My Words” warte są grzechu! Pozostałym też nic nie brakuje. 78 minut muzyki mija jak z bicza strzelił.

Ostatnia płyta łączy rzadkie i wczesne nagrania. Pierwsze dziewięć utworów to najstarsze zachowane kawałki studyjne zarejestrowane w Belfaście w pierwszym składzie. Wśród nich oryginalne wersje „Blister On The Moon” i „Born On The Wrong Side Of Time” nieoficjalnie wydane na singlu przez Major Monior w 1967 roku i… natychmiast wycofane. Nie sposób zachwycić się instrumentalnym „Norman Invasion”, doskonale wykonanym „How Many More Years” Howlin’ Wolfa i rozciągniętym do siedmiu minut „Take It Easy Baby” Sony Boy Williamsona. I znów słowa pochwały dla Paschala Byrne’a  – wszystko brzmi rewelacyjnie! Całość kończą koncertowe nagrania (cztery) z Abbey Festival Woburn z lipca’68 dowodzące, że w tym składzie trio miało duży potencjał. Mimo braku obycia estradowego (po każdym numerze stremowany Rory kilka razy rzucał w kierunku publiczności „Thank you, thank you very much…”) dali energetyczny występ wykonując m.in. „I Go My Brand You” Muddy Watersa i fantastyczną wiązankę bluesowych klasyków „Rock Me Baby/By By Bird/ Baby Please Don’t Go/You Shook Me Baby”!

Wydaje się zbrodnicze, że TASTE istniał tylko trzy lata i że wydał zaledwie dwa albumy studyjne. I że w tamtym czasie niesłusznie znajdował się w cieniu Cream i The Jimi Hendrix Experience. Zespoły, które grały ich suporty, takie jak Black Sabbath, czy Deep Purple odniosły sukcesy i zgarniały wielkie pieniądze. TASTE nie dostawali nic. Okradani cały czas przez menadżera, który skutecznie skłócił ze sobą muzyków rozstali się w atmosferze niedomówień i pomówień skierowanych głównie pod adresem lidera. Warto więc mieć pod ręką ten fantastyczny box albowiem „I’ll Remember” to nie tylko jedna z najlepszych kompilacji wydanych w 2015 roku. Dla  entuzjastów blues rocka pozycja obowiązkowa, a muzyka zamknięta w tym „pudełku” to niezwykły dokument pierwszych nagrań Rory Gallaghera, którego wielbicielem był sam Jimi Hendrix…

HIGHWAY ROBBERY „For Love Or Money” (1972)

Pochłonięty zagubioną kulturą Indian z Równin, którzy niedawno zostali eksmitowani z tego kalifornijskiego krajobrazu Mike Stevens, jak wielu innych rockmanów z Zachodniego Wybrzeża, czuł pod bosymi stopami palące się wciąż węgły obozowego ogniska. Wszak w jego żyłach wciąż płynęła pół indiańska krew… Odkąd opuścił chłopaków z Boston Tea Party stał się samotnym wilkiem stepowym. Poza tym czuł, że nie ma nic do stracenia. Lata 60-te spędził na wpół koczowniczym życiu przemykając między szkołą średnią, boiskiem piłkarskim, a piwnicą kolegów z zespołu garażowego. Częste przenoszenie nie sprzyjało związaniu się na dłużej z jedną sceną rockową. Psychodeliczny Boston Tea Party też nie spełnił jego muzycznych ambicji. Epoka lat 60-tych zamykała swe drzwi, a on szukał czegoś nowego, ekscytującego. Czegoś z ostrym pazurem…
Michael „Mike” Stevens (g)
Wszystko zmieniło się pod koniec września 1969 roku, kiedy to do Detroit przybył trzyosobowy wówczas Grand Funk Railroad. Oto w samym sercu aglomeracji Michigan Motor City proste, brutalne wręcz dźwięki power tria przeciwstawiały się dehumanizacji największym fabrykom samochodów na świecie. Dla Mike’a Stevensa ekspresyjny gitarzysta Mark Farner z nagim torsem miotający się po scenie był ogromną i magiczną destylacją tego do czego podświadomie dążył. Stevens oczarowany grupą Farnera postanowił stworzyć własne hardrockowe trio, a teksty Farnera o współczesnym życiu, trudnej sytuacji rdzennych Amerykanów śpiewane w pięknych harmoniach podparte prostymi rytmami zainspirowały romantycznego Mike’a tak intensywnie, że uprościł własne piosenki. Problem polegał na tym, że Stevens nie był wielkim wokalistą…
Don Francisco (voc, dr)
Szczęśliwie szybko pozyskał śpiewającego(!) perkusistę, byłego członka kalifornijskich zespołów Atlee i Crowfoot Don Francisco (wł. Johnie Francisie).  Ten uroczy i pewny siebie chłopak swój sceniczny pseudonim wziął od XVII-wiecznego poety Don Francisco Placido, który wiele lat swego życia spędził wśród Azteków. Wytworna blond fryzura, a przede wszystkim niezwykły sposób śpiewania prostych piosenek ujął Mike’a Stevensa. Od początku obaj darzyli się wielkim szacunkiem i mieli do siebie bezgraniczne zaufanie.  Zaraz po tym dołączył do nich basista Jan Tunison wyglądający w nieskazitelnie modnych ciuchach jak arystokrata. Z uwagi na szwedzkie pochodzenie przedstawił się jako John Livingston Tunison IV. Rebelianci rocka, jak sami o sobie mówili, przyjęli nazwę HIGHWAY ROBERRY, która pasowała im jak ulał…
Power trio Stevensa przyciągnęło uwagę menadżerów Roberta Cavallo i Josepha Rufallo z wytwórni RCA Records, którzy wcześniej odkryli takie zespoły jak Little Feat i Weather Report. Po podpisaniu kontraktu dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie. Panowie menadżerowie z miejsca skontaktowali się z legendarnym producentem, Billem Halversonem (znanym ze  współpracy z Erikiem Claptonem, Delaney And Bonnie, Crosby Still Nash And Young) w sprawie wydania debiutanckiej płyty. Album nagrywano w iście wściekłym tempie, granym tak mocno jak na to pozwalały krwawiące ręce i zawsze przy odkręconych na full wzmacniaczach. Często kończyło się to komiczną ucieczką z pokoju kontrolnego inżyniera dźwięku Richie Schmitta, który twierdził, że fala głośności była tak duża iż nie obejmowała ją nawet skala Richtera mierzona podczas trzęsienia ziemi… Nie mniej praca nad płytą przebiegała sprawnie, która pod tytułem „For Love Or Money” ukazała się wiosną 1972 roku.
Front okładki płyty „For Love Or Money” (1972)
Kiedy pewnej letniej soboty włączyłem sobie po raz pierwszy tę płytę nikt z domowników nie przewidział, że nie oderwie mnie tego dnia od głośników. Tak więc jeśli macie wolny weekend zastanówcie się, czy naprawdę chcecie spędzić go z głową w kolumnach a nie na grillu z teściami…
To jeden z bardzo dobrych, acz mało znanych hard rockowych albumów początku lat 70-tych z heavy metalowymi(!) tendencjami; pojawiają się one co prawda w małych ilościach, ale przez to muzyka jest jeszcze bardziej szalona. Nie chcę też powiedzieć, że HIGHWAY ROBBERY należy zaliczyć do czołówki zespołów hard rockowych tamtych lat, gdyż jak wiemy takich kapel była cała masa. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka jest tu naprawdę wspaniała. Oparta na piosenkach, które mają melodię, mocny wokal i świetne teksty wznoszące się ponad przeciętny standard – rzecz raczej rzadko spotykana wśród ówczesnych długowłosych maniaków.
John Livingston Tunison IV (bg, voc)

