JAN DUKES DE GREY „Sorcerers” / „Mice And Rats In The Loft” (1969/1970)

Spacerując po Oxfordzie lubię od czasu do czasu wstąpić do małych księgarń ulokowanych zazwyczaj gdzieś w małych wąskich uliczkach tego uroczego wiekowego miasta. Mają bowiem one w sobie jakiegoś ducha przeszłości, coś z klimatów starych antykwariatów. Oprócz książek, są tu także różnego rodzaju bibeloty, figurki, szkatułki, globusy, mapy. A także płyty, których próżno szukać w centrach handlowych.

W takim właśnie miejscu udało mi się wyłowić kolejną „znajdźkę” – dwupłytowy album zapomnianej, brytyjskiej folk rockowej grupy Jan Dukes De Grey, zawierający dwa pierwsze albumy: „Sorcerers” z 1969 roku i „Mice And Rats In The Loft” (co za uroczy tytuł!) z roku 1970.

Jan Dukes De Grey
Jan Dukes De Grey

O ile w naszym kraju muzyka folkowa nie cieszy się zbyt dużą popularnością, o tyle na Wyspach jest na równi stawiana z takimi gatunkami muzycznymi jak rock, blues, czy pop. Przekonałem się o tym dopiero tutaj, jak silnie zakorzeniona jest ona w tradycji brytyjskiej kultury i jak pieczołowicie jest ona kultywowana.

Zespół początkowo tworzyło dwóch muzyków, którzy po scenicznym debiucie w grudniu 1968 r. w Leeds zaledwie dziesięć miesięcy później wydali swą debiutancką płytę „Sorcerers” wydaną przez Decca Nova. Nazwa grupy nic nie znaczyła. „Po prostu dobrze prezentowała się na afiszach” – wspominał po latach lider grupy, Derek Noy. Album, na którym dominowały gitara i flet a la Jethro Tull (czasem zastępowany klarnetem), przynosi 18 akustycznych, acid/folkowo/psychodelicznych kompozycji bliskich ówczesnym nagraniom Tyranosaurus Rex  Marca Bolana .

Choć Jan Dukes De Grey uchodzili za jednego z czołowych reprezentantów  tzw. „nowej fali muzycznego undergroundu” tamtego okresu, (w rodzinnym Leeds osiągając status kultowego zespołu), gdzie otwierali koncerty m.in. tak uznanym już wtedy zespołom jak The Nice, czy Pink Floyd, to album przepadł z kretesem. Po dołączeniu do składu perkusisty, rok później ukazała się druga płyta „Mice And Rats Of The Loft” tym razem wydana przez Transatlantic.

Płyta zawierała tylko trzy rozbudowane kompozycje z kręgu muzyki progresywnej, folku, rocka i jazzu. I proszę mi wierzyć – to już była jazda z wyższej półki – gdzie doszukać się można porównań z King Crimson, Jethro Tull, czy The Strawbs. Eklektyczna, doskonała i typowa dla początku lat 70-tych perełka muzyczna pożądana przez znawców tematu! Dodatkowo CD zawiera dwa nagrania: „Love Potion No.9” i „Eldorado”, pochodzące z rzadkiego singla wydanego w 1974 r. pod nazwą Noys Band.

I tu powinienem zakończyć opowieść o grupie Jan Dukes De Grey i jej dwóch pierwszych płytach. Jednakże postanowiłem ( ku pamięci) napisać jeszcze kilka słów post scriptum.

PS. Po kilku latach przerwy Derek Noy reaktywował grupę w zmienionym składzie i w 1976 r. wszedł z nią do Britannia Row Studios należącą do Pink Floyd, by zarejestrować materiał na trzeci album. Nota bene, tuż za ścianą, Floydzi nagrywali w tym samym czasie „Animals”. Prace trwały rok, kosztowały 100 tysięcy funtów, a w produkcję trzech utworów zaangażował się sam Nick Mason (dla przypomnienia: perkusista Pink Floyd) traktując tę pracę jako odskocznię od pracy nad nową płytą macierzystego zespołu.

Niestety, wkrótce wybuchła rewolucja punk rockowa i nikt, żadna wytwórnia płytowa nie była w tym czasie zainteresowana wydaniem płyty z rockiem progresywnym! Dwadzieścia trzy lata później „Strange Terrain” wydała na CD wytwórnia Cherrytree Records.

