Przełom lat 60 i 70-tych to złoty wiek odrodzenia folkowej muzyki na Wyspach Brytyjskich. Ten okres w jego historii miał ogromny wpływ na to, jak tamtejsza muzyka ludowa z otwartością otwierała się z na eksperymenty, które wtedy zaistniały we wszystkich jej aspektach. Czysty do tej pory akustyczny folk zaczął garściami czerpać inspiracje z takich gatunków jak rock, pop, psychodelia, rock progresywny, awangardę, jazz i wszystko to, co było pomiędzy nimi. Zagłębiając się w późniejsze lata 70-te duch zasady everything goes’ zaczął rzecz jasna słabnąć, ale patrząc na początek dekady można znaleźć mnóstwo perełek. Jedną z nich jest zespół STRAWBS, który przez lata ucieleśniał prawdziwego ducha progresywnej muzyki folkowej na Wyspach.
Po udanym płytowym debiucie („Strawbs”, 1969) będącym w większości zbiorem krótkich barokowo-popowych piosenek z domieszką psychodelii w 1970 roku grupa wydała dwa znakomite albumy łącząc folk z rockiem i akustykę z elektryką wyznaczając w swojej muzyce nowy poziom dojrzałości. Wydany w lutym „Dragonfly” pokazał drogę zespołu w przyszłość, rozpoczynając passę najlepszych progresywnych albumów folkowych początku nowej dekady. Tony Visconti, który zaaranżował wspaniałe akompaniamenty orkiestrowe na pierwszej płycie, objął stanowisko producenta płyty. W kilku utworach (w tym w tytułowym) grał także na flecie. Kolejnym znaczącym wkładem w powstanie albumu jest wiolonczelistka Claire Deniz. Lider zespołu, Dave Cousins uznał, że potrzebny jest dodatkowy instrument i po rekomendacji producenta Joe Boyda, który znał Claire z debiutanckiego albumu Nicka Drake’a, zwerbował tę bardzo utalentowaną wiolonczelistkę. Podobnie jak w przypadku debiutanckiego longplaya także i ten został nagrany w Kopenhadze. Pełen wspaniałych dźwięków akustycznych został zagrany po mistrzowsku przez wszystkich członków zespołu, w tym także przez Tony’ego Hoopera na gitarze, Rona Chestermana na kontrabasie i duńskiego perkusistę Bjarne Rostvolda. Posłużono się dodatkowymi instrumentami, w tym… dużym gwoździem. Nie, to nie żart! Tony Visconti: „Chcieliśmy uzyskać efekt trójkąta w „The Weary Song”, a przysięgam – nie jest łatwo znaleźć trójkąt w Kopenhadze w środku nocy. Gwóźdź miał piękną barwę; zawiesiliśmy go na sznurówce i przybiliśmy go innym gwoździem. Można go także usłyszeć w utworze tytułowym, kiedy Dave użył go aby uzyskać efekt sprężystości cymbałów. Żałuję, że nie uratowałem tego gwoździa. Miał jedno z najpiękniejszych brzmień jakie kiedykolwiek słyszałem w życiu.”
Jeden z utworów na „Dragonfly” bardzo wyraźnie wskazuje kierunek, w którym zespół wkrótce podąży wchodząc na bardziej postępowe terytoria. Mowa o „The Vision Of The Lady Of The Lake”, czyli 28-wierszowy epos napisany przez Cousinsa o walce dobra ze złem, którego napisanie zajęło ponad rok. Inspiracją była „The Tibetan Book Of The Dead” (Tybetańska Księga Umarłych), lektura zalecana przez Tony’ego Viscontiego. Książka była także inspiracją dla Johna Lennona przy pisaniu „Tomorrow Never Knows”. Dave Cousins: „Pewnego ranka, bladym świtem jadąc do Szkocji, minęliśmy jezioro pokryte mgłą i nagle zaczęliśmy opowiadać legendę o królu Arturze. Jakiś czas później przeczytałem jedną z Ksiąg Umarłych, która skojarzyła mi się z Królem Arturem. To wtedy przyszedł mi do głowy pomysł „Wizji Pani Jeziora” choć długo ewoluował on w mojej głowie.”