Album otwierają dwa zabójcze kawałki. „Mystery Rider” rozpoczyna się chłodnym echem gitarowego riffu i szybującym, futurystycznym wokalem bardzo przypominającym Jefferson Starship. Ciekawe, ponieważ Jefferson Starship nie wydawał jeszcze albumów, kiedy ukazał się „For Love Or Money”. Bill Halversone zasugerował harmonie wokalne zbliżone do duetu Ike & Tina i ich hitu z 1966 roku „River Deep Mountain High”. Jego dość enigmatyczny tekst nadał utworowi rodzaj pewnego mistycyzmu. Taka podróż Stevensa do wnętrza samego siebie… „Fifteen” to zdecydowanie jeden z pięciu niesamowitych i niesprawiedliwie zapomnianych utworów hard rocka początku lat 70-tych. Zaczyna się od naprawdę ciężkiego ataku gitary, które poprzez potężny refren tną swą siłą do samego końca. Ten zespół nie bierze jeńców; śmiało stawiam tezę, że mamy tu protoplastę trash metalu. Tekst o kontemplowaniu własnego życia i pogubieniu się w miarę dorastania jest interesujący. O ile wiem, tylko „Eighteen” Alice Coopera opisuje podobną sytuację, tyle że „Fifteen” jest o niebo lepszy… Nieco lżejsze „All I Need (To Have is You)” i „Bells” są pewnym kompromisem jaki zespół musiał zawrzeć z wytwórnią RCA, która liczyła na singlowe hity (czyt. zyski). Stawiając na szalę reputację fana ciężkich brzmień nawet dość chętnie przyznam, że te dwa numery komercyjne były całkiem niezłe. Pierwszy, delikatnie zaśpiewany ma uroczą melodię wokalną, która przypomina mi klimaty płyty „Bang” (’73) James Gang z gościnnym udziałem Tony Bolina. Z kolei „Bells” ma uduchowione teksty zmieniające się w mocniejszą rockową stronę z dobrymi zmianami tempa… Fantastyczne „Lazy Woman” (zaśpiewany przez Tunisona) to jedno z cięższych nagrań w tym zestawie. Linie gitar pojawiające się pomiędzy wokalami kojarzą mi się ze „Stone Cold Fever” Humble Pie. Jest w tym nieokiełznana pasja i furia, czyżby głos wściekłości młodego, sfrustrowanego pokolenia z Detroit? Do tego doskonała sekcja rytmiczna z mocnym basem i wściekła solówka gitarowa jakiej nie powstydziłby się Page i Beck. Rany, jak on to zagrał! Pocałunek Hendrixa dla który Mountain dałby sobie żyły podciąć…

Tył okładki oryginalnego LP

„Ain’t Gonna Take No More” to kolejny monster z interesującą treścią liryczną na temat poznawania życia i miłości. Zaczyna się jak blues w stylu Joplin spotyka wujka Garnera by po chwili wybuchnąć kakofonią dźwięku młota pneumatycznego z niespokojnym agresywnym i ciętym rytmem… Bluesowy „I’ll Do It All Again” przy którym siedzący w studio za szybą Richie Schmitt mógłby sobie chwilę odetchnąć zawiera mistrzowskie niespodzianki. Mógłby, bo wbrew pozorom nie do końca jest to spokojny kawałek. Co prawda zaczyna się jak rasowy blues z plumkającym basem i ładnie łkającą gitarą, ale chwilę później Don Francisco wydaje tak rasowe okrzyki, że pewnie wyrzuciły go z fotela. Płytę zamyka „Promotion Man”. Ten absolutny majstersztyk ma całkiem fajny i chwytliwy gitarowy riff. Zagrany przez trio z desperacją… samobójców stojących na krawędzi przepaści ma dość dziwny tekst (błaganie o sławę? przestroga przed nią? – sam nie wiem…). Sporo zmian tempa i blues/metalowe gitary w drugiej części sprawiają, że nie żegnam się z ich muzyką. Jak maniak po raz kolejny wciskam na pilocie funkcję repeat… Nie wierzycie..? To posłuchajcie.

Szafran w gulaszu. PRUDENCE „Tomorrow May Be Vanished” (1972); „Drunk And Happy” (1973)

Nie da się ukryć, że PRUDENCE był pionierem norweskiego rocka zarówno pod względem muzycznym jak i instrumentalnym. Stworzyli własny charakterystyczny styl, w którym obok gitar i perkusji pojawiły się tak „egzotyczne” instrumenty jak mandolina i akordeon, do tej pory praktycznie nie wykorzystywane w tego rodzaju muzyki. W Norwegii mówi się, że kiedy Hendrix zaczął grać na gitarze w tym samym czasie Terje Tysland zawiesił ją na kołku (a ponoć był na niej diabłem) i sięgnął po akordeon. Dziś też wiemy, że to właśnie  PRUDENCE kładli podwaliny pod koncepcję drone rocka, a akordeon w rękach Tyslanda okazał się szafranem w gulaszu ówczesnej muzyki rockowej. Nie mniej to nie on był szefem tej załogi.

Prudence w 1972 roku od przodu…
i rok później ze swym menadżerem od tyłu…

Cała przygoda zaczęła się w 1967 roku, kiedy to w małym miasteczku Namsos leżącym w hrabstwie Nord-Trondelag w środkowej Norwegii powstał zespół The Tunes przemianowany później na Whoopee Choop. Obok Tyslanda od początku grali w nich perkusista Kaare Skevik Jr, oraz wokalista i flecista Per Erik Wallum. Problem z gitarzystami (a przewinęło się ich kilku) został rozwiązany w październiku 1968 z chwilą gdy do zespołu dołączył basista Kijell Ove Riseth i gitarzysta Age Aleksandersen. Ten ostatni w krótkim czasie stał się liderem grupy. To on zaproponował, by kapelę nazwać PRUDENCE (na cześć piosenki „Dear Prudence” The Beatles) i to pod jego wodzą w 1970 roku nagrali pierwszego singla. W nagraniu małej płytki, którą wydał norweski Experience Records znalazł się cover Deep Purple „Into The Fire” oraz całkiem udana kompozycja Per Walluma „Kom, Bli Med Til Kobenhavn”. Zabrakło tu Terje Tyslanda – w tym czasie zaciągnął się na statek i wypłynął w dłuższy rejs…

Na szczęście Terje po zejściu na stały ląd szybko dołączył do grupy, w której pod jego nieobecność pojawił się grający na mandolinie i kongach Johan Tangen. Obaj okazali się ważnymi postaciami w PRUDENCE współtworząc owe niepowtarzalne i zupełnie nowe brzmienie muzyczne będące konglomeratem rocka progresywnego z norweskim folkiem. Co by nie mówić, początki lat 70-tych sprzyjały eksperymentowaniu z różnymi gatunkami muzycznymi…

Wszystko opierało się na muzycznych fascynacjach muzyków. Aleksandersen słuchał głównie Boba Dylana i amerykańskiego rocka z Południa, Tysland miał silne związki z jazzem i był pod wpływem muzyki Jimi Hendrixa, podczas gdy Wallum miał obsesję na punkcie Jethro Tull i brytyjskich zespołów folk rockowych. Wsłuchując się w muzykę PRUDENCE odnajdziemy tu echa The Beatles, Black Sabbath, Blodwyn Pig, King Crimson, Deep Purple. Ten miks sprawił, że ich dźwięk był wyjątkowy, coś czego wcześniej nie słyszano w Norwegii. I poza nią pewnie też…

Po wydaniu dwóch kolejnych singli Polydor podpisał z grupą kontrakt płytowy. Album zatytułowany „Tomorrow May Be Vanished” ukazał się w czerwcu 1972 rok. Tydzień wcześniej (6 czerwca) PRUDENCE wystąpili na muzycznym festiwalu w Kalvoya nieopodal Oslo. Po ich koncercie Paul Karlsen, twórca festiwalu, powiedział: „Wyszli na scenę zupełnie nieznani, a opuszczali jako najpopularniejszy norweski band.”

