THE CORPORATION „The Corporation” (1969); PLUM NELLY „Deceptive Lines” (1971); VSOP „Vsop” (1973)

Chociaż Milwaukee nie należało do tej samej ligi co Nowy Jork, Chicago, Los Angeles, czy Nashville  była tam bogata i różnorodna scena muzyczna. W latach 60-tych kilku tamtejszych wykonawców takich jak Esquires, Playboys, The Messengers miało parę hitów na lokalnych listach przebojów. Sekstet THE CORPORATION poszedł krok dalej – przez cztery tygodnie jego debiutancki album wydany w 1969 roku utrzymywał się na krajowej liście Billboardu. Wcześniej nikt stamtąd nie mógł poszczycić się takim osiągnięciem.

THE CORPORATION powstał w 1968 roku, kiedy bracia Kondos: John (gitara, flet) i Nicholas (perkusja) dołączyli do członków zespołu Eastern Mean Time występujących w Galaxy Club w Cudahy, południowo-wschodniej dzielnicy Milwaukee. Kilka miesięcy później, grając w Bastille odkryli ich przedstawiciele wytwórni Capitol Records podpisując z nimi kontrakt. Oprócz braci w składzie zespołu znaleźli się: basista Kenneth Berdoll, klawiszowiec Patrick McCarthy, wokalista Daniel Pell i gitarzysta prowadzący Gerard Smith. Tuż po podpisaniu kontraktu zespół udał się do Detroit i w studio nagraniowym Tera Shirma z producentem Johnem Rhysem zrealizował debiutancki album „The Corporation” wydany w lutym 1969 roku.

Na płycie znalazło się sześć utworów, z czego pięć (napisane głównie przez braci Kondos) znajduje się na  stronie „A” winylowego krążka. Ostania, 20-minutowa kompozycja „India” Johna Coltrane’a, zajęła całą jego drugą stronę. Dominuje na niej psychodeliczny ciężki rock podszyty bluesem oparty na soczystym brzmieniu organów, agresywnej gitarze, mocnym wokalu i świetnej sekcji rytmicznej. Pojawia się też harmonijka, flet i (okazjonalnie) dęte. Płyta zaczyna się od „I Want To Get Out Of My Grave” z ostrą gitarą, mocnym basem i wściekłymi organami w stylu garage rocka, co tylko uatrakcyjnia zestaw nagrań. Flet i fortepian otwierają „Ring The Bell”; ten pierwszy nadaje mu progresywny sznyt świetnie komponując się z gitarową solówką. W „Smile” organy odgrywają wiodącą rolę (przynajmniej na początku), a oszczędny gitarowy fuzz podbija gorący klimat nagrania… Ciężki blues „Highway” z kapitalną harmonijką mógłby z powodzeniem znaleźć się wśród najlepszych kawałków Canned Heat, a powolny, czterominutowy „Drifting” to psychodeliczna ballada z ładnym solem organów i fletem (szkoda, że tak krótko zagranym) na samo zakończenie… Okrasą płyty jest jego druga strona. Dziewiętnastominutowa „India” to przykład zespołowego, improwizowanego grania na wysokim poziomie. Instrumentalne, psychodeliczne dzieło zagrane w klimacie „The End” The Doors i „In-A-Gadda-Da-Vida” Iron Butterfly najbardziej pokochali lokalni długowłosi hipisi i wszyscy fani Grateful Dead. I nic dziwnego, bo na utwór składają się same wspaniałe momenty, jak choćby kapitalne solo na gitarze basowej w jego środkowej części, mroczna gitara prowadząca wykorzystująca przystawkę fuzz, piękna partia fletu i klimatyczne, jak u Raya Manzarka, brzmienie organów  Hammonda. Cudo!

Nieporozumienia z wytwórnią spowodowały, że Capitol odwołał ich wyjazd do Europy i nie przedłużył kontraktu. Nagrali jeszcze dwie płyty („Get On Our Swing” i „Hassels In My Mind”) dla niezależnej wytwórni Age Of Aquarius, po czym, w 1970 roku, rozpadli się. Każdy z muzyków grał potem w różnych zespołach, ale żaden z nich kariery nie zrobił.

Kwintet Creemore State z Nowego Jorku rozpoczął działalność na początku 1970 roku. Za namową Nicka i Arniego Ungano, właścicieli klubu Big Aple, w którym występowali, zmienili nazwę na PLUM NELLY (nazwa pochodziła od piosenki zespołu Booker T And The M.G’s. „Plum Nellie” ). Mając szerokie kontakty w branży muzycznej panowie Ungano pomogli im zawrzeć kontrakt płytowy z Capitol Records. W listopadzie wraz z producentem Kenem Cooperem weszli do studia, gdzie nagrali materiał na debiutancki album. Krążek „Deceptive Lines” został wydany na początku 1971 roku.

Płytę nagrali w składzie: John Earl Waker (lead g), Peter Harris (bg), Christopher Lloyd (dr), Rick Prince (voc. org.) i Steve Ross (g). Gościnnie zagrał na niej amerykański flecista jazzowy Jeremy Steig, syn słynnego rysownika, Williama Steiga, twórcy m.in. postaci z kreskówek „Shrek!”; w nagraniu „Lonely Man’s Cry” wspierała ich żeńska grupa wokalna The Sweet Inspirations, w której śpiewała mama Whitney Houston, Emily „Cissy” Houston. Dziewczyny robiły w tym czasie chórki dla Elvisa Presleya,  Arethy Franklin, Niny Simone, Solomona Burke’a…

„Deceptive Lines” to undergroundowo progresywny, fantastyczny klasyk ciężkiego rocka z „brytyjskim” klimatem – bardzo podobny do Leaf Hound, „dwójki” Tamam Shud, wczesnych Uriah Heep, a nawet debiutanckiego albumu The Allman Brothers Band. Utwory (jest ich sześć, z czego tylko jeden trwa poniżej czterech minut) oparte są na intensywnych i ciężkich partiach gitarowych z mocnym wokalem. Biorąc pod uwagę, że muzycy byli jeszcze nastolatkami pod względem talentu zdecydowanie przewyższali większość swoich muzykujących rówieśników.

