Biednemu wiatr w oczy… WIND „Seasons” (1971)

Zespół WIND to jeden z pionierów niemieckiej sceny progresywno  rockowej z początku lat 70-tych. Jego korzenie sięgają roku 1964 kiedy to pod nazwą Bentox stali się najpopularniejszym zespołem beatowym w Bawarii. Dla mieszkańców Erlangen, skąd pochodzili, byli niekwestionowanymi bohaterami, po tym jak nie bacząc na zagrożenie swego życia udali się w 1968 roku do Wietnamu, by tuż przy gorącej linii frontu umilać muzyką wolny czas amerykańskim żołnierzom. W rzeczywistości tzw. trasa koncertowa „East Asia Tour” napędziła zespołowi strachu, stresu i doprowadziła do finansowego krachu. W pośpiechu ewakuowali się z tego niebezpiecznego rejonu. Bilety powrotne kupili zastawiając swój sprzęt w jednym z miejscowych, mocno podejrzanych lombardów. Jak łatwo się domyślić nigdy go nie odzyskali…

Mimo fiaska w Wietnamie zespół nie poddał się. Powiem więcej – walka o przetrwanie bardziej zbliżyła ich do siebie, dała impuls do działania. Skontaktowali się z kilkoma wytwórniami płytowymi i odcinając się od przeszłości pod całkiem nową i fantastyczną nazwą Corporal Gander’s Fire Dog Brigades wydali w 1970 roku album „On The Rocks”.  Przyznam, że krążek zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie! Zespół odszedł od popowego repertuaru zdecydowanie kierując się w stronę hard rocka w stylu wczesnych Uriah Heep i Deep Purple. Żałuję, że ta momentami naprawdę świetna płyta nie przebiła się na niemiecki rynku muzycznym. Maleńka wytwórnia Europa specjalizowała się w wydawaniu niskobudżetowych kursów językowych, płyt z bajkami braci Grimm i muzyką klasyczną! „On The Rock” okazał się być jedynym rockowym rodzynkiem w jej katalogu, który dziś jest kolekcjonerskim rarytasem. Oryginalny winyl w doskonałym stanie osiąga cenę 5 tys. dolarów..!

Do dziś zachodzę w głowę skąd pomysł, by powierzyć firmie o takim profilu wydanie rockowego albumu? Poza tym muzycy nie zarobili na nim ani feniga. Mało tego – wytwórnia zażądała od nich około 5 tys. marek za poniesione koszta. To już było chore! Na całe szczęście doszło do ugody – Europa odstąpiła od roszczeń finansowych, w zamian zespół zrzekł się praw autorskich na rzecz wytwórni. I jak tu nie zgodzić się ze znanym powiedzeniem, że biednemu wiatr w oczy wieje…

Zmieniając nazwę na Chromosom latem tego samego 1970 roku koncertowali po całej Bawarii. Niepowodzenia i ciągłego pecha dość już miał wokalista Franz Seeberger, który po jednym z występów wsiadł do pociągu i tyle go widziano. Stało się to akurat w momencie, gdy zgłosił się do nich przedstawiciel nowo powstałej wytwórni płytowej +Plus+, mająca w swych szeregach dwie grupy z Hamburga: Tomorrow’s Gift i Ikarus. Agent zaproponował muzykom kontrakt i nagranie albumu. Szczęśliwie Seebergera szybko zastąpił 19-letni Steve Leistner z grupy Flying Carpet, który okazał się nie tylko świetnym wokalistą i frontmanem, ale także kreatywną osobą. To on przyczynił się do zmiany profilu grupy i to on stworzył nowy repertuar, który szlifowali na próbach. Naładowani energią poczuli, że tym razem są w stanie dosłownie zdmuchnąć każdą napotkaną na drodze przeszkodę. A to oznaczało, że grupa narodziła się na nowo. Tym razem pod nazwą WIND.

Grupa WIND (1971)
Grupa WIND (1971)

W styczniu 1971 roku muzycy weszli do legendarnego studia nagraniowego Dietera Dierksa w Stommeln pod Kolonią, które jako jedyne w kraju posiadało 16-śladowy magnetofon – w owym czasie obiekt marzeń producentów muzycznych. Pełni euforii, zapału i wielkiego zaangażowania pracowali przez dwa tygodnie, dzień i noc rejestrując materiał na płytę. Produkcją zajął się Jochen Petersen z którym wcześniej nagrywali album „On The Rocks”.  Dodam, że Petersen współpracował wcześniej m.in. z Pink Mice, Thirsty Moon i Novalis… Potem ruszyli w trasę koncertową z legendą niemieckiego rocka progresywnego, zespołem Can. Po hamburskim występie redaktor lokalnego dziennika Hamburger Adenblatt napisał: „Wczorajszego wieczoru grupa WIND niczym wicher zmiotła ze sceny słynny koloński CAN! Prawdopodobnie byliśmy świadkami narodzin nowej gwiazdy progresywnego rocka!” 

Płyta „Seasons” ukazała się 1 czerwca 1971 roku, a jej specjalna prezentacja odbyła się w hamburskim „Musikhalle”. Okładkę zaprojektował przyjaciel muzyków Bernd Bar, zaś zdjęcie na jej tylnej stronie wykonał fotograf Bernd Bohnert. Nie powiem – ta fotografia namieszała mi trochę w głowie. Po rozpakowaniu przesyłki, którą dostarczył listonosz zwątpiłem, czy aby na pewno kupiłem WŁAŚCIWĄ płytę! Trzech (z pięciu) facetów miało największe afro jakie kiedykolwiek widziałem i zdecydowanie bardziej przypominali amerykańską grupę funkową niż zespół grający krautrocka…

WIND "Seasons" (1971)
WIND „Seasons” (1971) Front okładki.

Krótko mówiąc, ten doskonały album łączy ciężkie, gitarowe brzmienia zespołów hard rockowych w stylu Deep Purple z klasycznymi, klawiszowymi pasażami (coś jak wczesny Eloy i Murphy Blend) podparty mocnym Hammondem. I choć Lucian Bueler nie jest technicznym potworem takim jak Jean-Jacques Kavetz z Frumpy, czy Veit Marvos z Twenty Sixty Six And Then to jego gra jest pełna pasji i energii… Całość zaczyna się od „What Do We Do Now” z gromkimi akordami organowymi i mocnym wokalem ustępującymi po chwili subtelnymi dźwiękami fletu. Ta przemienność przewija się przez cały niemal utwór. Mniej więcej w połowi szóstej minuty mamy fantastyczne, orgiastyczne solo organowe po czym wchodzi Thomas Leidenberger ze swoją ostrą jak brzytwa solówką na gitarze. Zabójczy numer! Kolejne dwa nagrania to liryczne ballady, zdecydowanie kontrastujące z otwierającym płytę nagraniem. „Now It’s Over” charakteryzuje się psychodeliczną miękkością, w której to organy płyną na tle delikatnej gitary mieszając się z ciepłym wokalem. Z kolei króciutki „Romance” wypełniają dźwięki pianina elektrycznego w romantycznym nastroju. Dwie małe perełki będące „ozdobnikami” tego zróżnicowanego albumu.

WIND "Seasons" (1971) Tył okładki.
WIND „Seasons” (1971) Tył okładki.

Sprężysty „Springwind” to wspaniały, ciężki kawałek z zakaźnym organowym riffem, masywnym wokalem i klasycznymi wpływami. Balansując pomiędzy lekkimi zwrotkami a wybuchowymi refrenami powoduje, że moja stopa automatycznie wystukuje mocny rytm (ku rozpaczy sąsiadów mieszkających piętro niżej)… „Dear Little Friend” z potężnymi organami wydaje się być pod wpływem Deep Purple, choć główny riff gitarowy może kojarzyć się z „Mississipii Queen” Mountain. Ja jednak wolę WIND! Wspaniały, ciężki kawałek. I bez urazy – nie mam nic do Amerykanów z Mountain. Też ich uwielbiam! Centralnym punktem albumu jest jednak ostatni, 16-minutowy, tajemniczo balladowy „Red Morningbird”. Pobrzmiewający wieloma „wojennymi” pogłosami, pełen szybkich przejść przerywanych z jednej strony bardzo dzikimi wybuchami organów i gitary solowej, z drugiej pięknej akustycznej gitary i tajemniczo brzmiącej harmonijki ustnej. Takiej jak u Ennio Morricone w westernie Sergio Leone „Once Upon A Time In The West”. Kapitalna część improwizacyjna w środkowej części ma coś z klimatów „Moonchild” King Crimson i „Celestial Voices” Pink Floyd. Niesamowite!

Płyta odbiła się głośnym echem u naszych Zachodnich sąsiadów, a sam zespół wkrótce zaliczono do ścisłej czołówki niemieckiego rocka. Stacja nadawcza NDR nazwała ich „niemieckim Pink Floyd”, zaś w rocznym podsumowaniu „Red Morningbird” uznała za „kultową kompozycję”. Może to wszystko odrobinę na wyrost. A może nie..?

W 1972 roku WIND wydał jeszcze jeden album. LP. „Morning” tym razem utrzymany był w stylistyce The Moody Blues… Rok później zespół rozwiązał się. „Po nagraniu i zmiksowaniu „Seasons” czuliśmy się nieśmiertelni. Jak młodzi bogowie. Cieszę się, że legenda grupy WIND przetrwała.” – powiedział niedawno w jednym z wywiadów Steve Leistner, który dziś jest producentem muzycznym i prowadzi własne studio nagraniowe Trick Music.  Klawiszowiec Lucian Bueler pracuje z wielkim powodzeniem jako nauczyciel muzyki. Jego brat bliźniak i były basista zespołu Andreas Bueler założył kabaret Fifty-Fifty, z którym występuje w swojej kawiarni w Erlangen. Lucky Schmidt bębni na perkusji w różnych zespołach, zaś  Thomas Leidenberger  wciąż wierny jest swej gitarze…

Ciężarówką na duże odpady – „Sperrmull” (1973).

Żartobliwie o tym mieście można powiedzieć, że żyje się w nim na krawędzi. A w zasadzie na granicy – na granicy trzech państw. Ma wiele nazw. W krajach niderlandzkich funkcjonuje jako Aken. Francuzi mówią na nie Aix-la-Chapelle, my Akwizgran. Jak na mój słuch niemieckie Aachen brzmi (o dziwo!) najbardziej dźwięcznie… To stare miasto mające swe początki sięgające 1300 roku położone jest w Nadrenii Północna-Westfalia niecałe 10 kilometrów od granicy z Belgią i Holandią. Nie jest duże, ale z uwagi na liczne wyższe uczelnie bardzo studenckie. Widać to zwłaszcza wieczorami, kiedy knajpy i kluby wypełnia rozbawiona młodzież.

To właśnie w Aachen w 1971 roku trzej nastolatkowie założyli rockowy zespół. Basista Harald Kaiser, gitarzysta Helmut Krieg i perkusista Reinhold Breuer byli uczniami ostatnich klas miejscowej szkoły średniej. Grywali głównie na szkolnych potańcówkach, a w weekendy po cichu (byli niepełnoletni) „dorabiali” w muzycznych klubach. Lider grupy Helmut Krieg na próby przychodził często ze swoimi kompozycjami i ciekawymi aranżacjami popularnych klasycznych numerów rockowych. Gdy dołączył do nich grający na klawiszach Peter Schneider kwartet przyjął dość osobliwą nazwę SPERRMULL (niem. wielkogabarytowe  odpady śmieciowe)…

Sperrmull (1973)
Grupa SPERRMULL na masce samochodu do przewozu dużych odpadów (1972)

Pojawienie się klawiszowca spowodowało zmianę stylu grupy. Złożone kompozycje wyparły proste rockowe piosenki. Brzmienie zostało zdominowane przez organy Hammonda, syntezatory i gitarę podparte perfekcyjną (jak to u Niemców) sekcją rytmiczną. Kwartet doskonale wpisał się w nurt ówczesnego rocka progresywnego. Zwrócił na nich uwagę łowca młodych talentów, znany producent muzyczny Dieter Dierks, który zaproponował muzykom sesję nagraniową w swoim studio w Stommeln. Cały materiał został ostatecznie nagrany w grudniu 1972 roku, a płyta „Sperrmull” ukazała się wiosną następnego nakładem wytwórni Brain.

Płyta "Sperrmull" (1973)
Płyta „Sperrmull” (1973)

Okładka albumu pokazuje tył samochodu-śmieciarki, ale nie dajmy zwieść się tej niewymuszonej ironii. Muzyka na tym albumie to na pewno nie odpady, czy jakiekolwiek inne śmieci. Powiem więcej – to jeden z tych rzadkich przypadków, w których jeden zespół uchwycił całe spektrum dźwięków krautrocka początku lat 70-tych łącząc go z ówczesnym brzmieniem brytyjskich zespołów progresywnych. Porównać ją mogę do tego, co oferowali w tym samym czasie ich rodacy z Eloy.  Z jedną różnicą – angielski wokal Helmuta Kriega nie posiada tego twardego niemieckiego akcentu, tak raniącego uszy jak w przypadku Franka Bornemanna…  SPERRMULL nie należał też do niemieckiej  awangardy spod znaku Nue!, Faust, czy Can. Sporo tu bowiem muzycznej przestrzeni i różnorodności.  Świetna mieszanka ciężkiego rocka spod znaku Deep Purple z wczesnym space rockiem i psychodelicznym smaczkiem. No i jeszcze jedna rzecz, na którą chciałbym zwrócić uwagę to produkcja Dietera Dierksa. Jest ona po prostu fantastyczna – kto wie, czy nie najlepsza na tym wczesnym etapie jego zawodowej kariery!

Tył okładki.
Tył okładki.

Płyta nie jest długa. Sześć utworów i zaledwie trzydzieści pięć minut muzyki. Otwiera ją rockowa ballada „Me And My Girlfriend”. Taka trochę folkowa. Z mandoliną i silnie wybijającym rytm bębnem basowym na samym początku. Wkrótce pojawia się syntezatorowe solo (z gościnnym udziałem Dierksa!), które przejmuje gitara zmieniając całość w iście ognisty, mocny numer. Wow! Nic, tylko zacierać ręce! Mistyczna podróż zaczyna się jednak od „No Freak Out”, który ma już ducha krautrocka w swej czystej postaci. Świetny, majestatyczny dźwięk utkany z psychodelicznych składników w stylu Pink Floyd z monotonny rytmem wprowadza w niezwykły trans. Po minucie wchodzi wokal, po dwóch zabójcza sekcja instrumentalna na czele z organami. To one budują potęgę całego brzmienia. Kulminacyjnym momentem jest tu jednak ogniste i cudowne solo zagrane na gitarze. Nie za krótkie, nie za długie, precyzyjnie wyważone. I powodujące za każdym razem ciary na plecach.  Po chwili wszystko wraca do punktu wyjścia – wokalista kończy swą pieśń, dźwięki stają się wolniejsze, cichsze… Ciężki, „Rising Up” z galopującym basem (on tu rządzi!) znakomicie nawiązuje do space rocka z wczesnych lat 70-tych. Podobne dźwięki usłyszeć można na albumie „Dawn” Bornemanna i spółki wydanym… trzy lata później(!)… Epickie, dziewięciominutowe „Right Now” rozpoczyna się od piekielnego wybuchu gitar i perkusji toczących ze sobą zażarty pojedynek. Taki na śmierć i życie. Po kilku minutach utwór łagodnieje, wchodzi fortepian elektryczny z czarującymi jazzowymi akordami i mocnym basem. Muzycy rozpoczynają bardzo fajny zespołowy jam. Szkoda, że tak krótki. Pewnie na koncertach trwało to dłużej… Naprawdę kapitalny, niezwykle zróżnicowany i chyba najbardziej innowacyjny numer na tej płycie! Dwa ostatnie nagrania mają nieco lżejszy charakter. Rockowy „Land Of The Rocking Sun” ma ładną melodię z organowymi pasażami, solidną perkusję, płynną linię basu i spinającą to wszystko gitarę solową. Z kolei chwytliwy i kołyszący „Pat Casey” utrzymany jest w rytmie boogie. Z pewnością mógłby znaleźć się na singlu promującym cały album. Może okazałby się hitem..?

Wytwórnia Brain Records wypuściła album w niewielkim jak na jej możliwości nakładzie… 1000 egzemplarzy! Nie dziwi więc, że niemieccy fani wówczas go przegapili pomimo bardzo dobrych recenzji w muzycznej prasie. Z drugiej strony nie można też za tę sytuację obwiniać szefów firmy  płytowej. Gdy spojrzy się na ich „stajnię” w głowie może się zakręcić od ilości znakomitych grup, które wtedy z nimi współpracowały: Nue!, Cluster, Jane, Eloy, Guru Guru, Grobschnitt, Embrion, Popol Vuh, Birth Control i wiele wiele innych… Skąd więc taka wpadka z zespołem SPERRMULL? Odpowiedź jest dość prozaiczna i banalna. Członkowie zespołu zrezygnowali z muzykowania poświęcając się… nauce. Po ukończeniu szkół średnich wybrali się na wyższe uczelnie by studiować prawo. Nie byli zainteresowani ani koncertami, ani kolejnymi nagraniami płytowymi. A skoro tak, wytwórnia po prostu odpuściła sobie promowanie zespołu, którego tak naprawdę już nie było… Nie przypominam sobie podobnego przypadku, by tak młodzi i szalenie utalentowani muzycy „odpuścili” na tym etapie tak dobrze zapowiadającą się karierę muzyczną. Z takim potencjałem twórczymi i z takimi wirtuozerskimi umiejętnościami mogli zajść naprawdę daleko. Cóż, dobrze że zostawili po sobie choć ten jeden jedyny album. Album  z kapitalną muzyką i pomarańczową okładką z ciężarówką na duże odpady…

Żelazny pazur rocka – IRON CLAW (1972)

Alex Wilson zdecydował się na założenie zespołu rockowego w 1969 roku tuż po koncercie Led Zeppelin. Dla 15-latka to był impuls, iskra podpalająca atomowy stos pod muzyczną wyobraźnię młodego basisty i wokalisty. Kierowana przez niego grupa Ampliefied Heat nie spełniała jego oczekiwań. Wkrótce zgłosił się do niego gitarzysta Jimmy Ronnie„Miałem 15 lat, gdy po koncercie Ampliefied Heat na rynku głównym w Dumfries podszedłem do Alexa i powiedziałem, że jestem gitarzystą szukającym zespołu. Następnego dnia spotkaliśmy się w jego domu. Musiałem zrobić na nim wrażenie, bo zaproponował mi od razu miejsce w zespole, który tworzył. Alex znał najlepszego lokalnego perkusistę Iana McDougalla (również 15-latka) i tak oto narodził się IRON CLAW. – wspominał Ronnie. Nazwę wymyślił Wilson, który wziął ją z dwuwiersza pierwszej zwrotki utworu „21st Century Schizoid Man” King Crimson:„Cat’s foot, iron claw/Neurosurgeons scream for more” (wytłuszczenie moje)…

Repertuar opierali na blues rockowych standardach z epoki, w tym popularne utwory Johnny Wintera, Free, Taste, Ten Years After i wielu innych. Ciężkie wielogodzinne ćwiczenia miały zaowocować w niedalekiej przyszłości. Jimmy Ronnie„To był duży wysiłek dla całego zespołu. Nikt się nie oszczędzał.” Gitarzysta zaczął też tworzyć własne kompozycje z czynnym udziałem pozostałej dwójki. „Niektóre z tych aranżacji były dość skomplikowane. Dziś, gdy słucham tych nagrań łapię się za głowę i myślę: Jak do diabła mając po 15 lat byliśmy w stanie coś takiego wymyślić?!”… Wkrótce trio zasilił wokalista Mike Waller.  W tym składzie zaczęli regularnie występować w lokalnych klubach.

Jedno z nielicznych zachowanych zdjęć Iron Claw z 1970 r.
Jedno z nielicznych zachowanych zdjęć Iron Claw z 1970 r.

Pod koniec 1969 roku wszyscy wybrali się na koncert Black Sabbath, który prezentował materiał ze swej pierwszej, jeszcze nie wydanej płyty. To był kolejny przełom w życiu Alexa Wilsona i jego zespołu. Czegoś tak fantastycznego do tej pory ani nie widzieli, ani nie słyszeli! Black Sabbath ze swoją muzyką totalnie przewartościowali ich myślenie o hard rocku. Kiedy w lutym ukazał się debiutancki krążek Sabbath’ów wszystkie zawarte na nim kompozycje kwartet wziął na swój warsztat. Wiosną odgrywał je na swych koncertach wzbudzając entuzjazm wśród słuchaczy. Co ważne – nie było to bezmyślne kopiowanie oryginału, lecz używanie go jako ramy do wyrażania własnego stylu. Tak czy inaczej o IRON CLAW zaczynało być coraz głośniej i to nie tylko w szkockim Dumfries.

Pewność z jaką kroczyli do przodu podsunęła liderowi pomysł, by towarzyszyć grupie Black Sabbath w trasie koncertowej po Wielkiej Brytanii. Szczęśliwie gitarzysta ŻELAZNEGO PAZURA znał Tony Iommi’ego i to on wynegocjował, by zespół z Birmingham wraz ze swym menadżerem posłuchał i obejrzał ich na „żywo”. Zagrali kilka własnych kawałków plus cały materiał z płyty „Black Sabbath”. Może chcieli tym sposobem przypodobać się zaproszonym gościom? Nie ważne. Efekt i tak był miażdżący.

Przez cały występ Ozzy Osbourne z niedowierzaniem kiwał głową i jak mantrę w kółko powtarzał jedno słowo: fuck!.. Bill Ward i Geezer Butler stali patrząc jak zahipnotyzowani w grę sekcji rytmicznej. Tak grających małolatów, a przy tym takiej ściany dźwięku nikt się tu nie spodziewał. Po trzecim kawałku Tony Iommi wybiegł z sali szukając swego menadżera. Dorwał go za kulisami i przebijając się przez hałas krzyknął mu do ucha: „Oni są niesamowici. Zrób coś z tym, bo MY pójdziemy z torbami!”… Marzenie Alexa Wilsona spełniło się. IRON CLAW ruszył w trasę z Black Sabbath. Był jeden warunek –  na scenie mogli  grać wyłącznie swoje numery…

Kończyli rok z kilkoma sesjami nagrań demo. Mieli coraz więcej swojego materiału i z dumą pochwalili się nimi w czasie następnych koncertów z Black Sabbath. Wkrótce dostali ukryte groźby  prawne od kierownictwa metalowych ojców chrzestnych z powodu rażących podobieństw. Być może to spowodowało, że Wilson postanowił „odświeżyć” zespół. Przyjął do składu drugiego gitarzystę Donalda McLachlana, a nowym wokalistą został Wullie Davidson grający także na harmonijce ustnej i flecie. To spowodowało, że IRON CLAW zaczął podążać w kierunku rocka artystycznego w stylu Wishbone Ash, Barclay James Harvest, Gentle Giant… Zimą 1971/1972  udostępniono im studio w celu zarejestrowania kolejnych nagrań z możliwością wydania ich na płycie. Podparto się nawet muzykami sesyjnymi. Powstałe kompozycje stały się praktycznie niemożliwe do odtworzenia na żywo, nie mówiąc już o tym, że były zbyt mało atrakcyjne dla ewentualnych wydawców. Bzdura! Ale o tym za moment. Kolejne roszady personalne też nic nie dały. Zespół bez kontaktu płytowego, bez promotora i menadżera zaczął powoli wypadać z obiegu. Do momentu rozwiązania w 1974 roku nie wydał dużej płyty, nie wydał nawet singla. Jak na zespół grający tak ciężko jak Black Sabbath (a nawet i ciężej) i wcale nie gorzej od mistrzów heavy metalu z dzisiejszej perspektywy wydaje się wielkim błędem, by nie powiedzieć – skandalem… Na szczęście amerykańska wytwórnia Vintage (oddział Rockadrome Records) wygrzebała z przeróżnych archiwów szesnaście kapitalnych nagrań IRON CLAW pochodzących z lat 1970-1973, które wydała w 2009 roku na płycie kompaktowej sygnowaną nazwą zespołu.

Okładka płyty CD Iron Claw
Okładka kompaktowej płyty Iron Claw wydana przez amerykański Vintage

Na początek małe ostrzeżenie. Nie przesadzajcie z regulacją głośności, drżyjcie o swe subwoofery i głośniki basowe; te pierwsze spalicie, z drugich membrany zostaną wyprute, lub wyskoczą niczym kapsle od piwa. Tak potężnie brzmiącej sekcji rytmicznej (poza Black Sabbath) nikt na świecie w tym czasie nie miał… Co by nie mówić, IRON CLAW to grupa o potężnym brzmieniu i nie obchodzi mnie ile utworów z tego albumu przypomina Black Sabbath. Poza tym to zespół oparty jednak na bluesie, chociaż pierwsze pięć nagrań faktycznie oscyluje gdzieś pomiędzy Cream, Deep Purple, Black Sabbath. „Clawstrophobia” siłą ekspresji sekcji rytmicznej wgniata w fotel. Takiego przeciążenia można doświadczyć tylko za sterami samolotu F16!… Niech nie zmyli was odrobinę lżejszy(?) i wolniejszy „Mist Eye” bo to totalna ściema. Tu jest moc dostojnie kroczącego brontozaura! Galopujący bas, rozbudowane sola gitarowe usłyszymy w „Sabotage”„Crossrocker”. Gdyby wtedy Black Sabbath nagrali swój kolejny album z materiałem chłopaków z malutkiego Dumfries to jestem święcie przekonany, że okazałby się hitem… Wokal Mike’a Wallera (wtedy 17-latka) co prawda nie może konkurować z Ozzym, ale jest mocniejszy i bardziej przekonujący niż np. śpiew Kipa Trevora na albumie „Sacrifice” Black Widow , który – nie ukrywam –  też wysoko sobie cenię… Zmiany w składzie, w tym dodanie drugiej gitary, odbiło się na zmianie stylu grupy. Tak jakby zespół chciał uwolnić się od przylepionej do niego sabbathowskiej etykiety, udowodnić swą oryginalność. Blues rockowy „Rock Band Blues”, mocny „Lightning (z solówką na dwie gitary), „Strait Jacket” (w stylu wczesnych Rolling Stones tyle, że o tonę cięższy), czy „Gonna Be Free”  (z bardzo fajną harmonijką ustną) mogłyby wejść do szerokiego kanonu ciężkiego rocka gdyby tylko ukazały się na dużej płycie… Melotron pojawił się w „Pavement Artist” i w „All I Really Need” do którego dołączono smyczki, zaś w „Loving You” słychać saksofon. Grupa coraz bardziej podążała w kierunku ciężkiego rocka progresywnego z odrobiną psychodelii. Świadczą o tym dwa ostatnie znakomite nagrania z 1973 roku. „Winter” zahacza gdzieś o klimaty grane przez grupę Iana Andersona i jego kolegów. Flet i niektóre zagrywki przypominają mi wczesne płyty Jethro Tull, a gitara bardzo zbliżona jest do tej z LP „Minstrel In The Gallery”. Tyle, że „Minstrel…” został wydany dwa lat później… „Devils” z wybitnym udziałem syntezatorów i całym szerokim instrumentarium (smyczki, flet, kotły, dęte) z efektami dźwiękowymi to już była rzecz z najwyższej półki. Początek przypomina „Grantchester Meadows” ze studyjnej części „Ummagummy” Pink Floyd przechodzący w klimaty z dwóch pierwszych płyt King Crimson. Wow! A później to już istne szaleństwo; ciężkie jamowanie całego zespołu, obłąkany bas i rozgrzana do białości perkusja na samo zakończenie. Cudo! I nikt mi nie wmówi, że to by się nie sprzedało, że nie dałoby się zagrać tego na żywo. Ktoś tu pokpił sprawę robiąc krzywdę nie tylko zespołowi. Pozbawił też muzyczny świat rocka pazura. ŻELAZNEGO PAZURA

KWADRAT „Polowanie na leśniczego” (1979-1982)

Koniec lat 70-tych – czas narastającego w kraju głębokiego kryzysu gospodarczego i my – spragnieni fani polskiej muzyki rockowej, którzy „łykaliśmy” wszystko co wychodziło wówczas z rodzimych tłoczni fonograficznych Pronitu, Tonpressu, Polskich Nagrań….  Nie przeszkadzało, że płyty trzeszczały, okładki nie posiadały grzbietów, a grafika (poza nielicznymi wyjątkami) była fatalna. Płyty można było kupić nie tylko w księgarniach i salonach EMPiK-u, ale także w innych dziwnych miejscach: na stacjach CPN, dworcach kolejowych, kasach biletowych PKS-u… Pamiętam, że singiel „Polowanie na leśniczego” wypatrzyłem w… kiosku Ruchu. Znajoma sprzedawczyni odkładała mi w nim najważniejszy (i zarazem najbrzydszy) w tym czasie miesięcznik muzyczny „Non Stop”. Nazwa grupy kompletnie nic mi nie mówiła, za to spodobał mi się tytuł, który skojarzył mi się – nie wiedzieć zresztą czemu – z… czeską piosenką Ivana Mladka i grupy Banjo Band „Jożin z bażin”! Okazało się, że przez przypadek nabyłem jeśli nie najlepszy, to na pewno jeden z najbardziej interesujących polskich singli wydanych w Polsce w 1979 roku!

KWADRAT to jeden z tych zespołów, który wpisuje się w legendarny polski nurt Muzyki Młodej Generacji. Powstali w lutym 1977 roku podczas bluesowego boomu w samym centrum polskiego bluesa, na Śląsku, a dokładnie w Katowicach. Od początku zaliczany był do grona najciekawszych polskich zespołów grających jazz rocka. Przez grupę przewinęło się ponad dwudziestu znakomitych muzyków o rozmaitych  gatunkowych fascynacjach z pogranicza jazzu, rocka i bluesa w tym m.in. Adam Otręba (Dżem), Michał Giercuszkiewicz (Dżem, Bezdomne Psy, Śląska Grupa Bluesowa), Józef Skrzek (Grupa Niemen, SBB), Irek Dudek, Andrzej Zaucha… Liderem formacji był Teodor Danysz, klawiszowiec i główny kompozytor, który zakładając zespół miał jego sprecyzowaną wizję: grać jazz rocka i bluesa rocka. Jego upodobania do karkołomnych „łamigłówek muzycznych” z wyrafinowanymi zmianami tempa i melodii robiły niesamowite wrażenie. Nie dziwi zatem, że z czasem muzyka zaczęła ewoluować w stronę rocka progresywnego.

Grupa KWADRAT. Stoi Zb. Gocek (menadżer). Nad nim od lewej: A.Otręba(g), M.Giercuszkiewicz(dr), T.Danysz(kbd), J.Gazda(bg), R.Węgrzyn(g)
Grupa KWADRAT (foto M.Rakowski 1978). Stoi Zb. Gocek (menadżer). Nad nim od lewej: A. Otręba(g), M. Giercuszkiewicz(dr), T. Danysz(kbd), J. Gazda(bg), R. Wegrzyn(g).

Muzycy całymi dniami ćwiczyli w Klubie Studenckim „Kwadraty” mieszczącym się w Akademii Ekonomicznej w Katowicach, stąd nazwa zespołu. Ważną osobą w otoczeniu grupy był Zbyszek Gocek, pełniący funkcję Organizatora Występów Artystycznych (słowo „menadżer” to dopiero określenie z przyszłości), który z wielkim zaangażowaniem i godnym podziwu entuzjazmem zajmował się organizacją ich koncertów.  A zadebiutowali w lipcu 1978 roku na Studenckich Warsztatach Muzycznych w Raciborzu, gdzie dostali wyróżnienie. Z miejsca zainteresował się nimi Śląski Jazz Club działający w Gliwicach oferując regularne występy i inwestując pierwsze pieniądze w folder reklamowy. Tekstem opatrzył go Marcin Jacobson, znany producent muzyczny i współtwórca ruchu Muzyki Młodej Generacji, a fotografiami Mirosław Rakowski. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zespół odbył liczne koncerty, wziął też  udział w II Festiwalu Muzyki Młodej Generacji w Sopocie w 1979 roku, oraz w Międzynarodowych Konfrontacjach Muzycznych MMG „Pop Session’ 79” w sopockiej Operze Leśnej. Do tego doszły sesje nagraniowe w Polskim Radio w Katowicach, zaś 12 kwietnia 1980 roku KWADRAT wziął udział w Jazz Rock Session III, występując w słynnym Studio 2 z gościnnym udziałem Józefa Skrzeka i skrzypka Wiesława Susfała… Do pełni szczęścia brakowało tylko dużej płyty. Jej namiastką był singiel zawierający dwa instrumentalne nagrania: „Polowanie na leśniczego”/”Quassimodo” wydany przez Tonpress.

Singiel "Polowanie na leśniczego" (Tonpress 1979)
Singiel „Polowanie na leśniczego” (Tonpress 1979)

Te dwa utwory to przykład kapitalnego melodyjnego jazz rocka z symfoniczno progresywnym rozmachem. Rasowe, wielowątkowe i technicznie perfekcyjne fussion  w stylu późniejszego SBB. Tytułowy utwór mimo, że był kompozycją instrumentalną zdobył sporą popularność.

Niestety jest to jedyne fonograficzne wydawnictwo jakie ukazało się „za życia” zespołu. Mała płytka, choć wyśmienita nie mogła ani zaspokoić ambicji muzyków, ani oczekiwań wielbicieli. Poza tym czasy były takie, że rockowa grupa bez wokalisty przestała mieć rację bytu. Teodor Danysz zaczął więc rozglądać się za frontmanem. Przez zespół przewinęli się Elżbieta Mielczarek, Ireneusz Dudek Andrzej Zaucha. Współpraca z tym ostatnim wydawała się wielce obiecująca: wspólne wyjazdy, koncerty, sesja nagraniowa w listopadzie 1981 roku w rozgłośni Polskiego Radia w Katowicach… Wszystko to pozwalało z optymizmem patrzeć w przyszłość. Niestety, marzenia prysły jak bańka mydlana. Zburzył je stan wojenny wprowadzony kilka tygodni później. Życie kulturalne w kraju zamarło na kilka miesięcy, Zaucha na dobre przeniósł się do stolicy, a Danysz zaczął szukać nowego wokalisty… Ostatecznie został nim Wojciech Gorczyca, który co prawda miał mniejsze możliwości wokalne niż były członek Dżambli, ale lepiej wpisywał się w rockowo bluesową stylistykę grupy.

Przez kilka lat swej działalności KWADRAT często odwiedzał studio nagraniowe katowickiego oddziału Polskiego Radia starając się na bieżąco rejestrować regularnie powstające nowe nagrania. Niestety zabrakło jednak tej wisienki na torcie, tego co dla kapeli rockowej najważniejsze – płyty długogrającej. Dopiero Metal Mind prawie ćwierć wieku po rozwiązaniu zespołu postanowił ocalić część z tych nagrań wydając je na płycie zatytułowanej tak jak najsłynniejsza ich kompozycja – „Polowanie na leśniczego”.

Kwadrat "Polowanie na leśniczego"
Kwadrat „Polowanie na leśniczego” (1979-1982)

Zebrano na niej osiemnaście utworów radiowych zarejestrowanych w ciągu siedmiu sesji pomiędzy październikiem 1979, a grudniem 1982 roku. Wszystkie z tego samego katowickiego studia radiowego. Album pokazuje przekrój tego, co działo się w polskiej muzyce tuż przed wielkim rockowym boomem lat osiemdziesiątych. Nie należy oceniać go jako spójne i skończone dzieło, bo takim nie jest.  Pokazuje nam raczej drogę jaką zespół podążał przez te kilka lat, jak świetnie łączył jazz z rockiem progresywnym, symfonicznym, oraz bluesem z elementami hard rocka, a nawet ambitnego popu. W większości są to nagrania instrumentalne z pięknymi harmoniami zdominowanymi przez bogate i dynamiczne przejścia syntezatorów i gitary, z towarzyszeniem basu, perkusji i (okazjonalnie) skrzypiec i saksofonu. I nie przeszkadza mi, że nagrania nie zostały ułożone chronologicznie – całej płyty słucham z wielką przyjemnością! Trudno mi tu też wyróżnić jakikolwiek utwór – wszystkie one godne są uwagi. „Boy Friend” to przykład rocka progresywnego z inklinacjami w stronę fussion. Tu zwracam uwagę na świetne partie skrzypiec Wiesława Susfała„Taxi nr.19” to znakomity dialog klawiszy z gitarą choć sprawia wrażenie wariacji na temat „Polowania…”;  „Bieg” ma liczne zmiany tempa i nastroju, a „Jump”  ogniście rockową solówkę gitarową.  „Adaś” mimo jazzrockowej stylistyki skręca w stronę szlachetnego popu. Dobry poziom trzyma „Dłuższy moment” z gościnnym udziałem Anthymosa Apostolisa na perkusji z nieistniejącego już wtedy SBB okraszony intrygującą partią solową klawiszy i gitary…

Podczas listopadowej sesji w 1981 roku doszło do spotkania Danysza z Andrzejem Zauchą, który po sąsiedzku nagrywał z Extra Ball. Namówiony przez lidera KWADRATU piosenkarz zgodził się na współpracę, czego efektem były nie tylko wspólne koncerty, ale też i wspólne nagrania. Co prawda popowy „Obojętnie kim jesteś” niewiele ma wspólnego z KWADRATEM, ale już balladowe „Ktoś raz to szczęście da” przekonuje jak najbardziej – mocniejsze, niemal hardrockowe uderzenie podrasowane zostały melancholijną partią klawiszy. Z tego co wiem, tych nagrań było odrobinę więcej („Na progu zdarzeń”, „Spróbuj mnie dogonić”, oraz „Dawny świat marzeń”), lecz nie znalazły się na albumie. Co prawda „Na progu zdarzeń” jest tu obecne, tyle że w wersji instrumentalnej. Miejsce wokalu zajmuje saksofon Mariana Koziaka i harmonijka ustna Irka Dudka… Cztery kolejne utwory słyszymy w wykonaniu młodego Wojtka  Gorczycy, wówczas studenta ekonomii w Katowicach. Są to rhythm and bluesowy, całkiem fajny „To co, że masz 16 lat” (tekstowo być może inspirowany piosenką Perfectu „Bla bla bla”), przebojowy „Każdy patrzy swego nieba”, blues rockowy „Nie wierz w bajki” oraz balladowy „Taki pusty świat. Cóż, wstydu nie było, ale (szczerze?) brakuje mi tu tego artystycznego sznytu, które wyróżniało grupę KWADRAT jeszcze dwa lata wcześniej.

Po zakończeniu działalności grupy Teodor DanyszRyszard WęgrzynWojciech Gorczyca wycofali się z muzycznego biznesu. Adam Otręba oddał się całkowicie Dżemowi do którego zabrał Michała Giercuszkiewicza, a Jacek Gazda zasilił Easy Rider, grał także z Janem  Skrzekiem w  Bezdomnych Psach. KWADRAT zostawił po sobie jeden znakomity singiel, który swego czasu wypatrzyłem w małym kiosku „Ruchu” i wydany po latach zbiór radiowych nagrań. Dobre i to , choć chciałoby się więcej…

Islandzkie diamenty cz.II – SVANFRIDUR „What’s Hidden There?” (1972)

Islandzki prog-rockowy SVANFRIDUR, podobnie jak przedstawiony przeze mnie w pierwszej części „Islandzkich diamentów Odmenn, wydał tylko jeden album. Nagrany dokładnie sześć miesięcy po tym, jak zagrał swój pierwszy koncert. Mimo bardzo krótkiej działalności scenicznej szybko zyskał sławę otrzymując entuzjastyczne recenzje za występy na żywo. Co tu dużo mówić – w Islandii ich muzyka wyprzedziła swój czas.

Svanfridur (1972)
Svanfridur (1972)

SVANFRIDUR powstał z popiołów różnych zespołów. Liderem grupy był basista Gunnar Hermannsson. Wcześniej, mając 16 lat założył z przyjaciółmi kapelę Scream, w której grał na gitarze prowadzącej. Po fascynacji Beatlesami i Stonesami zaczął słuchać rhythm & bluesa i zespołów takich jak Fleetwood Mac z Peterem Greenem, Johna Mayalla & The Bluesbreakers, Jethro Tull, Led Zeppelin. Najbardziej rozkochał się jednak w muzyce Cream. To pod ich wpływem przestawił się na gitarę basową, kiedy usłyszał Jacka Bruce’a używającego basu jako instrumentu solowego… Po Scream były inne zespoły w tym m.in. Stofnbel z gitarzystą-hipisem Saevarem Arnasonem, który był ojczymem Bjork. Mała dziewczynka często występowała z nimi na scenie. Kilka lat później była już dumą i muzycznym produktem eksportowym Islandii… Oprócz Gunnara  Hermannssona w grupie SVANFRIDUR znaleźli się także Birgit Hrafnsson (g), Sigurdur Karlsson (dr) i Petur Kristjansson (voc).

Birgit Hrafnsson (g) i Petur Kristjansson (voc)
Birgit Hrafnsson (g) i Petur Kristjansson (voc) w klubie Glaumbaer (1972)

Najbardziej popularnym miejsce do którego ciągnęły największe zespoły był klub Glaumbaer w Skagafjordur na północy wyspy. To w nim zadebiutowali na początku stycznia 1972 roku wzbudzając niemałą sensację swoją muzyką. W marcu zaproszono ich do udziału w krajowym festiwalu muzyki pop, a potem dwukrotnie odwiedzili Wyspy Owcze. Po ostatniej serii koncertów podjęli decyzję o nagraniu płyty. Udali się prosto do Londynu – w Islandii nie było wówczas profesjonalnego studia nagraniowego(!). Tam, w Majestic Studios, w przeciągu 39 godzin zarejestrowali i zmiksowali materiał na debiutancki krążek. Z gotowym produktem chodzili od wytwórni do wytwórni, ale żadna nie była zainteresowana podpisaniem kontraktu z zespołem z zimnej Islandii. Zdesperowani założyli więc własną wytwórnię Swan Song, w którą zainwestowali wszystkie swoje pieniądze. Nakład płyty – 1000 tysięcy egzemplarzy – nie był wysoki, choć jak na prywatne tłoczenie i tak było nieźle. Krążek pod tytułem „What’s Hidden There?” ukazał się jesienią 1972 roku.

Svanfridur "What's Hidden There?" (1972)
Svanfridur „What’s Hidden There?” (1972)

Z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, że to jeden z najbardziej oryginalnych i innowacyjnych albumów wydanych w 1972 roku i naprawdę rzadki klejnot we wczesnym progresywnym rocku. Słuchając go po raz pierwszy uderzyło mnie, że nie brzmi on po „islandzku”. Zapomnijcie więc w tym momencie o Sigur Ros, zapomnijcie o Bjork; ci chłopcy mogli pochodzić z San Francisco lub Londynu. Dużo tutaj ambitnego i bardzo atmosferycznego rocka progresywnego z lekkimi wpływami folku, jazzu, psychodelii i hard rocka. Są tu też hippisowskie elementy jak  acidowe linie gitarowe, folk-rockowe przerywniki, liryczne frazowanie, no i kompetentna muzykalność. Bardzo wyrafinowane granie, trochę trudne do ogarnięcia za pierwszym razem, ale na swój sposób poukładane i wpadające w ucho. Warto tego słuchać!… I jeszcze jedno – najlepszym muzykiem jest tutaj basista Gunnar Hermannsson, który napędza utwory nigdy jednak ich nie przytłaczając. Klasa sama w sobie… Utwór otwierający płytę, „The Woman Of Our Day” to śliski blues rockowy kawałek z gitarowym art rockiem. Przypomina mi wczesny Blue Oyster Cult (w stylu „Before The Kiss, A Redcap” lub „Stairway To Star”) z czystym angielskim wokalem. Zresztą wszystkie teksty zaśpiewane zostały po angielsku w odróżnieniu od grupy Odmenn, która preferowała język islandzki (co było też fajne!). „The Mug” to raczej cicha piosenka z gitarą, basem, jazzową perkusją, pianinem i kilkoma dźwiękami syntezatora w stylu Genesis ery Petera Gabriela.

Label płyty winylowej.
Label płyty winylowej.

Sekcja rytmiczna jest niezwykle elastyczna, ostra muzyka czasem swinguje, a Petur Kristjansson wokalnie brzmi jak Ian Anderson (Jethro Tull) innym razem jak Greg Lake. W „Please Bend” grupa przechodzi kolejną metamorfozę łącząc hard rockowe brzmienie ze sfuzzowaną gitarą, niesamowitymi skrzypcami elektrycznymi i blues rockowy dźwiękiem. Tytułowa kompozycja to nastrojowa ballada z akustyczną gitarą, fletem i (ponownie) pięknymi partiami skrzypiec… Druga połowa albumu to bardziej konwencjonalny ciężki progresywno rockowy materiał z wieloma przesterowanymi solówkami na gitarze i sekcją rytmiczną z fortepianem dzięki czemu możemy w końcu zorientować się jakim naprawdę zespołem był SVANFRIDUR, a nie pod czyim wpływem się znajdował. Mój ulubiony i najdłuższy na płycie „What Now You People Standing By” jest ostrzejszy i bardziej dynamiczny. Zwracam uwagę na świetną grę obu gitarzystów, oraz na krótkie, acz doskonałe solo perkusyjne. Szybkie „Give Me Some Gas” pokazuje klasę i wirtuozerię wszystkich muzyków, zwłaszcza intensywna gra na basie podbiła me serce. „My Dummy to hard rock w czystej postaci z dodatkiem klawiszy. Tutaj, jak również w ostatnim utworze „Finido” po raz kolejny Gunnar Hermannsson błyszczy swoją grą na basie.

W Wielkiej Brytanii album przeszedł totalnie niezauważony. Ba! Sprzedał się zaledwie w kilkuset egzemplarzach pozostawiając zespół z doskonałym produktem, ale kompletnie spłukanym finansowo. Wkrótce po tym SVANFRIDUR rozwiązał się.

Oryginalny winyl „What’s Hidden There?” w doskonałym stanie osiąga dziś cenę ok. 1300 euro! Śledząc od czasu do czasu aukcje na eBay’u widzę, że jego wartość ciągle rośnie. Warto więc zaopatrzyć się w dużo tańszą reedycję kompaktową, którą wytwórnia Shadoks wydała w lipcu 2010 roku. Zapewniam – ta płyta to skarb. Prawdziwy, autentyczny islandzki diament!

Islandzkie diamenty cz.I – ODMENN (1970).

Islandia to dziwny kraj pełny ludzi, którzy przez pół roku żyją w ciemnościach, z powodu elfów przekładają budowę autostrad i uwielbiają biegać na golasa. Islandia jest jednym z najbogatszych krajów w Europie, ale zarazem jednym z najdroższych dla turystów. Islandczycy mają problem z alkoholizmem, więc sklepy monopolowe otwarte są tylko przez 2-3 godziny dziennie. A jeśli lubicie spać po krzakach i podcierać się łubinem to jesteście w Raju. Nocowanie na dziko jest tu legalne. W basenach kąpiel obowiązkowo nago. Przed wejściem do wody trzeba koniecznie wziąć prysznic i dokładnie umyć swe ciało. Jakby ktoś miał wątpliwości, to na ścianie są rysunki z zaznaczonymi częściami ciała, które trzeba umyć dokładnie, żeby czasem nikt z brudnym tyłkiem nie wskoczył do basenu. Na niektórych obiektach są osoby, które z kijem w ręku tego pilnują. Pogoda zmienna jest, jak nigdzie indziej. W pięć minut potrafi zniknąć upalne słońce i pojawić się tropikalna ulewa. Nawet w lecie co drugi dzień pada, a wiać potrafi lepiej niż w kieleckim. Wieje na tyle mocno, że bez problemu zwala z nóg dorosłego (trzeźwego) faceta, dziewczynom zrywa biustonosze, a owce przerabia na swetry. Islandczycy dumni są ze swych wodospadów, lodowców, gorących gejzerów. Kochają muzykę Bjork, Gus Gus i Sigur Ros. A w przeszłości także grupę  ODMENN.

Islandia. Godafoss, czyli Wodospad Bogów.
Jedna z wielu turystycznych atrakcji Islandii- Godafoss, czyli Wodospad Bogów.

Zespół został założony przez braci Johannssonów: Eirirkura (g) i Johanna G. (bg), ich kuzyna, oraz szkolnego kumpla na początku 1966 roku w rodzinnym małym miasteczku rybackim Keflavik. Grali do tańca w okolicznych klubach – głównie brytyjskie przeboje. Tworzyli też swoje, dość melodyjne kawałki z prostymi tekstami mówiącymi o tęsknocie, miłości i emocjonalnych relacjach damsko-męskich. To się podobało! Tak bardzo, że w 1967 zostali zaproszeni do telewizyjnego show, w którym „na żywo” zagrali pięć utworów. Był to pierwszy odcinek programu przedstawiający islandzkie grupy pop w państwowej telewizji. Miesiąc później nagrania te ukazały się na EP-ce „Odmenn”. Przełom nastąpił, gdy usłyszeli Hendrixa i Cream…

Po dwóch latach wspólnego grania z uwagi na rozbieżne stanowiska co do dalszej przyszłości zespół się posypał. Z oryginalnego składu pozostał tylko Johann G. Johannsson. ” Gdy miałem 10 lat usłyszałem po raz pierwszy Elvisa. To zmieniło moje zainteresowania. Byłem wtedy takim małym romantykiem, lubiłem malować i wydawało mi się, że jak dorosnę będę poważnym artystą malarzem z długą gęstą brodą. Elvis spowodował, że nagle zapragnąłem zostać piosenkarzem. A gdy starszy brat pokazał mi kilka chwytów na gitarze wiedziałem już na sto procent co będę robił w przyszłości” – ze śmiechem opowiadał po latach Johann. I dodaje: „Hendrix i Cream wywrócili do góry nogami moje zapatrywanie na muzykę. Miałem siedemnaście lat i chciałem iść tą drogą. To nie spodobało się pozostałym. Odeszli, a ja zacząłem rozglądać się za kimś kto myślał tak jak ja…”  Poszukiwania nowych muzyków nie trwało długo. Do basisty wkrótce dołączył gitarzysta Finnur Torfi Stefansson, oraz perkusista Olafur Gardarsson.

Trio Odmenn (1969)
Trio Odmenn (1970)

Występy tria zaczęły nabierać typowo rockowego przedstawienia z profesjonalnym nagłośnieniem i efektowną oprawą świetlną. Kompozycje stawały się dłuższe, bardziej rozbudowane, sporo było improwizacji. Co prawda nie zawsze podobało się to miejscowej publiczności, która pamiętając co grupa grała wcześniej domagała się muzyki lekkiej, przebojowej i do tańca. Młodzi fani jednak dość szybko przekonali się do nowego oblicza zespołu. Wkrótce cała Wyspa oszalała na ich punkcie, nazywając ich islandzkim Pink Floyd. Krajowi fachowcy z branży muzycznej całkiem serio wróżyli im świetlaną przyszłość i światową karierę.

Odmenn. Od lewej F. Steffenson (g), J.Johannsson (bg), O. Gardasson (dr)
ODMENN. Od lewej: F. Stefansson (g), J. Johannsson (bg), R. Hardarson (dr)

Steffanson studiujący prawo na Uniwersytecie musiał niestety opuścić zespół. Trio, ku rozpaczy wszystkich, zawiesiło swą działalność. Na szczęście po roku gitarzysta wrócił i cała trójka ostro zabrała się do pracy. Mieli sporo nowego i świetnego materiału. Kwestią czasu było nagranie i wydanie go na płycie.

Na początku 1970 roku Gardarsson opuścił kolegów, którego za bębnami zastąpił Reynir Hardarson. W połowie roku wydali dwa single, a następnie polecieli do Kopenhagi gdzie nagrali materiał na płytę. Sesja trwała w sumie siedemdziesiąt sześć godzin. Gotowy produkt w postaci podwójnego albumu ukazał się w grudniu tego samego roku nakładem wytwórni Pharlophone. Jego wydanie zbudziło w Islandii euforię. Był to pierwszy podwójny album w historii tamtejszej fonografii. Na dodatek nagrany w stereo..! Okładkę zaprojektował Johannsson. Wycinki prasowe o grupie ODMENN porozrzucał na stole i zrobił im zdjęcie. Jak na osobę, która w dzieciństwie marzyła o malarstwie iście oryginalny pomysł. Obrazem  to to nie było…

Album "Odmenn" (1970)
Album „Odmenn” (1970)

Album zawierał piętnaście doskonale wyprodukowanych i profesjonalnie brzmiących kompozycji z kręgu bluesującego, ciężkiego rocka spod znaku Cream i Hendrixa, ale z wyraźnymi progresywnymi wpływami (organy Hammonda, eksperymenty z dźwiękiem, liczne zmiany tempa i nastroju). Całość zaśpiewana po islandzku (fajnie!), poza singlowym „It Takes Love”, w którym słychać gustowne gitary, jazzującą perkusję i melodię spowijającą obszary badane przez The Doors i wczesny The Moody Blues.  Angielski tekst (bardzo dobry) nie jest jedyną rzeczą, która wyróżnia się na tle pozostałej części albumu. ODMENN był zespołem z artystycznymi ciągotami zaś większość kompozycji brzmi niemal proto-metalowa, z wieloma zniekształconymi solami gitarowymi i ostrymi riffami. „Betri heimur” zbudowany jest na hipnotycznej, prostej linii basu, która nie jest daleko od tego, co w tym czasie robił szwedzki November. Niektóre utwory, takie jak Paer sviku”, mają nastrój elektryzowanej muzyki ludowej, ze szczególnie energicznym perkusistą. Zresztą jego praca jest znakomita, a solo w suicie „Frelsi” powala i budzi szacunek. No właśnie; ostatnia na albumie kompozycja, blisko 20-minutowa „Frelsi” zajęła całą czwartą stronę oryginalnego winylu. Epicki typ prawie każdego progresywnego zespołu w tym czasie. Różnica polega na tym, że ten ma większą spójność i pomysłowość. Dominują w niej długie solówki gitarowe podparte solidną sekcją rytmiczną… Na koniec kilka słów o tekstach. Większość można określić jako protest songi poruszające z jednej strony tematy takie jak ochrona naturalnego środowiska, antywojenne protesty, chciwość i oszustwa polityków, z drugiej zaś zrównoważone jest to nadzieją na lepszy świat. Świat  z miłością i wiecznym braterstwem.

ODMENN wywierał wielkie wrażenie swą kwitnącą mieszanką energetycznej muzyki i był prawdopodobnie jednym z najlepszych progresywnych zespołów rockowych w Północnej Europie. Szkoda, że nakład płyty (1000 egz.) nie był w stanie wypromować zespół i ich muzykę w Europie. Ludzie z Pharlophone nie do końca chyba rozumieli taką muzę.

Znakiem rozpoznawczym wytwórni Shadoks, która wydała ten krążek na CD była chęć udowodnienia, że wielkie diamenty mogą pochodzić z dowolnego miejsca na Ziemi. I tezę tę udowodniła w stu procentach!

Zagubieni w czasie.TAPESTRY… And Other Lost UK Progressive Bands – British Radio Sessions 1969-1971.

Legendarnemu prezenterowi brytyjskiego Radia BBC, Brianowi Matthew fani zawdzięczają wiele. Przede wszystkim to, że już pod koniec lat 50-tych popularyzował muzykę młodzieżową, której czas antenowy był wówczas mocno ograniczony, a popyt na nią rósł w tempie zaiste geometrycznym. A także to, że ocalił od zapomnienia wielu wspaniałych wykonawców. Dla młodych muzyków dostanie się do  studia nagraniowego było celem ostatecznym. Nic dziwnego, że tak chętnie korzystali z zaproszeń i rejestrowali swe występy na żywo, które potem promowane były w innych stacjach radiowych. W latach 60-tych Matthew prowadził wiele legendarnych programów, w tym Take It From Here, Saturday Club i Easy Beat. Cała czołówka Wyspiarskiego popu i rocka, ze Stonesami i czwórką z Liverpoolu na czele, przewijała się tam niemal przez całą dekadę. To właśnie jego głos słychać na płytach „Live At The BBC” i „On Air – Live At The BBC Volume 2” The Beatles, a także w innych ważnych sesyjnych kompilacjach BBC z wykonawcami takimi jak Led Zeppelin, The Who, czy Cream…

Brian Matthew i Wielka Czwórka z Liverpoolu
Brian Matthew i Wielka Czwórka z Liverpoolu

On także zapowiada artystów na płycie zatytułowanej „TAPESTRY… And Other Lost UK Progressive Bands – British Radio Sessions 1969-1971”, którą w 2013 roku wydała niewielka wytwórnia francuska On The Air. Łatwo domyśleć się, że mamy tu do czynienia ze zbiorem „zagubionych w czasie”  nagrań wykonawców spod znaku brytyjskiego rocka progresywnego. Ten kompaktowy krążek zawiera blisko 80 minut naprawdę fantastycznej muzyki wykonanej przez osiem nieznanych, bądź zupełnie zapomnianych formacji.

CD "TAPESTRY... And Other Lost UK Progressive Bands"
CD „TAPESTRY… And Other Lost UK Progressive Bands”

Jego siłą napędową jest grupa TAPESTRY. Ten wyborny moim zdaniem kwartet pochodzący z małej angielskiej wioski Warlingham oddalonej od stolicy zaledwie dwadzieścia kilka kilometrów grał muzykę w stylu Renaissance, Rare Bird i wczesnego, delikatnego Genesis głównie z żeńskim wokalem. Co dziwne – z niewiadomych przyczyn długo bronił się przed podpisaniem kontraktu płytowego i jedynie raz, dokładnie 6 sierpnia 1971 roku zgodził się dać koncert w londyńskiej siedzibie radia BBC. 25-minutowy występ, tym razem zapowiedziany przez inną legendę tamtejszego radia – Boba Harrisa został zarejestrowany, a następnie wydany na drugiej stronie kompilacyjnej, winylowej płycie BBC Transcription Service” z serii „Top Of The Pops” w nakładzie… 100 egz!  Nie muszę chyba dodawać, że dziś ten bardzo poszukiwany rarytas osiąga cenę 500 funtów… Wszystkie cztery nagrania cechuje wysoki poziom wykonawczy. Instrumentalny „Armageddon” to bardzo przestrzenny progresywny kawałek z mocną sekcją rytmiczną i momentami ciężko brzmiącą gitarą; „Sky Farm” (cóż za atmosferyczny i cudny wokal!) z fletem i akustyczną gitarą ociera się o barokowe klimaty; dźwięki klawikordu z punktującą perkusją otwierają uroczą „Sea Suite” zaś partie basu nadają całości głębi i powagi; dziesięciominutowy „Aquarion” to już granie z najwyższej progresywnej półki z urzekającymi partiami gitar, klawiszy, leniwym basem, przelewającą się jak magma perkusją i damsko-męskim duetem wokalnym… ORA to folkowo progresywna grupa, która mimo krótkiej działalności przez cały czas borykała się z sekcją rytmiczną, a raczej z jej brakiem. Kiedy zostali zaproszeni przez Briana Matthew zwrócili się z prośbą do swych przyjaciół, by wspomogli ich w radiowym studio. Zarejestrowali wówczas dwa unikatowe i urocze nagrania z basistą Martinem Turnerem i perkusistą Steve’em Uptonem, którzy w tym samym czasie (październik 1969) formowali formację Wishbone Ash. Wydany w tym samym roku LP „Ora” w ilości ok 1000 egz. niestety nie został zauważony i przepadł na wieki. Szkoda, gdyż zawierał naprawdę niezły materiał.

Tył okładki
Tył okładki

Ciężki, psychodeliczny GRIFFIN tworzyli byli członkowie grup Skip Bifferty i Heavy Jelly z młodym Alanem White’em na bębnach (potem w Yes). Nie nagrali nigdy dużej płyty; w 1969 roku wydali jedynie singla. Zamieszczone tu 8-minutowe nagranie „The Shine” z kapitalnymi partiami gitar i klawiszami to nastrojowy prog rocka z górnej półki. Nie ukrywam, że należy do moich ulubionych na tej płycie… BLODWYN to już schyłkowy Blodwyn Pig bez Micka Abrahamsa, ale z późniejszym gitarzystą Yes, Peterem Banksem i Jackiem Lancasterem grającym na saksofonie i flecie… Ale Micka Abrahamsa i jego karkołomną grę na gitarze słychać w dwóch następnych utworach, tym razem z grupą WOMMET, czyli pre-Mick Abrahams Band, ze skrzypcami w składzie… Zupełnie nieznany hard rockowy NATURAL GAS brzmi jak mocniejszy Humble Pie, czy też Leaf Hound; niestety grupa ta nie ma nic wspólnego z zespołem o tej samej nazwie, która powstała pięć lat później. Nie mniej „How Long Were You There” to świetny kawałek. Szkoda, że tak krótki… SWEET MARRIAGE muzyczni archeolodzy mogą zapewne pamiętać z jedynego singla „Childplay/Bitter Wind” wydanego w 1969 r. najpierw w Niemczech, a dopiero potem na Wyspach. Brzmieli trochę jak kultowa, pop psychodeliczna grupa Wimple Winch z progresywnymi ciągotami. Zainteresował się nimi John Peel, dla którego 11 sierpnia tego samego roku zarejestrowali kilka doskonałych nagrań. Dwa z nich, gitarowo intensywne i wyborne: „Mart” oraz „Titania” z zapowiedzią samego gospodarza programu zostały dołączone do niniejszego zestawu… Całość kończy psychodeliczno-elektroniczny WHITE NOISE kooperujący z grupą teatralną Welfare State. To jeden z tych zespołów, który śmiało eksperymentował z muzyką elektroniczną; swobodnie używał różnych technik manipulowania taśmami, a do nagrań wykorzystał pierwszy brytyjski syntezator EMS Synthi VCS3

„TAPESTRY… And Other Lost UK Progressive Bands. British Radio Sessions 1969-1971” to niewątpliwie iście sensacyjna płyta. Jedna z najciekawszych i w sumie najbardziej zaskakujących reedycji z jaką zetknąłem się w ostatnich latach. Wracam do niej często i polecam każdemu, kto chce odkryć na nowo to, co nieopatrznie zagubiło nam się w czasie.

ZIOR „Zior” (1971)

Największą atrakcją angielskiego miasta Southend-on-Sea (zwane też  Southend) leżące tuż przy lejowatym ujściu Tamizy do Morza Północnego  jest molo – najdłuższe na świecie, liczące sobie ponad dwa kilometry długości, po którym od 1890 rok  jeździ kolejka szynowa. Do tego Southend może pochwalić się „Wyspą Przygód”, czyli Wesołym Miasteczkiem, teatrami, kasynami, wieloma kortami tenisowymi, pięknymi parkami. W tym rozrywkowym mieście nie brakuje oczywiście dyskotek, pubów i klubów, które są głównym miejscem towarzyskich spotkań. To w tym mieście, być może w jednym z takich klubów, a może na słynnym molo, spotkała się grupa przyjaciół, która założyła rockowy zespół ZIOR. I choć działali krótko, zdążyli rozsiać nasiona przyszłej obsesji na punkcie okultyzmu, rockowej mszy i czarnej magii.

Southend-on-Sea. Najdłuższe molo na świecie.
Southend-on-Sea. Najdłuższe molo na świecie (2158 m.).

Początki ZIOR to burzliwy rok 1968: koniec paryskiej pseudo-rewolucji z utopijnym hasłem „Il est interdit d’interdire!” (zabrania się zabronić!), brutalne ataki policji i Gwardii Narodowej na studentów w Północnej Karolinie, ofensywa Tet w Wietnamie, zabójstwo senatora Roberta Kennedy’ego, krwawo stłumiona Praska Wiosna przez radzieckie i ich sojusznicze czołgi, pierwszy bezpłatny koncert w Hyde Parku i nadzy aktorzy na scenie w „Hair”… Lato Miłości się skończyło, a kolorowe „dzieci kwiaty” zwiędły. Do Brytanii docierało to wszystko jak odbite echo; jedynie psychodelia zadomowiła się tu na dobre. Jednakże powoli budziło się już nowe pokolenie. Pokolenie poszukujące nowych szamanów, szarlatanów i wizjonerów. Nauka Wielkiej Bestii, okultyzm i mistyka Aleistera Crowleya (1875-1945) jest znowu pożądana, choć Anton LaVey, założyciel Kościoła Szatana był w Wielkiej Brytanii na szczęście całkowicie nieznany…

Pomysł na grupę narodził się w głowach perkusisty Pete’a Brewera (z The Essex Five) i wokalisty Kevina Bonsora (The Night Riders) grającego także na klawiszach. Szybko dołączyli do nich: basista Barry Skeels i gitarzysta John Truba. Patrząc z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że zespół miał dwa oblicza: koncertowe i studyjne, choć sami nazywali to muzyczną mądrością. Na scenie totalnie improwizowali tworząc spektakle muzyczne, choć w zasadzie był to rodzaj swoistego happeningu z czynnym udziałem publiczność. „Kręgosłupem” przedstawienia (bowiem trudno nazwać to było koncertem w jego ogólnym rozumieniu) była odtwarzana przez ZIOR tzw. szatańska msza bazująca na okultyzmie, czarnej magii, obrządkach voodoo w połączeniu z mroczną muzyką. Na scenie pojawiały się nagie tancerki składane w krwawej ofierze na symbolicznym ołtarzu. Nic dziwnego, że w niedługim czasie udało im się zbudować reputację skandalicznego podziemnego zespołu z… silnymi sukcesami! Oczywiście muzycy robili to z dystansem puszczając do publiczności oko, ale co niektórzy dali wpuścić się w przysłowiowe maliny. Jeden z recenzentów napisał po ich występie: ” W przeciwieństwie do Hawkwind, lub Magmy będąc tam trzeba być naprawdę naćpanym, by móc to wszystko objąć rozumem i docenić. Podobnie jak na koncertach Grateful Dead. Tyle, że tu wychodząc nogi mi się trzęsły…”

Koncerty miały dla grupy o wiele większe znaczenie niż żmudna praca w studio. Tyle, że ta „druga twarz” pokazała ZIOR jako zespół niezwykle utalentowanych i kreatywnych muzyków. Ich jedyny (oficjalny) album, wydany przez efemeryczną, małą wytwórnię płytową Nepentha ukazał się w 1971 roku.

Album "Zior" (1971).
Album „Zior” (1971).

Oczywiście trudno na niej znaleźć ducha występów zespołu na „żywo”, nie mniej jest to moim zdaniem bardzo interesująca i naprawdę świetna płyta. Na pozór wydaje się, że to dość prosty i dynamiczny hard rock z minimalnymi wpływami psychodelii. Potwierdzają to takie nagrania jak otwierający całość, bardzo rytmiczny i nieco sabbathowski „I Really Do„, mocarny „Now I’m Sad” z użyciem fisharmonii, czy melodyjny i dość hipnotyzujący „Love’s Desire” z szamańskim śpiewem i podzieloną na dwie części ładną (choć krótką) solówką gitarową. Plemienny rytmy pojawiają się w „Za Za Zilda” , ale moją szczególną uwagę przykuł psychodeliczny numer „Quabala” ze świetną partią organów, będący skrzyżowaniem dwóch nagrań: „Set The Controls…” z „Careful With That Axe, Eugene” Pink Floyd. Cóż za klimat! I tylko żal, że to jedynie trzy minuty… Nic nie  mogę  zarzucić bluesowemu, ale jakże żywiołowo zagranemu „Give Me Love”. Z kolei mocno pulsujący bas i fantastyczna perkusja napędzają kawałek zatytułowany „Oh Mariya” wzbogacony męskim chórkiem, Wokalne harmonie pojawiają się też w balladzie „I Was Fooling” zagranej na gitarze akustycznej z udziałem fletu. Tu moje skojarzenia wędrują do Amerykanów z The Mamas And The Papas… Początek „New Land” jako żywo przypomina stary dobry Procol Harum (organy), ale gdy w drugiej minucie wchodzi flet nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to jakaś nieznana, wygrzebana z archiwów kompozycja Iana Andersona i chłopaków z Jethro Tull! Jak więc widać (a raczej słychać) jest różnorodnie i próżno szukać tu czarnej magii i satanistycznych wątków…

W tym samym roku zespół nagrał jeszcze jeden album. Zrobiony niejako po godzinach, dla szybkiej gotówki ukazał się pod nazwą Monument. Z uwagi na prawa autorskie i inne kwestie prawne muzycy posłużyli się wymyślonymi imionami i nazwiskami. Płytę „First Monument” wydała bardziej znana wytwórnia Beacon Records, a cała jednodniowa sesja nagraniowa odbyła się po pijaku, nie mówiąc o tym, że cała czwórka wcześniej nieźle się naćpała…

LP "First Monument" (1971) nagrany przez ZIOR pod nazwą Monument.
LP „First Monument” (1971) nagrany przez ZIOR pod nazwą Monument.

Longplay zawierał klasyczny, w dużej mierze instrumentalny, ciężki prog-rock z dominującym brzmieniem Hammondów. Tak naprawdę było to jedno wielkie i niesamowite jam session. Całość przypomina stylistykę formacji Bram Stoker, momentami brzmi jak Rare Bird, oraz Arzachel! Czyż potrzeba lepszej rekomendacji..?

W 1972 roku ZIOR miał już prawie gotowy materiał na drugą płytę. Nieuczciwy agent zespołu doprowadził jednak do rozpadu grupy i cała sprawa stała się nieaktualna. Nagrania w dziwny sposób wyciekły jednak ze studia i ukazały się – bez zgody zespołu – na longplayu „Every Inch A Man” wydanym tylko w Niemczech. Nie powinien być traktowany jak produkt finalny, bo takim nie był. Można jedynie stwierdzić, że kwartet konsekwentnie podążał wyznaczoną drogą stawiając na jeszcze bardziej cięższe brzmienie.

Prorokami i szamanami nowych mrocznych kultów na pewno nie byli Black Widow ze swym debiutanckim albumem „Sacrifice”. Pierwszeństwo należy się Black Sabbath, mniej znanemu Iron Claw, czy amerykańskiemu Coven. Zresztą ci ostatni na swej płycie „Witchcraft Destroys Minds And Reaps Soul” (1969) zafascynowani czarną magią i diabelskimi klimatami jako pierwsi „pobłogosławili” świat znakiem rogów. Do tej listy dopisać należy ZIOR…  Chociaż jak pokaże historia wstrząs Rock Of Alice Cooper miał dopiero nadejść…

CAMEL „Underage” (1969)

Włoscy fani rocka do dziś uparcie twierdzą, że TEN CAMEL utworzony w Rzymie na początku 1969 roku przez czterech angielskich muzyków jest ICH! Koniec. Kropka. I jeśli prześledzić krótką w sumie historię zespołu jestem w stanie zrozumieć i zaakceptować ich rozumowanie.

Cała czwórka przybyła do słonecznej i ciepłej Italii prosto z Anglii w połowie lat 60-tych, choć z różnymi zespołami. Jako pierwsi, w czerwcu 1966, pojawili się tu gitarzysta Martin Fisher i perkusista Pete Huish z beatowym zespołem Thane Russal And Three. Popowo-beatowy repertuar nie był szczytem marzeń obu muzyków. Szczególnie niespełniony w swej roli czuł się Pete – znakomity perkusista, którego gra w dużym stopniu podobna była do stylu Johna Bonhama. Opuszczając Thane Russal And Three nawiązali kontakt z wokalistą i gitarzystą Dave’em Sumnerem, członkiem grup Primitives i Motowns. Ta ostatnia przyleciała z Liverpoolu do włoskiego Firenze jesienią tego samego roku. To dzięki występom w tym zespole Dave zdobył sporą popularność jako gitarzysta na całym Półwyspie Apenińskim. Mając tak znakomitego muzyka Martinowi Fisherowi przypadła rola basisty, który wpadł na pomysł, aby do swego instrumentu podłączyć urządzenie elektroniczne zwane octave divider. Pozwalało ono na zmianę tonów gitary basowej o oktawę w dół, lub w górę. Nowinka techniczna, niedostępna we Włoszech, sprzedawana była w jednym miejscu – małym, specjalistycznym sklepiku z gadżetami muzycznymi w Londynie, po którą wybrał się osobiście. Co niektórzy uznali wypad samolotem po malutkie pudełko za ekstrawagancję…(?)

Pierwszy egzemplarz octave divider
Pierwszy egzemplarz octave divider do gitary basowej.

Martin poleciał do Londynu, a tymczasem Pete Huish, który pasjonował się samolotami myśliwskimi z czasów wojennych wymyślił nazwę dla tria – SOPWORTH CAMEL. Było to slangowe określenie brytyjskiego jednomiejscowego myśliwca Sopwith F.1 Camel z okresu I Wojny, który zyskał dużą sławę ze względu na skuteczność bojową i zwrotność. Stałym miejscem pobytu muzyków był Neapol, jednak grupa zadebiutowała w Rzymie, w Piper Club na początku 1969 roku. A potem rozpoczęła się seria koncertów po Italii. To był dobry czas, szczególnie dla Martina Fishera. Muzyk rozwinął swą oryginalną, bogatą i zróżnicowaną technikę gry na gitarze basowej, która z grą Pete’a na perkusji stanowiła integralną część dla gitarowych popisów Dave’a. Wielu muzyków chciało się do nich przyłączyć; w końcu udało się to Alexowi „Eck” Ligertwoodowi, wokaliście i pianiście noszącemu pseudonim – Alex Jackson (tak też figuruje na okładce płyty), który do Włoch przyjechał z zespołem The Senate w 1968 roku.

Sopworth Camel. Od lewej: Dave, Alex, Pete, Martin.
Sopworth Camel. Od lewej: Dave, Alex, Pete, Martin (1969).

Nowy skład SOPWORTH CAMEL podpisał umowę z RCA Italiana na nagranie singla (były w sumie dwa!) i albumu. Na małą płytkę wybrali piosenkę  z repertuaru angielskiego duetu The Marbles „Only One Woman”. Zaśpiewana po włosku dostała więc i włoski tytuł „Sei La Mi Donna”. To był strzał w dziesiątkę; singiel zyskał tam ogromną popularność! Na stronie „B” znalazł się inny cover, tym razem grupy Spirit „Fresh Garbage”.

Singiel "Sei La Mia Donna" (1969)
Okładka singla „Sei La Mia Donna” (1969)

Po sukcesie małej płytki przystąpiono do nagrywania longplaya, któremu nadano tytuł „Underage – dedicated to all those who understand”. Sesja nagraniowa odbyła się w studio RCA w Rzymie w dniach 2-3, oraz 9 i 12 czerwca 1969 roku. Producentem płyty był Giano Tosti, który tak na dobrą sprawę ani razu nie pojawił się w studio(!) zrzucając cała robotę na barki przerażonego inżyniera dźwięku Gaetano Ria. Z pomocą przyszedł mu asystent Tony Mimms, który w kilku utworach zagrał również na pianinie. Całość nagrywano na „setkę”, bez dogrywek, nakładek i retuszów. Okładkę albumu zaprojektował zaprzyjaźniony z nimi Gordon Faggetter, perkusista grupy Cyan Three. W tym samym czasie muzycy podjęli decyzję  skrócenia nazwy zespołu do CAMEL, oraz tytułu albumu do „Underage”. Nota bene spotkałem się z jego pisownią jako „Under Age”; pozostaję jednak przy pierwszej wersji – taka przynajmniej widnieje na grzbiecie mojej płyty.

Camel "Underage" (1969)
Camel  LP „Underage” (1969)

Na płycie znalazło się dziewięć mniej lub bardziej znanych coverów ówczesnej klasyki rockowego undergroundu z lat 1967-69, które CAMEL wykonywał podczas swych koncertów. W porównaniu z oryginałami, były one ostrzejsze, mocniejsze, przesterowane, bardziej intensywne. Mam tu na myśli „Pinball Wizard”, które zdecydowanie przebija The Who; „Tin Soldier” The Small Faces o nieco psychodelicznym zabarwieniu, ale w sensie „Revolver”-u Beatlesów niż Syda Barretta, oraz aż trzy kawałki z repertuaru niedocenianych The Spooky Tooth: „Society’s Child”, „Forget It I Got It” i absolutnie rewelacyjny „Evil Woman”. O tym do czego służą struny i bębny (okazjonalnie także klawisze) muzycy udowodnili chociażby w świetnej wersji „Where Is My Mind” Vanilla Fudge, który nawet bez organowych ekscesów i zniekształconych dźwięków dał im psychodeliczną etykietkę; w utrzymanym w bardzo szybkim tempie i zaśpiewanym na kilka głosów „Can’t Be So Bad” Moby Grape; czy wreszcie w niemal ołowianej przeróbce „Sitting On The Top Of The World” Cream. Cudo samym w sobie jest „Mystery Tour” – kapitalna impresja muzyczna na temat The Beatles z cytatami z „Magical Mystery Tour”, „Got To Get Into My Life”, „Paperbake Writer” i „Good Morning, Good Morning”… Powiem szczerze – jak dla mnie jest to kawał mięsistego i zdecydowanie godnego polecenia grania tamtej epoki. I idealna płyta dla fanów tego okresu!

Po wydaniu „Underage” grupa intensywnie koncertowała po całej Italii, a jej popularność rosła niemal w postępie geometrycznym. RCA zdecydowała się na wydanie drugiego singla tym razem z dużej płyty. Były to „Mystery Tour/Society’s Child”. Planowano dużą trasę po Europie, ale nic z tego nie wyszło. Dave Sumner zdecydował się opuścić grupę i wrócił do swych kolegów z The Primitives. Martin i Pete pojechali do Anglii szukać nowego gitarzysty. Spotkali się tam m.in. z Peterem Framptonem, ale gitarzysta Humble Pie grzecznie podziękował za współpracę. Może to przypadek, ale swój drugi solowy album z 1973 roku zatytułował „Framptom’s Camel”… Ostatni koncert CAMEL zagrali w październiku 1970 na Caracalla Pop Festival. Tuż po koncercie zespół rozwiązał się..

Martin Fisher tuż po tym wrócił do Anglii zasilając na krótko The Primitives, a następnie zaczął pracę jako muzyk sesyjny. W kwietniu 1972 roku wstąpił do zespołu East Of Eden… Alex Jackson śpiewał w zespole Santany, występował z The Jeff Beck Group, u  Braiana Augera i jego Oblivion Express… Pete Huish wyjechał do Kanady, gdzie założył własny zespół, z którym koncertował także na Wyspach. Zmarł kilka lat temu… Dave Sumner pozostał we Włoszech. Współpracował z The Mad Dogs, West Coast Lizzie, Made In England i Superobots. Okazjonalnie koncertuje do dziś…

CZAR „Czar” (1970)

Na początku był Wtorek. A w zasadzie Wtorkowe Dzieci. Choć nie. Tak naprawdę wszystko zaczęło się w roku 1965 w Enfield w północnym Londynie od beatowej grupy Steve Douglas And The Challengers przemianowanej wkrótce na The Prophets. Prorocy szybko nawiązali kontakt z producentem Joe Meek’iem, który w swoim małym studio na 304 Holloway Road nagrał z nimi kilka piosenek. Niestety nikt nie  zainteresował się propozycją pięciu młodych chłopaków, a taśmy z nagraniami zginęły w otchłani czasu. Chociaż… Możliwe, że Joe Meek trzymał je ukryte przed światem w swoim prywatnym archiwum. Nigdy się tego nie dowiemy – Meek popełnił samobójstwo w lutym 1967 roku… Faktem jest, że zaraz po tym grupę opuściła dwójka członków, a pozostali, czyli Phil Cordell (voc, g), Mick Ware (g), Derrick Gough (dr) i nowy nabytek zespołu, Paul Kendrick (bg) postanowili grać dalej. Tyle, że już pod szyldem Tuesday’s Children. Na początku 1966 roku grupa związała się z menadżerem Dave’em Vidlerem, który zaproponował, że osobiście nagra i wyprodukuje im nagrania. Wkręcił ich „tylnymi schodami” do Maximum Sound Studio na Old Kent Road i tak powstał pierwszy singiel „When You Walk In The Sand” – dziś obiekt pożądania wielu kolekcjonerów płyt winylowych – wydany w sierpniu przez Columbia Records. Spryciarz Vidler wysłał małą płytkę najpierw do pirackiej stacji Radio London gdzie przez kilka tygodni gościła na liście przebojów Radio London’s Feb 40 osiągając 21 miejsce, a dopiero potem do rozgłośni państwowych. Kolejne single (już bez Cordella, który rozpoczął karierę solową) zaczęły przynosić grupie coraz większą popularność. Największą odnieśli z piosenką „She” z maja 1968 wypromowaną za sprawą filmu „29”. Niezbyt ambitna produkcja z Alexis Kanner i Yoothą Jones – aktorkami grającymi w komediowych serialach telewizyjnych klasy „B”. Zespół pojawił się w filmie w scenie, która została nakręcona podczas ich występu w nocnym klubie „Sybilla”. Udział w produkcji uhonorowano grupę iście królewską gażą w wysokości… 45 funtów. Wystarczyło na skromny lunch.

Kontynuując występy w klubach podpisali kontrakt płytowy z brytyjskim oddziałem wytwórni Philips Records. Pierwsza sesja nagraniowa rozpoczęła się 17 stycznia 1969 roku. W sumie było ich dwanaście; ostatnia odbyła się 27 lutego 1970. Wszystkie w tym samym miejscu – w studiach Philipsa na Stanhope Place, niedaleko Marble Arch w Londynie. Tyle, że muzyka Tuesday’s Children ewoluowała już w zupełnie innym kierunku, a nowe nagrania miały znacznie cięższe brzmienie. Można było się o tym przekonać choćby podczas występu w Cambridge na tamtejszym The Midsummer Pop Festival 8 czerwca 1969 roku…

Podczas pierwszych studyjnych sesji zarejestrowano kilka coverów, w tym rozbudowaną wersję „8 Miles High” The Byrds. Wpleciony w nią improwizowany fragment „Marsa” z suity „Planets” Gustava Holsta był mocnym punktem koncertów zespołu. Niestety spadkobiercy twórczości angielskiego kompozytora nie wydali zgody na płytową publikację nagrania, czym Philips nie bardzo się przejął. On chciał mieć na albumie oryginalny materiał. Mimo wszystko, szkoda…  Zmieniając profil i styl muzyczny grupa zmieniła też swą nazwę. Infantylne Tuesday’s Children przeszło do historii.  Narodził się CZAR.

Zespół CZAR (1970)
Z popowego Tuesday’s Children narodził się progresywny rockowy  CZAR (1970)

Pod nowym szyldem zespół oficjalnie zadebiutował 17 stycznia 1970 roku w legendarnym londyńskim klubie Marquee, Kilka miesięcy później, w maju tego samego roku, ukazała się debiutancka płyta wydana przez Fontanę (pododdział Philipsa) zatytułowana po prostu „Czar”.

Front okładki płyty "Czar" (1970)
Front okładki płyty „Czar” (1970)

„Czar” jest smakowitą uczta dla fanów progresywno organowej psychodelii, kolorowego, momentami ciężkiego rocka z początku lat 70-tych nawiązująca nieco do twórczości The Moody Blues (ale grająca z większym zębem), Procol Harum, pierwszych płyt Deep Purple… Już początkowe takty siedmiominutowego „Tread Softly Of On My Dreams” obiecują bardzo wiele. Potężne, przewalające się jak magma brzmienie melotronu przywodzą na myśl wczesne nagrania King Crimson i Procol Harum („Homburg”). Częste zmiany rytmu, elementy psychodelii z mocnymi gitarowymi riffami w połączeniu z lekko zniekształconymi partiami wokalnymi kojarzącymi się z zespołem Justina Haywarda są tutaj mocną stroną. Kolejna perła to „Cecelia” – ośmiominutowa, epicka kompozycja oparta (ponownie) na współbrzmieniu melotronu i gitary. Podoba mi się perkusista Derrick Gough, który zrobił świetną robotę. Gitarowe solo jest proste i naprawdę oszałamiające, szczególnie w połączeniu z solidną sekcją rytmiczną. Całość została ozdobiona partią klawesynu nadając temu wszystkiemu symfonicznego rozmachu. Bomba! W krótkim, dynamicznym „Follow Me” wyczuć można wpływ The Beatles (refren) i The Moody Blues. Między zwrotkami pojawiają się krótkie, ale treściwe sola gitarowe; schowane na drugim planie klawisze robią piękne plamy dźwiękowe.

Tył okładki.
Tył okładki.

Balladowe „Dawning Of A New Day” z bardzo piękną melodią i wokalnymi harmoniami wieńczy świetna, tym razem dużo dłuższa solówka gitarowa. Ta melodia jest tak urocza, że wchodzi do głowy od pierwszego przesłuchania i zostaje w niej bardzo długo… „Beyond The Moon” oparty jest na prostej psychodelicznej melodii w stylu Pink Floyd z ich pierwszej płyty, a „Today” wcale nie odbiega poziomem od opisanych wyżej. Śpiew, szczególnie w wysokich partiach, przypomina mi wokalistów z Babe Ruth i  Pavlov’s Dog. Bardzo łagodny utwór mający coś z klimatu „A Whiter Shade Of Pale” (szczególnie początek). Natomiast klasą samą w sobie jest kończący album „A Day In September”.  Ten trwający osiem minut utwór zaczyna się od kombinacji linii basu i organów, do których powoli podłącza się gitara. Wyrastające z bluesa zagrywki gitarowe przykuwają uwagę. Muzyka nabiera szybszego, niemal marszowego tempa z organową improwizacją w środku i bardzo ciekawym atmosferycznym solem gitarowym. Absolutna kwintesencja progresywnego rocka polanego  zawiesistym, psychodelicznym sosem…

Grupa CZAR przetrwała na scenie jeszcze kilka miesięcy. Nagrała kilka nowych utworów z myślą o drugiej płycie, jednak zmiany personalne, a także brak zainteresowania ze strony wytwórni płytowej spowodowały, że na planach się skończyło. Ostatecznie rozwiązała się w 1971 roku pozostawiając po sobie tę jedną jedyną płytę. Moim zdaniem płytę rewelacyjną!