Prudence „Tomorrow May Be Vanished” (1972)

Producentem płyty był Johnny Sareussen, który ze swej roli spisał się wyśmienicie. Idealnie wyczuł intencje muzyków i poprowadził  ich jak wytrawny sternik po meandrach studyjnej produkcji. Dziś już wiemy, że „Tomorrow May Be Vanished” z tajemniczym podtytułem „Victoria sa baerre pas dae!” (cokolwiek znaczy wydaje mi się całkiem intrygujący) okazał się kamieniem milowym w norweskim rocku. Genialne jest to, że muzyka płynie tu bez żadnego wysiłku.

Album wypełniony jest dziesięcioma krótkimi, nie przekraczającymi czterech minut ognistymi utworami, w których ludowa muzyka przeplata się z ostrymi gitarami Aleksandersena, potężną sekcją rytmiczną połączoną z intensywnym użyciem tradycyjnych instrumentów. Z tych ostatnich najbardziej przebija się flet (jeśli powiem, że w stylu Iana Andersona z Jethro Tull zabrzmi to pewnie jak ograny banał) w wykonaniu wokalisty Per Erika Walluma, który potrafi też dmuchać w harmonijkę ustną wyczarowując przy tym sielskie pejzaże. Do tego Per Wallum, śpiewający wszystkie teksty po angielsku, ma bardzo przyjemny głos; w balladowym numerze „14 Pages” brzmi jak stary dobry Donovan, zaś w „Going Through This Life” potrafi zaryczeć jak rasowy hard rockowy wokalista. Zwracam też uwagę na świetne partie mandoliny Johana Tangena choćby w otwierającym płytę „North In The Country” czy utworze tytułowym gdzie w szalonym nastroju zadziornie „walczy” z fletem i organami i wcale tej „walki” nie przegrywa. No i ten Terje Tyslanda. Jego gra na akordeonie w takich kawałkach jak „What Man Has Made Of Man” czy „14 Pages” rozwala mnie na łopatki. To wirtuoz, który jednak nie wysuwa się przed szereg. Mam wrażenie, że czasem celowo schodzi na drugi plan nadając kompozycjom oryginalne tło, od którego skóra cierpnie. Cóż, szafran dozuje się w maleńkich dawkach. Na potrawę wystarczą zaledwie dwa, trzy piórka, by poczuć niebo w gębie… Kapitalny puls basu czuć na piersiach w „Lost In The Forest” (groźny początek jak z floydowskiego „Careful With That Axe Eugene”) – miniaturowej opowieści trwającej zaledwie 2:15, ale jakże świeżej, czysto progresywnej. I ta cudna mandolina będąca w opozycji do gitary basowej. Perła, której nie da się opisać; trzeba tego koniecznie posłuchać. Tak jak i całego albumu!

W 1973 roku wydali drugi longplay „Drunk And Happy”. Jego tytuł podkreślał dobry humor zespołu. Zostało to zresztą spointowane ostatnim nagraniem na płycie żartobliwie zatytułowanym „I Hope We Never Get Too Serious About The Music So This Is Just A Joke” („Mam nadzieję, że nigdy nie będziemy poważnie traktować muzyki, więc potraktujcie to jako żart”). Z tym utworem wiąże się jeszcze jedna ciekawostka, ale o tym za chwilę.

Prudence „Drunk And Happy” (1973)

Produkcji krążka podjął się ponownie Sareussen, a PRUDENCE jako pierwsi na świecie połączyli ostrego rocka z joikiem. Rzecz jasna mam tu na myśli ową cykliczną budowę tekstów bez wyraźnego początku i końca, gdzie krótka fraza powtarzana jest (z niewielkimi zmianami) wielokrotnie, a nie o rodzaj starego, ludowego śpiewu Lapończyków w wykonaniu PRUDENCE. A tak nawiasem mówiąc współcześnie joiki nagrywa m.in. uwielbiana przeze mnie norwesko-saamska piosenkarka Mari Boine, którą gorąco wszystkim polecam… Podobnie jak na debiucie mamy tu dziesięć kompozycji głównie autorstwa Aleksandersena, choć tytułową, bardzo skoczną z ciężką sekcją rytmiczną i kapitalnym fletem stworzył Terje Tysland. Zresztą cała płyta w swym brzmieniu jest cięższa od debiutu i zaczyna się od naprawdę mocnego kopa. „Elsie Olivia” to kapitalny hard rockowy numer ze świetną solówką gitarową, solidną pracą sekcji rytmicznej z (może trudno w to uwierzyć) poutykanymi ozdobnikami… lirycznej mandoliny. Jak oni to wykombinowali, że to się ze sobą nie gryzie?! Mocnych kompozycji jest tu więcej, by wspomnieć o drapieżnym „Stones”, okraszonym kapitalną solówką gitarową „Bandwaggon”, czy mającym nieco połamane rytmy „Days Before”. Dla przeciwwagi dostajemy folk rockowe diamenciki w postaci nagrań takich jak  „Sitting Bull”, instrumentalny „Undeveloped Country Rag”, czy madrygałowy „Poor Annabelle” autorstwa Per Walluma. Co by nie mówić album zachwyca genialnym połączenie wszelkich odmian rocka z norweskim folkiem w jedyny i niepowtarzalny sposób.