Na tylnej stronie okładki chłopcy wyglądali jak zwykły hard rockowy kwintet, więc flet w „Deception” jest pewnym zaskoczeniem. Pomimo lirycznego otwarcia utwór nabiera tempa, a zespół pokazuje ostry rockowy pazur –  połączenie Led Zeppelin (gitara i wokal) z Jethro Tull (flet)… „Carry On” ma fajny, funkowy nastrój, choć to czysty hard rock z licznymi zmianami tempa, fantastyczną, gitarową solówką Johna Walkera i latynoską perkusją w stylu Santany… Hard rockowy „Demon” z fletem Jeremy’ego Stiega jest wyróżniającym się nagraniem na płycie. Numer ze świetną melodią i bodaj najlepszym wokalem Ricka Prince’a zaczyna się bardzo mocno i w miarę upływu czasu staje się jeszcze cięższy! Blues rockowa ballada „Lonely Man’s Cry” z wokalnym wsparciem The Sweet Inspirations jest ukojeniem przed dziesięciominutowym „Sail Away”. To najdłuższe nagranie jest wizytówką zespołu pokazującą go od najlepszej strony. Mocny głos wokalisty, hard rockowe partie, znakomite solówki Walkera w stylu Allman Brothers, solidna sekcja rytmiczna i jeszcze więcej progresywnej gry Steiga na flecie. Czy trzeba czegoś więcej..?  Kończy tę świetną płytę „Never Done”, który jak dla mnie jest o tyle interesujący, że brzmi tak, jakby zespół próbował przyjąć brytyjskie brzmienie. Po raz kolejny napędza go fajna gitara Walkera z dość chwytliwą melodią, ale to perkusista Lloyd był tu tajną bronią. Bez wątpienia to najbardziej komercyjny kawałek, który z powodzeniem mógłby zostać wydany na singlu. Mógłby, gdyby tylko wytwórnia wykazała odrobinę zainteresowania zespołem i promocją albumu.

Do połowy lat 70-tych PLUM NELLY koncertowali po całych Stanach z takimi wykonawcami jak Bo Didley, BB King, Buddy Guy, The Kinks, Savoy Brown, John Mayall, Fleetwood Mac, The Faces, Joe Cocker, Dr. John, Muddy Waters, Terry Reid, The James Gang… W 1974 roku przenieśli się do Los Angeles, ale nie nagrali już żadnej płyty. Dwa lata później zespół przestał istnieć.

VSOP to japońska, kompletnie nieznana i zapomniana grupa z początku lat 70-tych grająca mieszankę ciężkiego blues rocka i hard rocka podlanego psychodelicznym sosem. Debiutancki album „Vsop” z całkiem fajną okładką wydany przez London Records ukazał się w 1973 rok. Niewiarygodne, że płyta nigdy wcześniej nie pojawiła się na CD (nawet w Japonii)! Szkoda, bo album jest naprawdę dobry i byłby znacznie lepiej znany, gdyby był bardziej dostępny.

O zespole wiadomo niewiele, prawie nic. Podejrzewam, że ich popularność nawet w rodzinnym kraju mogła mieć charakter lokalny (na youtube są tylko dwa utwory VSOP…). Prowadzeni przez gitarzystę i wokalistę Kazumi Mukai, udało im się odpalić niezłą petardę. Pierwsza strona (pięć nagrań) to utwory studyjne, w których mamy i ciężkiego rocka i psychodeliczną balladę, oraz standardowego blues rock. Moi faworyci to wolny, toczący się jak walec drogowy „Shizuka da kara” z krótkimi, ale jakże soczystymi solówkami Mukai; znakomity blues „Henji wa Irimasen” w duchu Led Zeppelin, oraz energetyczny rocker „Tengoku e Ikou”.

To co najlepsze grupa zaprezentowała jednak po drugiej stronie krążka, a są to nagrania z koncertu z 31 marca 1973 roku. Tu już na całego rządzi surowy, grunge’owo undergroundowy klimat, a mocarny rock z długimi improwizowanymi partiami wypełniony jest niesamowicie ciężkimi solówkami gitarowymi z użyciem wah wah, które zdzierają farbę ze ścian jeśli zostaną zagrane z odpowiednią głośnością. Dodajmy do tego ogniste riffy, rasowy (japoński) wokal, dudniący bas i piekielną perkusję, a od razu cisną mi się porównania z Flower Travellin’ Band, Too Much i Blues Creation. Jak więc się okazuje, „Vsop” to bardzo dobry album, który powinien być dużo bardziej znany, a już na pewno warty posłuchania.

W 1975 roku ukazał się ich drugi album zatytułowany „Epilogue”. Radzę jednak omijać go szerokim łukiem. Chyba, że ktoś lubi trzyminutową pop rockową papkę z domieszką muzyki funk i soul. Osobiście wolę albumy, które zdzierają farbę ze ścian!