MISTY „Here Again” (1969)

Każdy, kto zna wydawnictwo Grapefruit (oddział wytwórni Cherry Red) będzie świadomy, że są to specjaliści w penetrowaniu rzadko odwiedzanych muzycznych głębin przełomu lat 70-tych, do których ekipa z bardziej znanego Esoteric bez szczegółowej mapy i kompasu raczej nie odważy się zapuszczać. Za ich sprawą zszedłem z utartego szlaku, by po raz kolejny znaleźć się w krainie, gdzie na rockowym drzewie genealogicznym widnieje napis „Here Be Dragons”. Dziwni mężczyźni z rzadkimi brodami z pchlich targów machają do mnie płytami winylowymi, podczas gdy ja pochylamy się nad albumem „Here Again” nagrany przez zespół MISTY w 1969 roku. Mówię „nagrany”, a nie „wydany”, bo płyta w epoce nie wyszła poza fazę acetatu. A, jest jeszcze coś, co wydaje się niewiarygodne –  ci goście prawie nigdy nie grali na żywo! No dobra, dali dwa koncerty: pierwszy jako suport Roya Orbisona w Birmingham, drugi dla studentów w Banbury w tamtejszym  college’u. I wszystko w tym temacie. Jedyny oficjalny ślad jaki zostawili po sobie to singiel wydany przez Parlophone, który wiele obiecywał…

Strona „A” singla „Hot Cinnamon”

Pomimo, że nie koncertowali zostali zaproszeni do telewizji na dwa 15-minutowe programy muzyczno-rozrywkowe nakręcone w Carlisle i pokazane w lokalnej Border TV zasięgiem obejmująca angielsko-szkockie pogranicze. Niewiarygodne, że po tylu latach cudem udało się zlokalizować jeden z nich, który znajdował się w rękach prywatnego kolekcjonera i został dołączony do „Here Again”. Dla każdego, kto był ich fanem, jest on tak cenny jak zwoje znad Morza Martwego(*). Dla nas, muzycznych archeologów, to sensacyjny i zarazem fascynujący dokument zespołu zasługujący na dużo więcej, niż to, co przyniósł im los.

Misty :Od lewej: S. Bingham, M. Gelardi, B. Castle, B. McCann, T. Wootton

Grający na organach Hammonda Michael Gelardi i basista Steve Bingham poznali się latem 1968 roku odpowiadając na ogłoszenie londyńskiego zespołu soulowego w „Melody Maker” poszukującego muzyków.  Grupa, której nazwy nikt już nie pamięta, była przeciętna nie mniej klasycznie wykształcony Gelardi będący pod wpływem Händla i Scarlattiego błyskawicznie złapał nić porozumienia z Binghamem mającym obsesję na punkcie rhythm and bluesa. Wkrótce zaczęli pisać piosenki i komponować utwory. To były zalążki późniejszego materiału, nasionka, które rzucone na żyzną glebę przyniosły plon na dużej płycie.

Obaj muzycy w ciągu kilku miesięcy zwerbowali wokalistę Tony’ego Woottona i gitarzystę Freddie’ego Greena. Problemem okazał się perkusista, co do którego mieli pewne wymagania. Michael Gelardi: „W tym przypadku zdaliśmy sobie sprawę, że standardowy bębniarz nie poradzi sobie z niektórymi zawiłościami naszej muzyki i zdecydowaliśmy, że będziemy potrzebować perkusisty jazzowego, którego moglibyśmy namówić do grania rocka.” Po licznych ogłoszeniach i przesłuchaniach udało się znaleźć Johna Timmsa, „wytrawnego” muzyka jazzowego, który „kopiąc i wrzeszcząc” w końcu dał się wciągnąć w „budzący grozę świat rocka”. Nazwany na cześć kultowego standardu jazzowego Errolla Gomersa zespół Misty szybko stanął na nogi i zaczął rozwijać swoje niepowtarzalne brzmienie będące fuzją muzyki klasycznej, głównie barokowej (Bach, Händel, Scarlatti) i własnych kompozycji poruszających się w obrębie rocka, ambitnego popu i jazzu. Trzeba przyznać było to dość intrygujące jak na owe czasy połączenie.