Nie mam jeszcze tej płyty. Ale są przecież te małe księgarnie, które  staram się dość regularnie odwiedzać…

JOE BONAMASSA. Koncert w The NIA Academy, Birmingham, 27 sierpnia 2013 r.

Gdy 9-letni Joe Bonamassa wrócił z wakacji do szkoły, pan od angielskiego spytał dzieci w klasie jak spędziły wakacje. Młody Joe podniósł szybko rękę i podekscytowany krzyknął: „Byłem w trasie z B.B. Kingiem!”. Nauczyciel zaśmiał się, a gdy chłopiec powtórzył to raz jeszcze nazwał go kłamcą i wezwał do siebie jego ojca. Ten, zgodnie z prawdą, wszystko potwierdził. Na dodatek pokazał film nakręcony podczas jednego z występów. Nauczyciel – jak wieść niesie – stał się od tamtej pory wiernym i oddanym fanem dorosłego już dziś Joe Bonamassy.

Kiedy więc dowiedzieliśmy się, że ten znakomity muzyk koncertować będzie w niedalekim od nas Birmingham, decyzja była błyskawiczna. Jedziemy!

Bilety na koncert kupiliśmy z miesięcznym wyprzedzeniem; pozostała kwestia czym jedziemy do tego największego, zaraz po Londynie, miasta w Wlk. Brytanii.

Birmingham
Birmingham

Po przeanalizowaniu wszystkich możliwych połączeń, po przeliczeniu kosztów przejazdu, wyszło nam, że najtaniej wyniesie nas wypożyczenie samochodu z wypożyczalni.

Ola, jako jedyna w tym czasie osoba z naszej czwórki posiadająca prawo jazdy, podjechała pod nasz dom nowiuteńkim Peugeotem i radośnie podskakując z triumfalnym okrzykiem oznajmiła: „Hurra, udało się! Przyjechałam!”

Wcześniej nam tego nie mówiła, ale do tej pory nie miała okazji jeździć po Anglii samochodem. To był jej pierwszy raz…

Przez moment zapaliła mi się w głowie lampka kontrolna. Wypożyczalnia była oddalona od nas niecałe dwie mile. Do Birmingham zaś jest ich około osiemdziesiąt! Da radę? Hm, musi..!

No nic. Kobyłka u płotu – pakujemy się do samochodu. I tu kolejna zagwozdka: nie pomyśleliśmy o nawigacji samochodowej. Co prawda auto miało je na wyposażeniu, ale za dodatkową opłatą. Mateusz robił więc za pilota naszej wycieczki i z komórką w ręku nakreślał nam trasę. Komórkowy GPS skierował nas na najkrótszą drogą. Szkopuł w tym, że zamiast wyprowadzić na autostradę, poprowadził nas poprzez lokalne, czasem bardzo wąskie drogi. Mając doskonałe humory nie przejęliśmy się tym nic a nic. Ba!  Przy okazji mogliśmy sobie pooglądać prowincjonalne angielskie pejzaże i krajobrazy, podziwiać małe, urokliwe wsie i małe miasteczka. Tego z autostrady raczej byśmy nie zobaczyli.

Do dziś Ola w naszych oczach uchodzi za bohaterem. Chrzest jako kierowca  przeszła znakomicie i zdała go na szóstkę! A to jedno „puknięte” lusterko mijanego samochodu wcale się nie liczy.

Jesteśmy w końcu pod drzwiami olbrzymiej The National Indoor Arena, w skrócie nazywanej NIA Academy. Nie widać żadnego plakatu Bonamassy, żadnego baneru reklamowego! Trochę to nas dziwi. Na drzwiach wisi tylko mała karteczka z informacją, że dzisiejszy koncert  odbędzie się punktualnie o 20.00. Tylko tyle?! Pozostała niecała godzina, a tu ledwie garstka ludzi: dwadzieścia, w porywach może trzydzieści osób i to w wieku dość zaawansowanym. Co do licha –  emeryci przyszli pograć sobie w bingo? Znowu w głowie zapaliła mi się lampka kontrolna i zaczynam mieć dziwne przeczucie, że trafiliśmy nie pod ten adres…

NIA Academy
NIA Academy

Około 19.30 otwierają się wielkie szklane drzwi i zaczynają wszystkich wpuszczać do środka. Jestem pod wrażeniem jak im to sprawnie i szybko idzie. Na moment odwracam głowę i widzę… tłum za nami. A jeszcze nie tak dawno była nas tu tylko garstka.