Utwór opowiadający koszmarną historię człowieka poddawanego strasznym próbom z różnymi stworzeniami wzmocniony został niesamowitymi dźwiękami gościnnych muzyków: gitarzysty Paula Bretta i grającego na klawiszach Ricka Wakemana. W miarę jak jego sytuacja się pogarsza, muzyka staje się mroczniejsza i bardziej niepokojąca (nie będę zdradzać zakończenia!). Ta pełna dramatyzmu i pasji kompozycja opowiadająca naprawdę dobrą historię jest jedną z najbardziej uderzających jaką Dave Cousins stworzył. I to ona kradnie show całego albumu mimo, że wśród moich faworytów znajdują się dużo krótsze perełki, choćby takie jak „Another Day”, „I Turned My Face Into The Wind”, czy przeurocza „Josephine (For Better Or Worse)”.
O kulisach pierwszego nagrania młodego Wakemana z zespołem opowiedział Mark Powell w notce do kompaktowej reedycji „Dragonfly”: „Podczas pierwszej sesji ze Strawbs Rick miał trudności z instrumentem. Fortepian w londyńskim Trident Studios nie pasował do utworów nagranych wcześniej w Danii. Studyjne maszyny taśmowe nie były wyposażone w funkcję zmiennej prędkości, dzięki której można było spowolnić lub przyspieszyć taśmę, aby dostosować ją do stroju fortepianu. Tony Visconti zasugerował, że na pianinie można grać za pomocą powszechnie używanego obracającego się głośnika Leslie, aby nadać mu charakterystyczne dźwięki zbliżone do Hammonda. Powstały efekt nadał utworowi psychodelicznego charakteru. Okazał się też najbardziej rockowym nagraniem w dotychczasowej historii Strawbs.”
Po wydaniu „Dragonfly” w zespole zaszły personalne zmiany. Z kolegami pożegnał się basista Ron Chesterman, a klasycznie wykształcona Claire Deniz marząca o graniu Bacha i Elgara w salach koncertowych zdała sobie sprawę, że jako niepaląca i niepijąca alkoholu wegetarianka zamiast spędzać czas w zadymionych klubach rockowych powinna wrócić do pierwotnego planu kariery. Stały trzon grupy, czyli Cousins i Hooper ściągnęli do siebie basistę Johna Forda i perkusistę Richarda Hudsona z zespołu Velvet Opera. Namówili też Ricka Wakemana, by został z nimi na stałe. W maju 1970 roku Cousins opowiedział magazynowi „Beat Instrumental”, że nowy skład zespołu zmienił także podejście do grania w miejscach, do których jeszcze nie tak dawno były one niedostępne. „Coraz częściej gramy w klubach z progresywnym rockiem, takie jak Mothers. Myślę, że jesteśmy pierwszą grupą akustyczną, która odwiedziła wiele z tych miejsc przecierając szlaki dla podobnych nam artystów.”
Nie tylko rockowe kluby stanęły przed nimi otworem. 11 lipca 1970 roku Strawbs był główną gwiazdą koncertu w londyńskiej Queen Elizabeth Hall. Występ zebrał entuzjastyczne recenzje w muzycznej prasie, które podkreślały mistrzostwo gry Ricka Wakemana. Melody Maker napisał: „Podczas koncertu Wakeman zapełnił salę organami w klasycznym stylu i zagrał coś, co można opisać jako „najlepszy rock klawiszowy” jaki kiedykolwiek słyszano. Wykonał także solo na fortepianie przechodząc z lekkością od muzyki klasycznej i jazzowej po czysty rock dodając przy tym odrobinę humoru łącząc melodie z reklam z muzyką z niemych filmów.”