Menadżerem grupy został Michael Grade, późniejszy dyrektor Telewizji BBC1, będący wówczas właścicielem agencji talentów London Management. Dwudziestoletni Michael uwierzył, że ich wyjątkowy tygiel brzmień i wpływów może być przyszłością rocka. To on zgodził się zapłacić za próby, sprzęt i nowiutką furgonetkę Bedford. On też załatwił kontrakt z wytwórnią Parlophone, opłacił studio, w którym nagrali singla i zaaranżował występy telewizyjne, o których już wspominałem. W październiku 1969 roku, a więc w tym samym czasie, gdy King Crimson wydał swój debiutancki krążek „In The Court Of The Crimson King”, Led Zeppelin drugi album, a Pink Floyd „Ummagummę” (listopad’69) Misty przebywali w londyńskim Regent Sound Studios, nagrywając album. Studio, uznawane za pierwsze, w którym nagrywali Rolling Stonesi miało wówczas jeden 4-ścieżkowy magnetofon. Trudno to sobie wyobrazić, szczególnie gdy dziś słucha się płyty „Here Again” i nie odczuwa, że została wyprodukowana ponad pół wieku temu. Zespół miał też cholerne szczęście, że pracował nad nią jeden z najlepszych ówczesnych inżynierów dźwięku w Wielkiej Brytanii. Adrian Ibbotson, człowiek-legenda pracujący niemal ze wszystkimi, choć sławę przyniosła mu praca przy albumie „Sgt. Pepper’s…”  The Beatles.

W lipcu 1970 roku, gdy ukazał się singiel „Hot Cinnamon” mający być zapowiedzią dużej płyty, Grade uwierzył w sukces zespołu. To wtedy padła z jego ust dość odważna zapowiedź: „Wczoraj byli The Beatles, The Rolling Stones, Cream”. Dziś Led Zeppelin, The Moody Blues, Deep Purple. Jutro należy do MISTY!” Gdyby to była surrealistyczna prognoza pogody nikt nie miałby mu za złe, że się nie sprawdziła. W kontekście tego, co wydarzyło się później wypowiedź ta została uznana za jedną z najbardziej beznadziejnych przepowiedni tamtych lat. Na początku rzeczywiście wydawało się, że wszystko jest pod kontrolą i idzie w dobrym kierunku gdyż singiel dość często gościł na antenach radiowych. Niestety wyniki sprzedaży były kiepskie, co z kolei przełożyło się na listy przebojów, na których nigdy nie zagościł. Szkoda, bo moim zdaniem „Hot Cinnamon” to świetny, szybki utwór muzyczny, ale prawdopodobnie zbyt skomplikowany rytmicznie, aby mógł być hitem tanecznym. Na stronie „B” umieszczono równie ciekawy, klasycyzujący numer „Cascades”.

Niezadowoleni szefowie wytwórni Parlophone ostatecznie wycofali się z wydania dużej płyty i być może taśmy-matki wciąż leżą gdzieś w magazynowych zakamarkach przykryte grubą warstwą kurzu. Zawiedzeni muzycy rozeszli się w swoje strony i na tym mogłaby się ta historia zakończyć, gdyby nie to, że Geraldi natknął się na oryginalny acetat i zdecydował, że nadszedł czas, aby po „krótkiej” przerwie trwającej 52 lata album w końcu ujrzał światło dzienne. Stało się to dokładnie 16 września 2022 roku.

To historyczne pierwsze wydanie zawiera trzynaście utworów (cały album plus singiel) uzupełnione 15-minutowym, telewizyjnym występem grupy (wersja audio). Nie mniej interesująca jest także 20-stronicowa książeczka z unikalnymi zdjęciami, pamiątkami i cytatami muzyków zespołu.