W środku NIA Academy robi wrażenie! Potężna hala, w której odbywają się zawody sportowe, liczne koncerty, stąd też transmitowany był na żywo konkurs  Eurowizji. Wysokie trybuny, dach zawieszony gdzieś hen wysoko, intensywnie czerwone siedzenia. My jesteśmy na parterze, kilkanaście rzędów przed sceną, a więc blisko! Mati się krzywi widząc krzesła: „Koncert na siedząco?” Ale widok mamy przedni. Na scenie centralnie ustawiona perkusja, po bokach bateria kolumn Marshalla, po lewej stronie instrumenty klawiszowe, w tym moje ukochane Hammondy, oraz … wiekowe pianino jakby żywcem przeniesione z lat 30-tych ubiegłego wieku.

Dokładnie minuta po 20-tej na scenę wychodzi mistrz ceremonii i bohater tego wieczoru. Punktowiec oświetla jego sylwetkę. „Schudł” – krótko stwierdziła Jola. I faktycznie wygląda bardzo szczupło, ale i elegancko w stalowym garniturze i ciemnych okularach. Siada na krześle i od razu zaczyna od akustycznego seta: krótkie intro, potem „Jelly Roll” i „Seagull”. Tak zaczyna wszystkie koncerty w Zjednoczonym Królestwie. Dopiero teraz krótkie przywitanie z publicznością i kolejne utwory. Człowiek orkiestra, niesamowita technika. Cóż on z tą gitarą nie robi? Mati, który też gra na gitarze od wielu lat, odwraca się w moja stronę i mówi „On jest z kosmosu! Tak nie gra nikt na świecie!”

Po tej, wydawałoby się nieziemskiej akustycznej uczcie, na scenie pojawiają się pozostali muzycy, czyli jego stała sekcja rytmiczna: perkusista Tal Bergman i basista Carmine Rojas, oraz Derek Sherinian – słynny klawiszowiec moich ukochanych Dream Theater i Black Country Communion.

Joe Bonamassa
Joe Bonamassa

Perkusja i bas wbijają nas w podłogę, a dźwięk jest sterylnie czysty i selektywny. Widać profesjonalną robotę akustyków. Słychać drobne niuanse i perfekcyjnie brzmiącą gitarę Joe Bonamassy.

Mistrz jest w wybornej formie. Jego zapowiedzi między utworami są krótkie i treściwe. Nie podejmuje dialogu z widzami, nie kokietuje ich, skupia się na grze na swym instrumencie. Publiczność to docenia. Pamiętam moment gdy w jednym z utworów, po bardzo energetycznym i mocnym wstępie dźwięk stopniowo schodzi coraz niżej i coraz ciszej. Sączą się te delikatne dźwięki ze sceny jak mgła, jak dym, rozpływają się. Prawie ich już nie słychać. Zahipnotyzował nas bowiem na widowni zapanowała absolutna cisza.  W hali, gdzie przebywa w tym momencie kilka tysięcy ludzi! Magiczny moment, ciarki przebiegły mi przez całe ciało. A potem eksplozja dźwięku i zostajemy ponownie wgnieceni w fotele potężną jego siłą. Muzyczne tsunami! To była pierwsza ( i nie ostatnia tego wieczoru) owacja na stojąco.

Jest też niespodzianka –  w pewnym momencie na scenę nieoczekiwanie wchodzi uśmiechnięty, starszy pan z brzuszkiem, kręconymi blond włosami i gitarą w dłoni. Twarz mi znana, ale nazwisko gdzieś uciekło. Trącam Matiego w bok. „Znasz?” i w tym samym momencie słyszymy: „Panie i panowie, przywitajmy naszego gościa. Bernie Marsden!”. Boże, no tak! Legendarny brytyjski gitarzysta takich grup jak Wild Turkey, UFO, Whitesnake, by wymienić tylko te najbardziej znane i najpopularniejsze.

Bernie Marsden
Bernie Marsden

Grają razem na dwie gitary, prześcigając się, przekomarzając i bawiąc się jednocześnie tym występem. Porwali nas tą swoją grą. Nikt nie siedział, wszyscy stali i klaskali w rytm z uniesionymi rękami do góry. Rozgrzali nas do białości. Szkoda, że ten niezwykle sympatyczny gitarzysta, przez cały czas uśmiechnięty od ucha do ucha, po tym utworze więcej się nie pokazał.

Każdy z występujących muzyków miał też swój set i każdy dostał potężne owacje. Jednak to, co zagrał na organach Hammonda Derek Sherinian wywarło na mnie największe wrażenie i przyprawiło o rockowy zawrót głowy. Od klaskania dłonie miałem opuchnięte jeszcze kilka dni po koncercie.

Były także bisy (a jakże) i ten ostatni, najdłuższy, zawierał cytaty z utworów Led Zeppelin, The Who i ZZ Top. A w głowie kotłowała się jedna, jedyna myśl: „Niech się to jeszcze na Boga nie kończy!”

Wracaliśmy do Oxfordu tuż przed północą zupełnie pustymi, uśpionymi już ulicami wielkiego, przemysłowego Birmingham. Miasta, w którym urodził się Ozzy Osbourne. Miasta, w którym wspaniały koncert dał Joe Bonamassa.

Living In The Past

Niby zima, a jakoś mamy tu tak jesiennie. Szklana pogoda sprawia, że zaczynam cofać się w czasie i przypominać różne wydarzenia z przeszłości. Czyżby nadchodziła już TA pora na pisanie wspomnień,na pisanie pamiętników.? Pozytywną stroną tych wspomnień jest to, że pamięta się te dobre rzeczy; złe gdzieś odlatują w niepamięć. I bardzo dobrze!

Przypomniała mi się np ostatnio (nie wiedzieć zresztą czemu?) pewna kolęda – czyli wizyta duszpasterska jak nazywają to księżą –  jaką przyjmowaliśmy kilka lat temu w domu.

Zaczęło się normalnie, od słów: „Pokój temu domowi. W imię Ojca i Syna i …”. I w  tym właśnie momencie księdza wzrok skierował się w stronę regału z płytami i z oczami baaardzo  szeroko otwartymi dokończył: „Matko Boska! Ile tu płyt!”

Ksiądz okazał się fanem muzyki rockowej. W poprzedniej parafii założył zespół grając w nim na gitarze prowadzącej i nie była to wcale Arka Noego II. Bardzo cenił sobie amerykańskiego wirtuoza gitary elektrycznej, którym jest Steve Vai.

Cała wizyta przebiegła oczywiście na rozmowie o muzyce. Potem sąsiedzi pytali, czy częstowaliśmy księdza kolacją?

– „Nie. Tylko oglądaliśmy płyty”

– „Tak długo?”

– „Cieszcie się, że ich nie słuchaliśmy”

Pamiętam też, jak dostałem swą pierwszą wypłatę i moja mama powiedziała mi w żartach:” Co kupisz za pierwszą pensję, będziesz to kupował do końca życia.” Żart żartem, ale  były to chyba najbardziej prorocze słowa, jakie spełniły się przez te wszystkie lata, bowiem niemal w całości pierwsze zarobione pieniądze wydałem na płytę. Kupiłem wówczas „Fireball” grupy Deep Purple, czym szalenie zaimponowałem swoim znajomym i przyjaciołom! No cóż, myślę że moje mamie niekoniecznie…

Deep Purple - "Fireball"
Deep Purple – „Fireball”

Będąc już żonatym, mając na utrzymaniu rodzinę w czasach, gdy na półkach był tylko ocet i salceson, zdobycie oryginalnej płyty z Zachodu wymagało nie lada (nomen omen) zachodu, no i odpowiedniej gotówki. I tu muszę pochylić czoło przed Jolą – moją żoną – która dzielnie mnie wspierała w tym moim drogim hobby. I robi to zresztą do dziś. Kochanie, dzięki!!!

Nie muszę chyba dodawać, że największą dla mnie atrakcją tzw. shoppingu są wizyty w sklepie z płytami. Taki sklep dla mnie, to jak świeże powietrze dla astmatyka.Tu czas dla mnie nie istnieje, tu czuję się jak ryba w wodzie. Buszowanie między regałami, szukanie i wyławianie z półek płyt nieznanych, grup zapomnianych (tzw. „znajdźki” jak określił to kiedyś mój młodszy syn, Mateusz) to jedna wielka frajda! I dzięki takiemu maniakalnemu wręcz szperaniu wielokrotnie udało mi się wyłowić prawdziwe skarby, perełki i diamenty muzyczne. Białe kruki srebrnego krążka.Tylko osoby towarzyszące mi w sklepie po dłuższym czasie błagalnym wzrokiem pytały: „Długo jeszcze?”

Okazuje się jednak, że takie sklepy zaczynają przegrywać walkę o klienta na rzecz internetu. Sprzedaż płyt gwałtownie spada, sklepy plajtują lub się przebranżawiają, ludzie tracą pracę.

Pytają mnie niektórzy: po co kupuję drogie płyty skoro wszystko za darmo jest w necie? Uznaję takie pytania za retoryczne i nie odpowiadam. Z uśmieszkiem i politowaniem kiwam tylko głową.

I tylko czasami chce mi się zacytować słynną kwestię Bogusława Lindy z filmu „Psy” parafrazując ją nieco  i odpowiedzieć: „Co ty k…wa wiesz o muzyce!

I żal ściska mi serce, bo przez tak myślących ludzi zamknęli nam w ubiegłym roku jedyny sklep muzyczny w mieście.

Teraz najbliższy, ale za to największy w Europie, jest w Londynie .To tylko 1,5 godziny jazdy samochodem z Oxfordu…

TANGERINE DREAM „Encore” (1977)

TANGERINE DREAM „Encore” (1977)

Tangerine Dream - EncorePełny tytuł tego podwójnego LP brzmi „Tangerine Dream Live. Encore” i jest zapisem koncertów jakie grupa dała w USA w marcu i kwietniu 1977r. Tworzył tę płytę najlepszy chyba skład w całej jej wieloletniej karierze: Edgar Froese (założyciel zespołu), Christopher Franke i Peter Baumann. Ten ostatni zresztą pojawia się w składzie Tangerine Dream  po raz ostatni.

tangerine dream - encore 02Płyta zawiera cztery kompozycje, każda trwająca prawie 20-minut: „Cherokee Lane”, „Moonlight”, „Coldwater Canyon” i „Desert Dream”, które są nawiązaniem do tego, co zespół grał  przez wszystkie swe lata. Mamy tu co prawda dziwne wtręty dźwiękowe, czy brak linii harmonicznej (choćby sam początek „Cherokee Lane”),  ale zazwyczaj dominują tu charakterystyczne, hipnotyzujące, pulsujące brzmienia instrumentów elektronicznych w połączeniu z kapitalną gitarą Edgara Froese ( suita „Coldwater Canyon” –  chyba moja ulubiona na tym albumie).

Każda z nich zresztą przykuwa uwagę. „Moonlight” ma na samym początku coś z magii płyt „Zait” i „Alpha Centaurii” (krautrock), by potem przeistoczyć się w spokojne, nastrojowe dźwięki, a następnie przejść  do rozedrganych, nerwowych pasaży. „Desert Dream”  ma eksperymentatorskie zapędy, ale jako całość jest w pełni poukładany i w formie i w treści.

Nie ma też na tej płycie improwizowanego grania, solówek poszczególnych muzyków, wplecionych cytatów z muzyki klasycznej, czy popularnej. Wszystko tu jest precyzyjne, przemyślane, doprowadzone do perfekcji. Każdy dźwięk, każda fraza ma swoje dokładne miejsce. Można powiedzieć, że wszystko gra jak w szwajcarskim (niemieckim!) zegarku.

Publiczność kochała koncerty Tangerine Dream mimo, że były one na początku kariery od strony wizualnej nudne: trzech facetów siedzących godzinami nieruchomo przy olbrzymich szafach z elektroniką pospinaną niezliczoną ilością kabli i mrugającymi gdzieniegdzie światełkami, a i zdarzały się występy w zupełnej ciemności.

Dopiero podczas tej trasy koncertowej grupa po raz pierwszy wykorzystała pełnowymiarowy system laserowy (tzw.”Laserium”), co zostało uwiecznione także na froncie okładki – zdjęcie zespołu na scenie na tle amerykańskiej flagi z wizualnym efektem laserowym – autorstwa ówczesnej żony Edgara Froese – Moniki.

Z jej okładką wiąże się też pewna ciekawostka. Otóż płyta „Encore” w tym samym 1977r. ukazała się także w Jugosławii,  gdzie Tangerine Dream byli bardzo popularni. Niestety tamtejsi cenzorzy nie zgodzili się zamieścić imperialistycznego akcentu na okładce tej płyty za jaką uważali flagę amerykańską – zdjęcie Moniki zostało, ale flaga zniknęła.

Na zakończenie bardzo smutna wiadomość, która zaskoczyła mnie kilka dni przed napisaniem tego wpisu.

Edgar Froese nagle i niespodziewanie zmarł 20 stycznia tego roku w Wiedniu w wieku 70 lat „na skutek zatorowości płucnej”, jak podano na oficjalnym profilu Tangerine Dream na Facebooku.

W jednym z wywiadów powiedział kiedyś : Nie ma śmierci, to tylko zmiana naszego kosmicznego adresu.

NGC 4594 „Skipping Through The Night” (1968)

Skipping Through the Night01Na początku rozszyfruję tajemniczą nazwę grupy. Otóż NGC  4594 to katalogowy numer galaktyki SOMBRERO, w której podobno znajduje się najbliżej Ziemi „czarskipping through the night02na dziura”. Astronomia była kiedyś moją drugą pasją, więc coś jeszcze z tej wiedzy zostało mi w głowie.

Ten amerykański kwintet rozpoczął działalność w 1966 roku, by już rok później wydać singiel „Skipping Through The Night” zaliczany dziś do gatunku klasycznej psychodelii. Nie bez powodu, bowiem utwór jest po prostu uroczy, a wpleciona weń delikatna partia fletu dodaje mu dodatkowego kolorytu. Trudno od niego się uwolnić. Serio!

Grupa przygotowała materiał na LP, ale nie wiedzieć czemu nie został on wydany. Dopiero po czterdziestu siedmiu latach album ukazał się na CD!

Okazuje się, że to świetny, profesjonalny materiał, profesjonalnie  zmiksowany, zawierający obok „Skipping Through The Night” trzynaście innych kapitalnych utworów zainspirowanych twórczością ówczesnych The Beatles, Love, The Doors, Country Joe And Fish, oraz… Franka Zappy. Być może, gdyby wytwórnia płytowa wydała wówczas ten album, na muzycznym nieboskłonie nie byłoby „czarnej dziury”. Może mielibyśmy kolejną gwiazdę na firmamencie niebieskim. Faktem jest, że ja przez kilka tygodni nie mogłem oderwać się od tej rockowo-psychodelicznej perełki.

I pomyśleć, że kupiłem ją ze względu na to, że wiedziałem co oznacza NGC 4594.

BODKIN „Bodkin” (1971)

BODKIN „Bodkin”  (1971) UK

Ten zupełnie nieznanBodkin 1971y zespół ze Szkocji grał ciężkiego, progresywnego rocka w klimacie grup Atomic Rooster, Deep Purple  czy Uriah Heep. Dominowały tu brzmienia ciężkich gitar (Mick Riddle) w połączeniu z wszechobecnymi (moimi ukochanymi!!!) Hammondami (Doug Rome), pulsującym mocnym basem (Bill Anderson), mocną perkusją (Dick Sneddon). Składu dopełniał wokalista Zeik Hume. Głównym kompozytorem zespołu był 21-letni wówczas klawiszowiec Doug Rome.

Bodkin koncertowali głownie w klubach uniwersyteckich i licznych pubach zdobywając lokalną sławę i właściwie poza nią nie wychodząc. Jedyny „poważniejszy” koncert zaliczyli, gdy wystąpili otwierając cykl koncertów „The New Musical Express” poszukujących nowe nadzieje brytyjskiego rocka.

To właśnie na tym występie rozdawali swoją jedyną płytę, którą wydali za własne pieniądze w ilości …99  sztuk (chodziło o uniknięcie płacenia podatku)  na dodatek, by obniżyć maksymalnie koszt jej produkcji, zrezygnowali z wydrukowania okładki. Płytę sprzedawano w szarych kopertach zakupionych w pobliskim sklepie papierniczym. Dziś oczywiście wśród kolekcjonerów płytowych krążek ten wart jest dużo, dużo pieniędzy.

Edycja CD w digipacku została rozszerzona o instrumentalną wersję jednego z utworów  ponownie w zmienionej okładce(!)  W internecie widziałem trzy różne „zastępcze” okładki i tak szczerze, ta moja jest (niestety) najbrzydsza… Ale co tam. I tak najważniejsza jest muzyka!