Kilka miesięcy wcześniej anonimowy muzyk sesyjny znany jedynie garstce artystów po tym występie stał się gwiazdą. Magazyny muzyczne ustawiały się w kolejce, żeby przeprowadzić z nim wywiad. Cytowany wyżej Melody Maker piał z zachwytu wróżąc mu świetlaną przyszłość. Medialny szum jaki zrobił się wokół niego nie przeszkodził mu pozostać skromnym i pokornym człowiekiem. Twierdził, że nie jest żadną gwiazdą; jest częścią zespołu, którym lideruje Dave Cousins – geniusz, przed którym chyli czoło.
Występ w Queen Elizabeth Hall został nagrany i wydany na płycie „Just A Collection Of Antiques And Curios” w październiku tego samego roku. Było to pierwsze wydawnictwo zespołu wydane w USA i pierwszy album, który znalazł się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii. Mój zachwyt nad jego okładką autorstwa Rogera Saundersa trwa niezmiennie od lat. Zdjęcie (nawiązujące do tytułu płyty) przedstawia zbiór antyków i osobistych pamiątek członków zespołu. Tony Hooper szaleńczo interesował się literaturą science fiction stąd okładka książki „Forever”, a także jego kubek. Jest tabla, bęben Huda, mała buteleczka whisky i okulary Johna Lennona. Jest klarnet Ricka Wakemana i dwie strony partytury. Dave Cousins użyczył suszarkę do ziół, model samochodu Forda (sentymentalna pamiątka z dzieciństwa) i małe chińskie pianino-zabawka, które użył w „Dragonfly”.
Tak jak w przypadku poprzedniej płyty nie zamierzam recenzować i tej (w sieci jest tego mnóstwo). Powiem tylko, że jednym z głównych utworów, który powalił mnie od pierwszego przesłuchania jest „Where Is This Dream Of Your Youth?” znane z debiutanckiego krążka wydłużone z trzech do dziewięciu minut. Oryginalnie była to piosenka napisana przez Cousinsa specjalnie dla folkowego zespołu The Young Tradition, którego on i jego koledzy byli wielkimi fanami. „Uwielbialiśmy ich i ich harmonie. To był prezent na singiel, którego wtedy potrzebowali. Ale oni nie chcieli rockowej piosenki, więc zrobiliśmy to my.” Na koncercie w Queens Elizabeth Hall wypadło to fenomenalnie! Moim skromnym zdaniem Rick Wakeman wykonał tu jedną z najlepszych swoich solówek w karierze wysadzając w powietrze szacowną londyńską scenę. Jest to coś więcej, niż tylko zapowiedź tego, co miało nadejść w niedalekiej przyszłości w zespole Yes.
To, co jest ekscytujące w tych dwóch płytach to ich ewolucja, czy raczej metamorfoza. Z perspektywy czasu obserwowanie rozwoju grupy jest wspaniałym przeżyciem. Mimo, że „Dragonfly” nie ma tak lubianego przez wielu ciężkiego brzmienia jest to naprawdę dobry album, który warto, a nawet trzeba mieć. Z kolei „Just A Collection…” pozostaje jednym z najbardziej pamiętnych występów Strawbs na żywo. To ich najczystsze, naiwne i prawdopodobnie najpiękniejsze muzyczne dzieło przypominające mi jeden z wcześniejszych albumów Genesis, „Trespass”. Obydwa ukazały się w tym samym roku, oba pozostają najsłodszymi, delikatnymi, romantycznymi, kruchymi, niewinnymi, naiwnymi i najczystszymi albumami w ich twórczości i oba stanowią punkt zwrotny w ich karierach. Strawbs byli i są moją „starą miłością”. Album ten pokazał jak zespół bluegrassowy i akustyczno-folkowy jakim był na początku zrobił krok do przodu wkraczając w nową erę z nową formą muzyczną. Parafrazując słowa znanego, brytyjskiego producenta muzycznego Jeremy’ego Godfreya „prog rock to był ich Ferrari”. Wielkie dzieła Strawbs miały nadejść wkrótce. I nadeszły – prędzej, niż się wszyscy spodziewali…