I obiecana ciekawostka. Zespół pojawił się w krótkometrażowym filmie paradokumentalnym Terje Mosnesa „Yello Gampo And Small Sweet Tornado”, który miał swoją premierę 26 listopada 1973 roku. Obrazu nie widziałem, więc nie mam pojęcia o czym opowiada. Nie ważne. Mniej więcej w jego połowie PRUDENCE mają swoje „pięć minut”. Muzycy stojąc na skalistej wysepce otoczonej wzburzonym morzem zagrali ostatni utwór z płyty „Drunk And Happy”, czyli „I Hope We Never Get Too…” Nie muszę chyba dodawać, jaki to dziś rarytas i wielka to gratka dla fanów grupy…

Album otworzył drzwi kariery w sąsiedniej Danii, gdzie przy okazji grupa odniosła sukces na festiwalu w Roskilde w 1973 roku. Dużo się wówczas mówiło o europejskiej trasie zespołu. Ba! Były plany podboju Ameryki. Muzycy zainwestowali duże pieniądze w sprzęt i estradowe nagłośnienie. Niestety, przeliczyli się. Zamiast stać się sławnymi i bogatymi popadli w poważne tarapaty finansowe. Wydawało się, że wydany rok później trzeci album zatytułowany po prostu „3” uratuje sytuację. Krążek, będący według recenzentów „odpowiedzią Norwegii na amerykański The Band” sprzedawał się w Skandynawii znakomicie. Grupa ruszyła w trasę koncertową, a gdy okazało się, że to wciąż za mało muzycy podejmowali dodatkowe prace zarobkowe. Skończyło się to tragicznie dla basisty. Kijell Riseth, który zatrudnił się w tartaku w Namsos stracił trzy palce prawej ręki i poważnie uszkodził jeden w lewej. Bez Risetha w składzie zespół stracił dużo iskry i część swojej tożsamości…

Trudne życie w drodze, kłopoty finansowe, tragedia basisty i fakt, że wytwórnia nie zamierzała promować ich w Europie przyczyniły się do decyzji o rozwiązaniu zespołu. Najpierw jednak chcieli nagrać ostatni album, tym razem z norweskimi tekstami. Wydany w 1975 roku „Takk Te Tokk” poparty dużą trasą koncertową przyniósł im ogromny sukces i ugruntował popularność. Tyle, że PRUDENCE nie byli już tym zainteresowani. Muzycy rozeszli się, każdy poszedł w inną stronę. W późniejszych latach łączyli się kilkakrotnie z różnych okazji dając pojedyncze koncerty. Po jednym z ostatnich występów, który miał miejsce 11 listopada 2011 roku przy okazji otwarcia budynku Krajowego Centrum Muzyki „Rock City Namsons” norweski minister kultury powiedział: „Dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę jaki muzyczny klejnot straciliśmy dla naszej kultury w 1975 r.”

PULSE feat. Carlo Mastrangelo (1972)

Carlo Mastrangelo, znakomity perkusista, a także wokalista to człowiek, który dwa razy odmówił Buddy Holly’emu by przyłączył się do jego ansamblu i wziął udział w trasie koncertowej. Ostatni raz zrobił to w styczniu 1959 roku; kilka dni później (w nocy z 2 na 3 lutego) Buddy Holly, Ritchie Valens i Jiles Perry Richardson zginęli w wypadku lotniczym. Ten tragiczny dzień przeszedł do historii jako The Day the Music DiedCarlo, urodzony i wychowany w nowojorskim Bronxie, uczęszczał do Roosevelt High School z Dionem DiMucci i Fredem Milano. Pod wpływem popularnego w latach 50-tych muzycznego gatunku zwanym doo-wop założył z Fredem Milano i Angelo D’Aleo zespół The Belmonts. Śpiewające trio w 1957 roku podpisało umowę z wytwórnią Mohawk. Wkrótce dołączył do nich Dion  DiMucci i jako kwartet rok później wydali debiutancki album „Presenting Dion and the Belmonts”. Szybko zyskali popularność, a kolejne hity nagrane pod nazwą Dion And The Belmonts tylko ją ugruntowały.

The Belmonts. Pierwszy z lewej Carlo Mastrangelo.

Po odejściu Diona w 1960 r. Carlo przejął obowiązki głównego wokalisty po czym dwa lata później rozpoczął karierę na własny rachunek. Solowa działalność nie przyniosła mu sukcesów na miarę oczekiwań. Czasy się zmieniły, zmieniła się też muzyka. Pod koniec dekady gdy boom na rock’n’rolla minął związał się z nowojorską formacją The Endless Pulse, w której był perkusistą i głównym wokalistą nagrywając dla Laurie Records trzy single. Najbardziej przypadł mi do gustu ten ostatni „Nowhere Chick/Wake Me Shake Me” z 1969 roku zapowiadający zmianę stylu w karierze muzyka.

A zmiana była diametralna: hard rockowy dźwięk był daleki od ballad doo-wop The Belmonts. Perkusista zafascynowany fuzją rocka z jazzem tworzył własne, bardziej progresywne kompozycje stając się liderem i głównym dostarczycielem repertuaru grupy, która skróciła nazwę na PULSE. Oprócz Mastrangelo formację tworzyli: gitarzysta Richie Goggin, basista Kenny Sambolin oraz grający na organach Chris Gentile. Pod koniec 1971 roku cała czwórka weszła do studia i nagrała materiał na dużą płytę. Jej producentem został legendarny Orrin Keepnews znany ze współpracy z ikonami jazzu takimi jak Wes Montgomery, Bill Evans, Thelonious Monk… Album „PULSE feat. Carlo Mastrangelo” wydany przez niewielką wytwórnię Thimble Records i ukazał się wiosną 1972 roku.

Front okładki

Cóż my tu mamy? Mamy tu soczysty, ciężki rock progresywny z elementami bluesa, psychodelii i jazzu oparty na brzmieniu gitar, organów, gęstej grze perkusji i fajnym, mocnym wokalu lidera. Nagranie otwierające całość, „Understanding”, rozpoczyna się od pulsującego basu i klawiszy. Uwodzicielski głęboki głos wokalisty wraz z chórkiem staje się ucztą dla uszu. Muzyka nabiera tempa, pięknie „chodzą” organy, gitara i mocna perkusja. Po dwóch minutach następuje uspokojenie i wyciszenie po czym muzycy ponownie częstują nas ciężkimi dźwiękami w stylu „Iron Butterfly spotyka Vanilla Fudge”. Pod koniec pojawia się krótkie i dość zaskakujące solo zagrane na… kazoo, instrumencie bardzo rzadko wykorzystywanym w muzyce rockowej (jego dźwięk przypomina grę na grzebieniu). Kazoo pojawi się raz jeszcze w kompozycji „I’ll Cry Tomorrow” w dalszej części płyty… Klasycyzująca miniatura „Peace „ w barokowo sakralnym klimacie została zagrana na Hammondzie. Szkoda, że została „pocięta” na trzy oddzielne jednominutowe kawałki, które wciśnięto pomiędzy dłuższe nagrania. Pełnią rolę klamer spinających całość choć wolałbym ją wysłuchać w jednym kawałku. Z kolei „I Want To Live” brzmi (nawet dziś) niezwykle nowocześnie. Możliwe, że inspirowały się nim współczesne neo-progresywne kapele spod znaku Siena Root lub Mondo Drag. Kto wie..? Po pierwszym przesłuchaniu moje myśli powędrowały w stronę King Crimson z tego okresu choć nagranie pasuje też do stylu ówczesnych amerykańskich grup takich jak Child, Sugarloaf, czy The Masters Of Deceit… Psychodeliczny „I’ll Cry Tomorrow” na wstępie ma surrealistyczne wejście kazoo w stylu „John Coltrane przygrywa klaunom w cyrku” (żart). Mówiąc poważnie późna psychodelia taka była; łączyła się z innymi gatunkami i nie bała się eksperymentów. The 13th Floor Elevators użyli jako instrumentu botijo (tradycyjne hiszpańskie naczynie gliniane do przechowywania wody) i… przeszli do historii! Co by jednak nie powiedzieć „I’ll Cry Tomorrow” to kawał fantastycznego progresywnego grania z dramatycznym wokalem i fajnymi chórkami w tle, ciężką sekcją rytmiczną, cudownymi zagrywkami i solami gitarowymi. Jak dla mnie to właśnie Richie Goggin jest bohaterem tego utworu.

Tył okładki oryginalnego LP (o wiele ciekawszy niż na płycie CD!).

„Why Can’t She See Me?” to kolejny klejnot tej płyty. Tym razem na plan pierwszy wybija się Chris Gentile i jego organy dając popis swej wirtuozerii (sam Mark Stein z Vanilla Fudge nie zrobiłby tego lepiej). Szalejący na perkusji Carlo i kolejna niesamowita solówka gitarowa  Goggina powodują (rockowy) zawrót głowy. Szkoda, że wszystko trwa niecałe cztery minuty, które tu wydają się sekundami – tak to wszystko pędzi…  Gdyby ballada „She’s Coming Home” utrzymana w hippisowskim stylu została wydana na singlu trzy, cztery lata wcześniej mogłaby w San Francisco zyskać sporym hitem. Miło się tego słucha, tym bardziej że kolejne nagranie „Break Of Day” szybko sprowadza nas na ziemię. To jak najbardziej czysty, mięsisty hard rock wściekle atakujący głośniki; miód na uszy dla fanów Vanilla Fudge i Deep Purple z okresu „Fireball”! Z kolei plastrem na zbolałe serce wydaje się być kompozycja „Long Ago”. Przepiękny, by nie powiedzieć liryczny, progresywny kawałek w stylu wczesnych Uriah Heep z zapadającą w pamięć linią melodyczną i soczystą solówką gitarową (dlaczego wyciszoną w końcówce?!). Taki samograj, który doskonale sprawdza się na wieczornych prywatkach przy świecach z czerwonym winem..! Minutowa miniaturka „Peace III” z sakralnym Hammondem zamyka album zachęcając jednocześnie do włączenia klawisza repeat w odtwarzaczu. Czynię to z wielką przyjemnością niemal za każdym razem, a fakt, że jest to prawdopodobnie jedyny album na którym pojawiło się kazoo dodaje mu tylko smaczku.

Po rozwiązaniu PULSE Carlo Mastrangelo wraz z basistą Kenny Sambolinem założył The Midnite Sun, zespół który zyskał dużą popularność w klubach nocnych w Nowym Jorku. Po nagraniu jazz rockowej płyty ponownie połączył się z D’Aleo, Milani i DiMuccim reaktywując The Belmonts. Występowali na scenie do późnych lat 80-tych XX wieku. Tak oto historia niezwykle utalentowanego artysty, którego grę na perkusji podziwiał Budy Holly zatoczyła koło.

Jak grot indiańskiej włóczni… LINCOLN ST. EXIT „Drive It” (1970)

Muzyczna scena w amerykańskim Albuquerque w stanie Nowy Meksyk w latach 60-tych to przede wszystkim muzyka meksykańskich rancheros i mariachi, która podzielona była na dwie strefy. Na wschodzie działały zespoły „białych”, na zachodzie, w samej dolinie gdzie Rio Grande wyznaczało linię podziału grali Latynosi, rdzenni mieszkańców Ameryki i Afroamerykanie. Za sprawą rock’n’rolla zmieniło się niemal wszystko. Na scenicznych deskach, w światłach reflektorów przy żywo reagującej publiczności wszelkie podziały znikały jak bańka mydlana. Zespół LINCOLN ST. EXIT założony w czerwcu 1964 roku przez Indian z plemienia Siuksów wywodził się właśnie stąd, z Albuquerque. Jego liderem był śpiewający gitarzysta Michael Martinez, który muzyką zaraził się w dzieciństwie. Przygłuchy sąsiad wystawiał w oknie radio rozkręcone na full dzięki czemu sześciolatek poznał i polubił Elvisa, Little Richarda, Fats Domino, Chucka Berry’ego… Przez zespół przewinęła się spora ilość muzyków. W latch 1966-1969 grając w rozbudowanym, sześcioosobowym składzie wydali sześć singli zyskując jednocześnie reputację „najbardziej dzikiego zespołu scenicznego”. Ich muzyka była pod silnym wpływem kultury Indian amerykańskich z tamtego rejonu, co szczególnie uwidacznia się to w mocnym, hipnotycznym, by nie powiedzieć plemiennym rytmie. Na scenie przypominali późniejszych punkowych buntowników choć jeśli chodzi o strój ubrani byli tradycyjnie: jeansowe spodnie, koszule z długimi frędzlami, kamizelki futrzane i orle pióra, które zdobiły długie czarne włosy. Reakcje widowni były zazwyczaj pozytywne, chociaż… W El Paso podczas koncertu grożono im ogoleniem głów; w parku Love-In zostali pobici, a wymalowany w psychodeliczne kolory van, którym podróżowali został obrzucony kamieniami. Na szczęście nikt nie ucierpiał. Podczas koncertu promocyjnego dla lokalnej rozgłośni radiowej w trakcie finałowego psychodelicznego numeru z kapitalną grą kolorowych świateł muzycy oblewali się farbą fluorescencyjną i posypywali mąką. Efekt był niesamowity! Pech chciał, że farba z mąką poleciała także w stronę stojącego pod sceną właściciela stacji niszcząc mu elegancki dwurzędowy garnitur. Występ przerwano, zjawiła się policja. Zespół posądzono o posiadanie i rozsypywanie kokainy(!) w stronę publiczności i mimo, że sprawa została szybko wyjaśniona dostali miesięczny zakaz publicznych występów. Jakby tego mało szef stacji wydał dożywotni zakazał puszczania ich nagrań na radiowej antenie…

Lincoln St. Exit (1969)

Na początku 1969 roku LINCOLN ST. EXIT stał się kwartetem. Obok lidera w zespole pozostali R.C. Gariss (g), Mac Suazo (bg) i Lee Herrera (dr). W takim też składzie w sierpniu nagrali singla „Soulful Drifter” zaś jesienią podpisali kontrakt płytowy z wytwórnią Boba Shada Mainstream Records z Detroit. Muzycy byli zadowoleni tym bardziej, że to właśnie Bob Shad i jego firma wydała pierwsze płyty wykonawców takich jak Janis Joplin i Amboy Dukes z Tedem Nugentem, którzy niedługo po tym osiągnęli rozgłos i sławę.  Album „Drive It” ukazał się wiosną 1970 roku. Okładkę zaprojektował 15-letni wówczas Ross Ward, późniejszy basista świetnej australijskiej grupy rockowej Blackfeather. Wśród stojących w ulicznym korku pojazdach na jednym z nich odczytujemy wymowny napis „Return Indian lands to Indians” (Zwróć ziemie Indian Indianom). Superman, który jest wcieleniem basisty na piersi wypisane ma „Kick out the Jams”, zaś generał Lee zwraca się do perkusisty „Hey Herrera, I need you” na co ten odpowiada „Później dziecino”. To jedyne „polityczne” nawiązania zespołu na tym albumie bowiem wokalista wyśpiewuje teksty o wojnie, miłości, narkotykach, wierze nie poruszając drażliwych tematów. O tych ważnych sprawach, o prawach Indian śpiewać będzie w formacji XIT, która powstanie na bazie LINCOLN ST. EXIT kilka miesięcy później. Na razie topór wojenny był jeszcze zakopany, a tomahawki tkwiły za pasem spodni. Jedynie muzyka jak grot indiańskiej włóczni kłuła sumienie „bladych twarzy”…

Front okładki albumu „Drive It”  autorstwa Rossa Warda (1970).

Muszę przyznać, że już po pierwszym przesłuchaniu zawarta tutaj muzyka wywróciła do góry nogami moją dziesiątkę najlepszych płyt z USA w kategorii ciężki psychodeliczny album, którą to kategorię rozszerzyć mógłbym o acid rocka i naprawdę ciężkiego bluesa! Jak w przypadku większości zespołów z tamtej epoki najmocniejszą stroną były ich występy na żywo, dlatego zdaję sobie sprawę, że ten zapis to jedynie wierzchołek góry lodowej prawdziwych możliwości czwórki muzyków. A te nie były wcale takie małe! Lee Herrera był jednym z najbardziej utalentowanych młodych perkusistów. Mike Martinez miał własny styl wokalny, chociaż wczesne nagrania pokazują, że był pod wrażeniem śpiewu Keitha Relfa z The Yardbirds. Mac Suazo ze swoim obniżonym basem wraz z perkusistą tworzyli zabójczą sekcję rytmiczną, a gitarowy duet R.C. Garris/Martinez wymiatają takie numery, że ciary chodzą mi po plecach do dziś. I nie spodziewajcie się tu słodkiego popu Zachodniego Wybrzeża, ani orkiestrowej muzyki. Ci panowie jeńców nie brali, więc uważajcie na swoje skalpy!

Tył oryginalnej płyty z pełną nazwą zespołu (1970).

Oryginalny album to dziewięć kompozycji trwających łącznie niewiele ponad pół godziny. Mało!!! Za to koniecznie trzeba odsłuchać go w wyższych rejestrach głośności (pal licho sąsiadów!) bo tylko wtedy doceni się jego wyjątkową wartość. Otwierający całość „Man Machine” poświęcony chłopakom walczącym w Wietnamie atakuje nasze uszy ognistym gitarowy nalotem podkreślonym gęstą sekcją rytmiczną. To znak rozpoznawczy grupy, który przewija się przez cały krążek wypełniony oszałamiającymi solówkami obu gitarzystów i ową niesamowitą sekcją rytmiczną. Tak jest w kapitalnym, mocarnie ciężkim „Dirty Mother Blues” opowiadającym historię chłopaka, który po śmierci ojca znalazł się na ulicy. Tam próbował zarabiać na życie, lecz wpadł w sidła narkotyku zwanym „brudna matka”. Dramatyczna historia wyśpiewana zbolałym głosem wokalisty podkreślona została pełną gitarowego żaru grą C.R. Garrisa z użyciem fuzzu. Po takim numerze ciężko jest się otrząsnąć. Na szczęście energetyczny, hard rockowy „Got You Baby” zmienia atmosferę. Powróciliśmy do żywych! Żałuję, że blues rockowy „Teacher Teacher” trwa jedynie 2:50. Zbyt krótko. Przypuszczam, że na koncertach rozwijał się w jamowe granie rozrastając się nawet do kilkunastu minut. Pewnym zaskoczeniem jest za to „Soulful Drifter” brzmieniem nawiązujący do Creedance Clearwater Revival. Sympatyczny kawałek w stylu country, w którym Martinez posłużył się gitarą slide ukazał się wcześniej na singlu i był chyba najbardziej komercyjnym nagraniem w całej karierze grupy… Ponury „Time Has Come, Gonna Die” to moim zdaniem najmocniejszy punkt płyty wypełniony mrocznym tekstem i niesamowitymi, oszałamiającymi gitarowymi riffami. Jest do bólu prosty, a jednocześnie tak genialny! Z kolei „Straight Shootin’ Man” jest jedną z najstarszych kompozycji zespołu. Ten intensywny acid rock napędzany jest silną partią basu Suazo i bliźniaczymi partiami gitar Martineza i Garrisy. Trwa ledwie trzy minuty, a ileż tu energii i mocy! Całość zamyka mocarny „Phantom Child” z ciężkim basem i ostrymi, „chropowatymi” jak skała solówkami. Cóż za kapitalne zakończenie niesamowitej płyty!

Pół godziny z hakiem to dla mnie niewiele jak na tak mocną rzecz. Na szczęście kompaktowa reedycja Flawed Games z 2010 roku zawiera aż piętnaście(!) kapitalnych bonusów. Pierwsze osiem to świetnie brzmiące, ultra rzadkie monofoniczne single z lat 1966-1969, w tym „Soulful Drifter” (od wersji albumowej dłuższy o minutę), bluesujący 6-minutowy(!) „Whatever Happened To Baby Jesus” i dwa kapitalne garażowe kilery „The Bummer” i „Sunny Sunday Dream”. Pozostałe nagrania to autentyczne rarytasy z lat 1966-1967 pochodzące z różnych, dziś już niedostępnych winylowych kompilacji. Całość, ku mojej radości, trwa dokładnie 80 minut!

Po serii koncertów między innym z Joe Cockerem i jego Mad Dogs And Englishman, Red Bone i Savage Resurrection grupą na serio zainteresował się Motown. Pod kierownictwem Toma Bee zespół wrócił do swych muzycznych korzeni, zaś muzycy zmienili nazwę na XIT, który był akronimem dla Xing Of Indian Tribes. Narodziło się nowe brzmienie zwane American Indian Rock, a XIT rozpoczął walkę o szacunek dla pierwotnych mieszkańców Ameryki. Ale to już inna opowieść…

PS. Alternatywna wersja nazwy XIT odnosi się do szyldu nad jednym z przydrożnych barów do którego grupa wpadła na małą przekąskę. Nad jego wejściem świecił napis EXIT, w którym litera „E” była przepalona. Spodobało się to Martinezowi, który zaproponował by tak nazwać nową formację. Przy okazji zrobili sobie fotkę, która zdobi tylną stronę okładki płyty „Drive It” z pełną nazwą zespołu, czyli LINCOLN STREET EXIT.