A co dostajemy od strony muzycznej? Album na miarę swoich czasów – wczesny prog oparty na klasyce z psychodelicznymi akcentami i popowym blaskiem. Wyobraźmy sobie zmieszane ze sobą elementy The Nice i Procol Harum skrzyżowane z Pink Floyd z epoki Syda Barretta, trochę Arthura Browna, a nawet Moody Blues. Zacierając cienkie granice między rockiem, klasycznym jazzem i kameralny popem  „Here Again” to transcendentny kalejdoskop kolorów, których nie da się zdefiniować. I rzeczywiście bardzo miło się tego słucha. Gra Geraldiego na Hammondzie jest więcej niż znakomita; Steve Bingham wywija basem z godną podziwu szybkością i płynnością, zaś jazzowa perkusja Johna Timmsa to już czysta poezja. Co ciekawe, w porównaniu z długimi kompozycjami innych zespołów wczesnego rocka progresywnego utwory na tym albumie są stosunkowo krótkie choć mi to kompletnie nie przeszkadza. Na swój sposób każdy jest inny, każdy ma swoją specyficzną atmosferę i trudno wskazać tu faworytów. Klasycznie otwierający się psychodeliczny prog „Witness For The Resurrection”, znakomity „A Question Of Trust” i utwór tytułowy zostały zagrane z idealną mieszanką porywających eksperymentów i wirtuozowskiej muzykalności. W dużej części panuje tu silny klimat baroku, ale jest też sporo dobrej muzyki pop w „Harmonious Blacksmith”„John’s Song”, czy „Lazy Guy”. Do grona moich ulubionych dopisuję przeuroczy „Final Thougs”, a przede wszystkim „Animal Farm” będący zwięzłym, tekstowo inteligentnym proto-prog rockowym samorodkiem najwyższego rzędu. W tekstach zespół porusza porusza także „trudne” tematy, takie jak długotrwała choroba („Julie”), samobójstwo („Final Thoughts”), samotność („I Can See The Stars”), w których Ton Wootton prezentuje wspaniały wachlarz swoich wokalnych umiejętności.

Misty był prawdziwie oryginalnym, genialnym zespołem. Rzadkim ptakiem, który powinien był pozostawić niezatarty ślad, zamiast wpisać się na listę dawno zapomnianych „flotsamów i jetsamów” ery psychodelicznej. Album „Here Again” jest naprawdę ponadczasowy. To kawałek nieskazitelnej muzyki, która ucieleśnia postępowego ducha tamtych czasów unosząc się w powietrzu niczym mgła – na wpół zapomniany, przezroczysty sen, który powrócił do nas po pięćdziesięciu latach milczenia.

(*) Zwoje znad Morza Egejskiego – najstarsze rękopisy Biblii napisane po hebrajsku, aramejsku i grecku około 3 wieku p.n.e. wokół których narosło wiele legend i mitów.

2 komentarze do “MISTY „Here Again” (1969)”

  1. Takich albumów z pewnością jest znacznie więcej. Swego czasu czytałem wypowiedź jednego muzyka, który dobrze pamięta tamte lata. Według jego opinii wiele wytwórni płytowych przechowuje w swoich archiwach wiele takich perełek. Czasami problemem są dość niejasne prawa autorskie. Jedną taką płytę chciałbym przypomnieć i nie będzie to album brytyjski. W roku 1969 francuska grupa pod niewiele mówiącą nazwą (Calcium) nagrała niezwykły psychodeliczny album. Ciekawostką jest, że na wokalu wystąpiła młoda osoba znana później jako Zazou (Danièle Ciarlet). W tamtych czasach była sławną muzą francuskich kręgów artystycznych lat 60-tych. Później zrobiła wielką karierę jako modelka i aktorka filmowa. A płyta? Musiała czekać aż do roku 2017 na jej pierwsze wydanie. I to tylko 1000 winyli.

    1. I dlatego warto takie perełki odkrywać i je przypominać. Szczególnie te, które trzymały przyzwoity poziom. Janusz, dzięki za komentarz. Pozdrawiam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *