Archiwum kategorii: Płytowe wykopaliska

SCORPIONS „Lonesome Crow” (1972)

Niemiecka grupa SCORPIONS kojarzona jest dziś z wielkich przebojów lat 80-tych i 90-tych takich jak „Wind Of Change”, „Still Loving You”, „Send Me An Angel”, „No One Like You” etc. śpiewanych na koncertach z nieodzownym atrybutem – tysiącem zapalonych zapalniczek trzymanych w wyciągniętych wysoko dłoniach. Jednak na początku swej działalności, a w szczególności na swym debiutanckim albumie „Lonesome Crow” grali zupełnie inaczej. Album zaliczany jest do arcyciekawego zjawiska zwanego krautrockiem, czyli niemieckiej odpowiedzi na brytyjski rock progresywny, które zaowocowało całą rafą pereł muzycznych. „Lonesome Crow” po dziś dzień pozostaje najwybitniejszym artystycznym dokonaniem tego gatunku i należy do najściślejszej czołówki najlepszych albumów w całej historii rocka!

Początki grupy sięgają roku 1965, kiedy to Rudolf Schenker, oraz Karl Heinz-Vollmer, Wolfgang Dziony i Achim Kirchoff postanowili dać upust swym artystycznym aspiracjom powołując do życia zespół SCORPIONSRudolfowi przypadła rola wokalisty i gitarzysty. Tego właśnie instrumentu zazdrościł mu jego dużo młodszy brat Michael marzący o własnej gitarze. Jakież było jego zdziwienie, kiedy na swe jedenaste urodziny Rudolf podarował mu nowiuteńkiego Gibsona Flying V mówiąc, filuternie przy tym mrużąc oczy „Jak się nauczysz na niej grać, będziesz miał każdą panienkę”. Dodatkowo motywował go do gry oferując mu jedną markę za każdy nauczony utwór. Ale Michael nie potrzebował zachęty. Całymi dniami i  nocami zamknięty w swym pokoju brzdąkał na swej gitarze „odgrażając” się bratu: „Będę lepszy od ciebie! Będę najlepszy na świecie”. Nikt tych słów  wówczas nie brał na serio…

Mimo niedostatków wokalnych starszego Schenkera, niespecjalnych umiejętności gitarowych Vollmera, SCORPIONS dorobili się statusu klubowej gwiazdy w Hanowerze. I tu na scenę wchodzi ojciec obu braci.  Widząc niedostatki w grze gitarzysty przyprowadza pewnego dnia na próbę swą najmłodszą latorośl. Michael daje popis gry na swym Gibsonie, który dosłownie lata mu w rękach wydobywając przy tym niesamowite dźwięki. Cały zespół osłupiał z wrażenia! I chwilę potem podziękował grzecznie młodemu gitarzyście, czym wprawił w osłupienie tak seniora rodu jak i juniora. Ten ostatni poczuł się bardzo urażony odmową przyjęcia do zespołu, a największy żal odczuwał do swego starszego brata.

Niedługo potem Michael znalazł pocieszenie w grupie Cry, będącą jak się wkrótce okaże groźną konkurencją dla SCORPIONSÓW. Na tyle groźną, że ponownie ojciec namieszał na lokalnej scenie. Za jego sprawą niepełnoletni Michael dostał zakaz wstępu do nocnych klubów, gdzie odbywały się ich występy tłumacząc, że syn najpierw musi skończyć szkołę. Młody Schenker musiał poszukać sobie nowych kolegów.

Długo nie szukał i omijając szerokim łukiem zespół Rudolfa (ku niezadowoleniu ojca) dołączył do grupy COPERNICUS. Tam natknął się na niejakiego Klausa Meine, wokalistę i rówieśnika swego starszego brata. Tym razem rodzice nie ingerowali w plany syna widząc jakie postępy czyni ich latorośl, tym bardziej , że opieką nad nieletnim miał zająć się Meine. Poza tym tak się szczęśliwie złożyło, że Copernicus i SCORPIONS odbywali próby w tym samym miejscu. Rudolf z zazdrością i podziwem spoglądał na sukcesy Copernicusa – nie dość, że mieli wspaniałego wokalistę i gitarzystę, to na dodatek wykonywali własny repertuar w przeciwieństwie do jego zespołu, którego repertuar w głównej mierze opierał się na coverach. Czas było więc porzucić dumę, pojednać się z bratem i zreformować swój zespół. I tak w styczniu 1970 roku do zespołu Rudolfa oraz Wolfganga Dziony’ego dołączyli Michael Schenker, Klaus Meine oraz basista Lothar Heimberg.

Scorpions 1968 - 1972

Odnowiony zespół SCORPIONS  zaczął tworzyć własne kompozycje (bracia Schenkerowie) i pisać teksty po angielsku, a więc w tym uniwersalnym rockandrollowym języku (Meine i pozostali członkowie). Zaczęli zyskiwać coraz większy rozgłos. Znany brytyjski reżyser filmowy John Schlesinger zaproponował im nawet współpracę i wykorzystał ich muzykę do filmu dokumentalnego o tematyce antynarkotykowej, o czym dziś już raczej się nie pamięta. Ale to wydarzenie spowodowało, że tym sposobem trafili na legendarnego niemieckiego producenta nagraniowego, Conny’ego Planka. Plank podpisał z nimi kontrakt i wkrótce potem wziął ich do studia Brain Records, gdzie pod jego okiem zespół nagrał swój debiutancki album „Lonesome Crow” , który został wydany w 1972 r.

SCORPIONS - "Lonesome Crowe" (1972)
SCORPIONS – „Lonesome Crowe” (1972)

Podobno, kiedy w latach 80-tych puszczono fragmenty tego albumu Rudolfowi Schenkerowi ten nie rozpoznał swego dzieła. Tak bardzo inna jest to muzyka od tej, do której i my skłonni jesteśmy zazwyczaj zespół SCORPIONS kojarzyć. Album wspaniale zachowuje klimat muzyki z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych, a przy tym ujmuje oryginalnością i różnorodnością, łącząc w sobie wiele stylów. Mamy tu więc i hard rock o progresywnych rozwinięciach i psychodelię i jazzowo – orientalne wtręty, a także  folk. Dopatrzyć się tu można wpływów King Crimson, Pink Floyd, ale też Deep Purple i Led Zeppelin. Przede wszystkim jednak płyta objawia światu jeden z największych talentów gitarowych ery rocka: siedemnastoletniego wówczas Michaela Schenkera. To on jest główną atrakcją płyty, to on jest (wraz z bratem) twórcą całej muzyki, choć reszta wcale nie odstaje od tego wysokiego poziomu. W myśl ówczesnej cudownej prawidłowości, każdy z muzyków trzymający w ręku instrument muzyczny grał w zespole „pierwsze skrzypce”, każdy był postacią pierwszoplanową.

Lonesome Crow” to siedem mistrzowsko wykonanych niezwykle pięknych , nastrojowych i wciągających kompozycji. Każdy dźwięk jest doskonale przemyślany i doskonale współgra z pozostałymi. Pełno tu zmian tempa, melodii i klimatów, a także długich gitarowych pasaży i solówek. Są też zagrywki transowe, eksperymenty brzmieniowe, elementy psychodelii i orientalizmy. Cały album aż kipi od pięknych melodii, świetnych pomysłów i rozwiązań. Już rozpoczynający album „I’m Going Mad” ze swoją intensywną bujającą rytmiką osadzoną gdzieś blisko Deep Purple, jest swoistym przedstawieniem nieprzeciętnych osobowości: wspomnianego już gitarzysty, ale także Klausa Meina – wokalisty o charakterystycznej, czystej barwie, dużej sile i skali głosu. Zaczyna się od perkusyjnego wstępu, dalej dołączają kolejno: gitara rytmiczna, mocny bas i solówka młodszego Schenkera. Partia wokalna (częściowo mówiona, częściowo wykrzyczana) pojawia się dopiero w połowie utworu. Odwrotnie jest w „It All Depends” gdzie krótki tekst pojawia się na samym początku, a potem następuje galopada instrumentalistów  – tym razem kojarzące się z Black Sabbath. Balladowo – progresywnie ze szczyptą psychodelii robi się w „Leave Me”; wierzyć się nie chce, że napisał to ktoś kto jeszcze nie miał w kieszeni dowodu osobistego. 17-latek z Hanoweru stworzył coś, do czego wielu gitarzystów pracujących całe życie nad swoim warsztatem, nie miało okazji się nawet zbliżyć. Pod względem aranżacyjnym jednym z najciekawszych momentów albumu jest „In Search Of The Peace On Mind”. Po mocnym otwarciu wchodzi chóralna partia a capella, po której rozpoczyna się balladowa część utworu. W połowie utworu mamy nagłą zmianę klimatu – ostre dźwięki gitary prowadzą do ostrego, wykrzyczanego przejmującego finału. „Action” to dynamiczny, nieco jazzujący kawałek zbudowany na mocnej linii basu. Zresztą przez cały album gitara basowa jest bardziej słyszalna od rytmicznej, co jest zresztą wielkim plusem tej płyty.

Największe jednak wrażenie robi zamykający album, ponad 13-minutowy utwór tytułowy. Najdłuższy jaki grupa nagrała w całej swej długiej karierze. A także jedno z ich największych arcydzieł, pełne zmian tempa, nastroju i motywów mogący kojarzyć się z Pink Floyd. Psychodeliczny klimat, oniryczny bas na początek, za chwilę zryw i obłędne solo Michaela. Potem eksperymenty brzmieniowe a la Hendrix, swingujący bas i ponownie gitarowe odjazdy w stylu King Crimson. No i najbardziej niezwykły wątek:  uspokojenie i hipnoza jak w środkowej części „Fools” Deep Purple. Do momentu, kiedy Michael Schenker przedstawia swą kapitalną kreację. Klimat staje się nieco orientalny, a gitarzysta zachwyca wielką dojrzałością i polotem w budowaniu pięknych, natchnionych fraz. Tak około dziesiątej minuty pojawia się  najpiękniejsza solówka nie tylko na tym albumie, ale zarówno w dyskografii SCORPIONS jak i Michaela Schenkera. Koda tego arcydzieła to ponowne hard rockowe grzanie, które kończy jeden z najwspanialszych albumów w historii rocka!

Niedługo potem skład personalny zespołu trochę się posypał. Michael Schenker jako pierwszy opuścił SCORPIONS przyjmując posadę gitarzysty w angielskiej grupie UFO ( na miejsce Berniego Marsdena). Rudolf był niezwykle dumny ze swego brata, choć jednocześnie martwił się o przyszłość grupy. Tym bardziej, że zrażony sytuacją Lothar Heimberg postanowił odejść, a on sam z Klausem zostali powołani do wojska. Wcześniej Klaus zapowiadał, że nie widzi szans na lepszą przyszłość i także opuszcza zespół.

Po zespole SCORPIONS pozostała jedna płyta i …długi. Wytwórnia zerwała kontrakt twierdząc, że „bez Michaela Schenkera ten zespół jest skończony”. Jednak Rudolf Schenker nie zamierzał tak łatwo się poddać. Po odbyciu służby wojskowej natknął się na niesamowitego gitarzystę Urlicha Rotha i razem z nim zaczęli odbudowywać zespół SCORPIONS na nowo. Ale to już inna historia.

SCORPIONS - "Lonesome Crow" reedycja albumu z 1982r.
SCORPIONS – „Lonesome Crow” reedycja albumu z 1982r.

Album „Lonesome Crow” ukazał się w wielu wersjach. Już w 1972 roku Brain Records wydał go pod dwoma tytułami. Ten drugi nosił nazwę „The Original”. Reedycje ukazywały się także jako „Gold Rock”, „Action” i „Starlight”. Poszczególne wersje różniły się także okładkami – najbardziej interesująca jest ta z roku 1982, na której wykorzystano obraz Rodney’a Matthewsa. Na szczęście zawartość muzyczna pozostawała niezmiennie ta sama. „Samotny Kruk” jest bowiem dziełem doskonałym i skończonym w każdym, nawet najdrobniejszym, szczególe.

ARMADA „Beyond The Morning” (Unreleased Recordings 1972-1974)

ARMADA to kolejny przykład na to, jak wiele jeszcze zostało do odkrycia w starym brytyjskim rocku. Obok grupy Captain Marryat (o której pisałem już wcześniej) jest to jedno z moich wielkich osobistych odkryć ostatnich lat.

Główną postacią w tym zespole był Sammy Rimington, kompozytor wszystkich utworów i przede wszystkim kapitalny saksofonista, grający także na flecie, klarnecie i gitarach. Swoją muzyczną przygodę zaczął od wspólnych występów jazzowych w Szwajcarii z nowoorleańskim klarnecistą George’em Lewisem mając zaledwie 18 lat. Przed utworzeniem  ARMADY grał w różnych jazzowych grupach, a nawet sam powołał do życia jedną z nich o nazwie Sammy Rimington Band.

Wokalista Terry Cook (obecnie Cassidy) obdarzony fajnym, ciepłym głosem zaczynał od śpiewania w kościelnym chórze parafialnym, ale wkrótce potem przerzucił się na muzykę pop i rock. Współpracował z różnymi grupami, ale jak dla mnie to, co nagrał z zespołem Ginhouse (LP „Ginhouse” 1971) jest niesamowite, piękne i po prostu cudowne…  Urodzony w Hollywood Brian Stanley jako dziecko przybył z rodzicami do Anglii. Będąc dziesięciolatkiem nauczył się grać na basie, a mając lat osiemnaście został członkiem ARMADY. Po kilku latach wrócił do Stanów i jako muzyk sesyjny brał udział w nagraniach takich wykonawców jak The Beach Boys, Bryan Adams, Waterboys… Perkusista Alan 'Sticky’ Wicket grał wcześniej w różnych jazzowych i rockowych formacjach w Birmingham. Do dziś współpracuje z takimi artystami jak Brian Ferry, Mark Knopfler, Van Morrison, Bryan May… Ostatni ze składu, gitarzysta i pianista Geoff Skates od najmłodszych lat zafascynowany był Beatlesami, Stonesami. Uwielbiał też Johna Coltrane’a,  Buddy Richa i Milesa Davisa. Tuż przed wstąpieniem do ARMADY grał w zespole Blue Mountain, która w tym czasie dość regularnie otwierała koncerty grupom Audience, May Blitz i Genesis.

Płyta „Beyond The Morning” zawiera (jak głosi podtytuł) niepublikowane nagrania z lat 1972-1974.

Armada - "Beyond the Morning" (1972-1974)
Armada – „Beyond the Morning” (1972-1974)
Armada - "Beyond the Morning" (1972-1974) - tył okładki
Armada – „Beyond the Morning” (1972-1974) – tył okładki

Tak się zdarzyło, że ARMADA poza dwoma singlami nie wydała w epoce dużej płyty. Być może zabrakło im prężnego menadżera, odpowiedniej reklamy, może odrobiny szczęścia. Jednak na pewno nie zabrakło im ogromnego potencjału i talentu! Mamy tu bowiem do czynienia z muzyką przez duże „M”. Jest to absolutnie majstersztyk czystego progresywnego grania w połączeniu z jazz rockiem na bardzo wysokim poziomie. Coś dla miłośników King Crimson, Franka Zappy, starego Genesis. Płyta nie jest łatwa i od razu chwytająca za serce. Wymaga od słuchacza skupienia i uwagi choć nie jest aż tak trudna w odbiorze. Zapewniam, że znam bardziej zakręcone i trudniejsze w odbiorze płyty niż „Beyond The Morning„. Wchodzi ta muzyka do uszu powoli, ale jak już wejdzie, nie idzie się od niej uwolnić. Uzależnia! Dwanaście kapitalnych kompozycji, które zostały zarejestrowane na przestrzeni lat 1972-74 (z których tylko jedno, „Sail Away” pochodzi z roku 1974), a mimo tego słucha się tej płyty jak spójnej, przemyślanej całości. Już otwierający zbiór „Beyond The Morning #1” przykuwa uwagę zmianami nastrojów: od mocnego, rozpędzonego rytmu, po rozmyte dźwięki z saksofonem i delikatnym fortepianem w tle. „Fortunes Fool” mógłby kojarzyć się z dokonaniami Roberta Frippa i spółki. Dźwięki saksofonu bardzo przypominają mi te, którymi czarował swego czasu Mel Collins w King Crimson. Sammy Rimington wie jak używać swego instrumentu! W przepięknym „Mockingbird” zamienił go na flet i do spółki z wokalistą stworzyli coś, co bliskie jest klimatowi „I Talk To The Wind”. Snująca się, trochę senna, ale jakże wciągająca ballada! A po niej intensywny, z werwą zagrany „One In Ten” . Nie wiem czy grupa Colosseum nie powinna być zazdrosna o ten utwór! Każda z zamieszczonych tu kompozycji warta jest poświęcenia największej uwagi. To progresywne granie z najwyższej półki! Całość kończy „Steeplechase”, koncertowe nagranie z lipca 1973 roku pokazujące, że zespół doskonale potrafił improwizować na scenie kipiąc energią i kapitalnym zespołowym zgraniem. Przy okazji dodam, że ARMADA wielokrotnie występowała wspólnie z Wishbone Ash i Rare Bird. Jakość dźwięku na płycie jest niemal perfekcyjna, więc z całego serca polecam ją wszystkim w „ciemno”. Jestem pewien, że zadowoli ona wszystkich fanów klasycznego, progresywnego grania. A ja dalej będę kopał w archiwach muzycznych, by odkurzyć i przywrócić pamięć takim totalnie zapomnianym zespołom jakim niewątpliwie była ARMADA.

PINK FLOYD ” A Collection Of Rare Live Instrumentals (1969-1971)” „Live In Montreux” (1970)

Kolejne dwa niezwykłe, sensacyjne można wręcz powiedzieć, wydawnictwa grupy PINK FLOYD wydane w limitowanym nakładzie do 500 egzemplarzy. Nie muszę dodawać jaką radość sprawiają mi takie płytowe rarytasy. A jest się naprawdę z czego cieszyć! Przypomnę, że ten znakomity zespół poza częściowo koncertowym albumem „Ummagumma” wydanym w 1969 roku nie publikował albumów „live” w tamtym czasie o czym już wspominałem w wpisie pt. „PINK FLOYD SPOD CHOINKI”  w marcu tego roku.

Pierwsze z tych wydawnictw, zachowując chronologię, to dwupłytowy album „A Collection Of Rare Live Instrumentals (1969 – 1971)”, będący kompilacją bardzo rzadkich, lub też wyjątkowych koncertowych nagrań zespołu z jego najciekawszego i najlepszego (zdaniem wielu) okresu. Te instrumentalne nagrania/rarytasy zostały zarejestrowane podczas różnych tras koncertowych po Europie jaki PINK FLOYD dali pomiędzy wydaniem albumów „More” a płytą „Atom Heart Mother”.

Pink Floyd - "A Collection Of Rare Live Instrumentals" (1969-1971)
Pink Floyd – „A Collection Of Rare Live Instrumentals” (1969-1971)

Już na sam początek dostajemy super niespodziankę – dwa bardzo psychodeliczne i nigdy nie wydane na płytach(!) utwory „Corrosion” oraz „Moonhead” połączone  w jedną całość. Ten drugi pojawi się raz jeszcze na drugim dysku w innej wersji. Następna kompozycja to 20-minutowy „Interstellar Overdrive”. Fantastyczny, megapsychodeliczny utwór z gościnnym udziałem… Franka Zappy na drugiej gitarze! To niesamowite wydarzenie udokumentowano także zdjęciem opublikowanym na tylnej stronie okładki tego podwójnego CD. Kompozycja „Violent Sequence” Ricka Wrighta została wykorzystana w filmie Michelangelo Antonioniego „Zabriskie Point” w 1970 roku. Trzy lata później to cudo w nieco zmienionej wersji pojawi się na słynnym albumie „Dark Side Of The Moon” jako „Us And Them”. Tutaj mamy wersję krótszą o dwie minuty. Po niej następuje suita  „Atom Heart Mother”, która została zarejestrowana w paryskim Theatre des Champs-Elysees 23 stycznia 1970 r, a więc dziewięć miesięcy przed ukazaniem się płyty na rynku. Oczywiście wersja koncertowa różni się od tej znanej z oficjalnego wydawnictwa. Bez orkiestry symfonicznej i  chóru. Za to wykonana w mocnym rockowo – progresywnym stylu.Robi ogromne wrażenie! Tak jak i następne rozbudowane do 11 minut nagranie „Main Theme From 'More’ „ ze świetną improwizowaną partią solową na bębnach w wykonaniu Nicka Masona. Pierwszą płytę kończą dwa połączone ze sobą tematy pochodzące z tytułowej kompozycji z drugiego albumu „A Saucerful Of Secrets”: The End Of The Begining” i „Celestial Voices”.

Drugi krążek rozpoczyna „Interstellar Overdrive” tym razem bez Franka Zappy w nieco krótszej, 14-minutowej wersji. Wciąż psychodeliczny i hipnotyzujący. Z kapitalnymi partiami gitary Davida Gilmoura i pulsującym basem Rogera Watersa. Z kolei „Quicksilver” i „Moonhead” to popis grającego na klawiszach Ricka Wrighta. Czarodzieja biało-czarnych klawiszy! Przy utworze „Careful With That Axe, Eugene” zawsze wymiękam. Uwielbiam ten utwór! Za wszystko: za niesamowitą atmosferę, za klimat, za pomysł i wykonanie. Po prostu uwielbiam i już! Awangardowy „Sysyphus” jest kompozycją, którą Rick Wright przygotował na studyjną część albumu „Ummagumma”. Zespół na scenie wykonywał ją bardzo rzadko i jest to jedyna najlepiej dźwiękowo zachowana wersja koncertowa! Ale największa  bomba tego wydawnictwa została zachowana prawie na sam koniec. Myślę, że każdy fan klasycznego rocka, nie wspominając fanów PINK FLOYD, chciałaby usłyszeć jak brzmi jedyna OCALAŁA wersja „Alan’s Psychodelic Breakfast”, o której krążyły legendy i o której czytało się jedynie w zagranicznych książkach! Całość tego niezwykłego albumu kończy pięciominutowy „Blues”.

Na koniec słów kilka o jakości tych nagrań. Otóż na 160 minut muzyki jaką tu dostaliśmy połowa z nich (czyli 80 minut!) brzmi doskonale, poprzez naprawdę dobrą (50 minut) i przeciętną, ale do zaakceptowania (30 minut). Tak więc tych gorszej jakości nagrań nie jest aż tak wiele. Pod względem historycznym, te unikatowe i nigdy wcześniej nie publikowane rarytasy warte są poznania bez względu na ich techniczną jakość! I są po prostu bezcenne!

Problemu z jakością dźwięku nie ma natomiast kolejne, także dwupłytowe wydawnictwo „Live In Montreux 1972”, które jest zapisem genialnego występu PINK FLOYD w Altes Cassino 21 października 1972 roku w tym jakże pięknym szwajcarski mieście (było to tuż po wydaniu albumu „Atom Heart Mother”).

Pink Floyd "Live In Montreaux 1970"
Pink Floyd „Live In Montreaux 1970”

Koncert ten został bowiem zarejestrowany na dwóch profesjonalnych magnetofonach Uher ustawionych tuż przy scenie. A ponieważ akustyka w tym miejscu była ponoć legendarna, tak więc całość brzmi fantastycznie! Ta płyta śmiało mogłaby wyjść jako regularna pozycja „live” i być ozdobą oficjalnych płyt w dyskografii zespołu. Tym bardziej, że mamy tu do czynienia z PINK FLOYD w najwyższej, szczytowej wówczas formie! I to  nie przypadek, że wielu znawców twórczości grupy uważa ten właśnie koncert za najlepszy jeśli nie w całej karierze, to na pewno w tym okresie! Poza tym materiał został lekko odszumiony, słychać większą ilość basu i tonów wysokich, więc brzmi to imponująco!

Zaprezentowano tu 11 utworów, w tym m.in. „Cymbaline” „Falt Old Sun” , „The Embryo”, „Set The Controls For The Heart Of The Sun”, More Blues”. Większość z nich trwa zdecydowanie grubo ponad 10 minut. Jedynie „Green Is The Colour” i „Just Another 12 Bar” oscylują w granicach trzech i pięciu minut. Dodano też dwa nagrania bonusowe: „Intersteller Overdrive” i „Astronomy Domine” z występu z następnego dnia. I to jest ten PINK FLOYD jaki fani (ja także) uwielbiają najbardziej: wciąż eksperymentalny, wciąż czarujący psychodelicznym brzmieniem, ale także potrafiący zagrać mocno, hard rockowo! Do tego mamy niesamowicie cudowne partie Gilmoura i Wrighta – w takiej formie zespół nigdy wcześniej, ani potem nie był. Przebił nawet jakże wyśmienity materiał z „Ummagummy”! Rzecz niemal nie do uwierzenia i wyobrażenia! Wielka szkoda, że z tego jakże magicznego 1970 roku nic oficjalnie nie zostało wydane. Na szczęście jednak wciąż ukazują się odnalezione w  archiwach nagrania, które sprawiają radość fanom klasycznego starego rocka! Płyta „Live In Montreux 1970” jest tego najlepszym dowodem! Czekam więc na więcej…

WIMPLE WINCH „Tales From Sinking Ship” (1964-68)

Początki  freak beatowej grupy WIMPLE WINCH sięgają roku 1963, kiedy to perkusista Larry King, wokalista i gitarzysta Dee (Demetrious) Christopholus, oraz gitarzysta John Kelmen grali razem w manchesterskiej formacji beatowej FOUR JUST MEN przemianowanej następnie w JUST FOUR MEN. Zespół osiągnął lokalny sukces. Może nie na miarę The Hollies, czy Herman’s Hermits, nie mniej mógł się już pochwalić singlem wydanym w listopadzie 1964 roku i kolejnym w styczniu roku następnego. Kiedy pod koniec 1965 roku niespodziewanie opuścił ich basista, całe Boże Narodzenie spędzili na poszukiwaniach i przesłuchaniach nowego muzyka. Dość szczęśliwie szybko natknęli się na Barry’ego Ashalla i już z nowym basistą postanowili zmienić nazwę na WIMPLE WINCH. Zaangażowali także nowego menedżera, Mike’a Carra, który był właścicielem dużej kawiarni „The Sinking Ship” w Stockport (ok 10 km od Manchesteru).  Piętro wyżej cała czwórka dostała tam zakwaterowanie. W tej to kawiarni grupa regularnie dawała swe występy. W Manchesterze szybko rozeszła się wieść, że w „The Sinking Ship” grają energetyczną muzykę. Zaczęło przychodzić coraz więcej fanów, coraz więcej grup chciało tam grać swe koncerty i wkrótce z kawiarni zrobił się klub muzyczny o sławie wychodzącej daleko poza Manchester. WIMPLE WINCH w marcu 1966 roku podpisują kontrakt muzyczny z wytwórnią płytową Fontana i miesiąc później ukazuje się ich pierwszy singiel „What’s Been Done” / „I Really Love You”. Pomimo promocji radiowej, nagranie nie weszło na listy przebojów. Wydany w czerwcu drugi singiel „Save My Soul” / „Everybody’s Worried Bout Tomorrow” zdobywa lokalną sławę. Szczególnie mega intensywny (jak na rok 1966!) utwór „Save My Soul” robi niesamowite wrażenie! Osobiście jestem nim zauroczony!

W tym samym czasie John Kelman współpracuje też z piosenkarzem Wayne Fontaną i jego ówczesnym zespołem Opposition. Gra z nimi koncerty i bierze udział w sesjach nagraniowych. To jego gitarę słychać w piosence „Pamela, Pamela”. Jednak wciąż pozostaje w swojej macierzystej formacji, a ta pod okiem nowego producenta realizuje kolejne nagrania i w styczniu ukazuje się trzeci singiel „Rumble On Mersey Square South” / „Atmospheres”. Utwór ze str. B dosłownie rozkłada na łopatki! Serio! To już była prawdziwa psychodelia! Do dziś powszechnie uważa się ten i poprzedni singiel za szczytowe osiągnięcia freakbeatu! A na giełdach płytowych oryginalne małe płytki WIMPLE WINCH w idealnym stanie kosztują średnio 500 funtów każda.

Powrót grupy do Stockport i do „Shinking Ship” o mały włos nie zakończył się tragedią. W nocy, kiedy muzycy spali wybuchł pożar. Na szczęście wszyscy zdążyli się ewakuować, nikt nie odniósł żadnych obrażeń. Niestety cały sprzęt muzyków spłonął doszczętnie. Nic nie udało się uratować. Mike Carry co prawda był ubezpieczony, ale kwota z tego tytułu nie wystarczyła na wymianę instrumentów i całego sprzętu nagłaśniającego. Przetrwali do lata 1967 roku, po czym podjęli decyzję o rozwiązaniu grupy.

Larry King i Barry Ashall założyli później progresywny zespół Pacific Drift wydając w 1970 roku bardzo dobrą płytę „Feelin’ Free” łącząc elementy opartego na brzmieniu organów  prog rocka w połączeniu z folkiem, psychodelią i muzyką klasyczną. Po rozpadzie Pacific Drift ich drogi się rozeszły, a Larry został profesjonalnym fotografem.

Ten pięknie wydany, oczekiwany od ponad 20 lat(!) brytyjski  CD WIMPLE WINCH zatytułowany „Tales From The Sinking Ship” („Opowieści z tonącego statku”) zawiera aż 29 nagrań – w tym utwory FOUR JUST MEN (!) i JUST FOUR MEN. Ponadto mamy tu nagrania z singli, utwory które nagrywane były z myślą o wydaniu dużej płyty, nagrania demo… Słowem: RARYTASY!

WIMPLE WINCH - "Tales From The Sinking Ship" (1964-68)
WIMPLE WINCH – „Tales From The Sinking Ship” (1964-68)

Ta tragicznie niedoceniona grupa mimo, iż nagrała tylko trzy single zasługuje na uwagę i zainteresowanie wszystkich wielbicieli muzyki beatowej , freak beatu i rhythm and bluesa, oraz rodzącej sie psychodelii.  Do płyty CD dołączono booklet z historią zespołu, licznymi archiwalnymi i unikalnymi zdjęciami. Niewątpliwie jest to pozycja, która wzbogaciła moją wiedzę o muzyce brytyjskiej pierwszej połowy lat 60-tych ubiegłego wieku. I po którą sięgam tak często, że kurz na niej nie zdąży osiadać.

ARMAGGEDON „Armaggedon” (1970) ARMAGEDDON „Armageddon” (1975)

Armageddon – w „Apokalipsie Św. Jana: symboliczne miejsce ostatecznej zguby wrogów Boga” ( „Słownik Języka Polskiego PWN”). Taką nazwę dla swego zespołu wymyślili sobie młodzi muzycy z Niemiec, ale że w tym czasie w USA istniała już grupa Armageddon ( nawiasem mówiąc nagrała bardzo dobry gitarowy, rockowo psychodeliczny album w stylu Cream z okresu LP. „Disraeli Gears”) wpisali więc dwa razy „g” zamiast „d” i wyszedł z tego ARMAGGEDON.

Grupę tworzyło czterech muzyków : gitarzysta i wokalista Frank Diez, grający na instrumentach klawiszowych Manfred Galaktik, basista Michael Nurnberg i perkusista Jurgen Lorenzen. Dziś te nazwiska nic nam nie mówią i pewnie sami muzycy w tamtym czasie też nie byli zbyt rozpoznawalni. A jednak płyta, którą nagrali i którą wydała legendarna wytwórnia KUCKUCK w 1970 roku jest do dziś jedną z najbardziej cenionych jaka  w ogóle wyszła  Niemczech w tamtych latach.

ARMAGGEDON - "Armaggedon" (1970)
ARMAGGEDON – „Armaggedon” (1970)

Nagrania trwały  na przełomie lipca i sierpnia 1970 r. Muzycy spędzili w studiu nagraniowym tylko dziewięć dni. I te dziewięć dni wystarczyło, by wstrząsnąć słuchaczy na tyle, że do dziś płyta ta jest obiektem westchnień wszystkich miłośników rocka z tego okresu! Rozpoczyna go utwór „Round” – czadowe  heavy progresywne granie w stylu Hendrixa z kapitalnym wokalem Franka Dieza. Po nim senny, oniryczny „Open” z rozmytą gitarą i kapitalną przestrzenną grą perkusisty. Klimat niczym  z płyty „Meddle” Pink Floyd! Na płycie mamy też dwa covery. Pierwszy z nich to blisko 10-cio minutowy „Rice Pudding” Jeff Beck Group. Tak ciężkich, gitarowych riffów i takiego mocnego brzmienia do tej pory w Niemczech nikt nie grał! Mocnym akcentem kończy płytę drugi z coverów. Tym razem jest to „Better By You, Better Than Me” z repertuaru Spooky Tooth. I nie wiem, która wersja: oryginał, czy ta grupy ARMAGGEDON podoba mi się bardziej. A pomiędzy nimi jest jeszcze mocny „People Talking”. Ten album to wzorcowy przykład doskonałej niemieckiej progresywnej sceny krautrocka początku lat 70-tych. Album, który koniecznie powinien znaleźć się w każdej szanującej się kolekcji płytowej!

Oryginalna str. A LP. "Armaggedon" (1970)
Oryginalna str. A LP. „Armaggedon” (1970)

Brytyjska mini supergrupa (jak żartobliwie o niej mówiono),  która powstała w 1974 roku mogła już nazywać się  ARMAGEDDON. Okazało się, że amerykański zespół, który jako pierwszy użył tej nazwy, po nagraniu jedynej płyty (o czym wspomniałem wyżej) rozpadł się i nie zastrzegł sobie do niej praw.

ARMAGEDDON tworzyli czterej znani i cenieni muzycy. Wokalista Keith Relf śpiewał w The Yardbirds, a potem był liderem i założycielem progresywnej grupy Renaissance; gitarzysta Martin Pugh udzielał się w legendarnym blues-rockowym Steamhammer; basista Luis Cennamo grał w Jody Grind i w Renaissance, a później w Colosseum i Steamhammer, zaś perkusista rodem z USA  Bobby Caldwell był członkiem zespołu Johnny Winter And.

Nie podążając za ówczesną modą na granie muzyki funk, glam, czy country-rocka chcieli iść tropem jaki Keith Relf zapoczątkował w swoim Renaissance. W kwietniu 1975 roku ukazała się ich płyta zatytułowana po prostu „Armageddon”.

ARMAGEDDON - "Armageddon" (1975)
ARMAGEDDON – „Armageddon” (1975)

Można powiedzieć, że album ten jest wręcz hołdem dla klasycznego nieco bluesującego, ciężkiego rocka progresywnego. Takie spojrzenie wstecz czwórki doskonałych muzyków, bo na dobrą sprawę płyta brzmi jakby powstała kilka lat wcześniej! Zawiera tylko pięć kompozycji, z których najkrótsza ma ok. pięć minut. Otwiera ją szybki jak błyskawica „Buzzard”. Brawurowa galopada gitarzysty i perkusisty. „Silver Tightrope” jest spokojnym utworem dającym wytchnienie przed bardzo ekspresyjnym „Paths And Planes And Future Gains”. Kolejny numer „Last Stand Before” rozbujany i ciężkawy podnosi jeszcze bardziej temperaturę! Ale to tylko prolog przed daniem głównym, którym jest zamykający całość, epicki 12-minutowy „Basking In The White Of The Midnight Sun”.  Pełen zmian tempa i nastroju. Z okazjonalną harmonijką ustną i kapitalnym śpiewem Relfa.  Ta mini suita podzielona na cztery części pokazuje zespół od  bardzo dobrej strony muzycznej. Od strony, gdzie progresywny rock spotyka na swej drodze mocne, hard rockowe brzmienie!

Pomimo tak wspaniałego materiału muzycznego, płyta w tamtym czasie sprzedawała się kiepsko, żeby nie powiedzieć: źle. Być może przyczyniło się do tego to, iż zespół nie wyruszył w trasę koncertową by  należycie ją promować. Zresztą w całej swej krótkiej karierze, grupa ARMAGEDDON dała zaledwie dwa koncert w USA(!). Jednym z powodów było to, że Keith Relf miał długoletnie problemy z astmą i występy na żywo były dla niego wielkim problemem. Poza tym Martin Pugh miał wówczas problemy innej natury: narkotyki (heroina). Kilka miesięcy później zespół zawiesił działalność. Ostateczną nadzieję  na ponowne spotkanie się całej czwórki w studiu nagraniowym położyła tragiczna śmierć w skutek porażenia prądem  Keitha Relfa w maju 1976 roku. Plotka głosiła, że w czasie domowej kąpieli muzyk wziął do wanny gitarę elektryczną by sobie na niej pograć. Po ostatecznym rozwiązaniu grupy Luis Cennamo zasilił grupę Illusion, będącą kontynuacją starego Renaissance; perkusista Bobby Caldwell przeszedł do Captain Beyond. Gitarzysta Martin Pugh po wyjściu z nałogu udzielał się jako muzyk sesyjny, a następnie dołączył do zespołu amerykańskiego gitarzysty Goeffa Thorpe’a.

Płyta „Armageddon” do dziś jest jedną z ostatnich naprawdę ważnych dokonań klasycznego, brytyjskiego rocka lat 70-tych. Płyta, która zawierała w sobie dużo elementów mocno wybiegających w przyszłość. A ta przyszłość, ten muzyczny zryw miał się nazywać New Wave Of British Heavy Metal.

 

CAPTAIN MARRYAT „Captain Marryat” (1974)

Mniej więcej dwa lata temu wyszła kompaktowa edycja jedynego albumu zupełnie nieznanej szkockiej grupy CAPTAIN MARRYAT stając się od razu wielką sensacją wśród miłośników muzyki z lat siedemdziesiątych. Kolekcjonerzy oszaleli na punkcie tej płyty, płacąc w ostatnim kwartale roku 2014 na ebayu za trzy oryginalne egzemplarze po 3000 – 3500 funtów każdy! I nie ma się temu co dziwić, gdyż generalnie rzecz ujmując jest to płytowe sensacyjne odkrycie. A jeśli jeszcze dodam, że album wydano w prywatnym nakładzie… 200 egzemplarzy(!) cena ta ma swą wartość. Oczywiście wersja CD na szczęście jest dużo tańsza i gorąco namawiam do jego kupowania. Nawet w „ciemno”. Tym bardziej, że jakość dźwięku jest perfekcyjna, a zespół naprawdę profesjonalny!

CAPTAI MARRYAT powstał w 1971 roku w Glasgow w składzie: Jimmy Rorrison (perkusja, śpiew), Hugh Finnegan (bas, śpiew), Allan Bryce (organy, śpiew), Tommy Hendry (śpiew, gitara akustyczna) i Ian McEnely (gitara prowadząca i akustyczna). Swą nazwę zaczerpnęli z autentycznej postaci. Kapitan Frederick Marryat był bowiem angielskim dziewiętnastowiecznym żeglarzem, pisarzem, autorem nowel i powieści o tematyce marynistycznej i awanturniczej. Jego najbardziej znana powieść to „Okręt widmo”. Zapewne nuta romantyzmu jaka przewijała się w jego literaturze urzekła muzyków, bo i na ich albumie ten romantyzm jest wyczuwalny na milę. Lokalny sukces zawdzięczali koncertom w licznych klubach muzycznych, w tym w najbardziej wówczas popularnym w Glasgow w „Burns Howff”. To tu regularnie występowali też  Alex Harvey Band, Nazareth, czy Beggars Opera. Podróżowali także po całej Szkocji, ale ich celem był Londyn i podpisanie kontraktu płytowego z wytwórnią EMI lub Chrysalis. Za pożyczone od przyjaciół pieniądze weszli do studia nagraniowego Thor by tam  nagrać singla, z którym mogliby udać się do Londynu. Na nagranie całego albumu nie starczyło im po prostu pieniędzy! A jednak, kiedy właściciel studia Thor usłyszał ich muzykę pozwolił im skorzystać ze sprzętu nagraniowego, a  zespół skwapliwie wykorzystał to w stu procentach. I tak za jednym podejściem zarejestrowali materiał, który w ilości 200 egzemplarzy został wytłoczony i rozprowadzany podczas ich koncertów. Dziś już wiemy, że po latach stał się kolekcjonerskim rarytasem. Płyta zatytułowana po prostu „Captain Marryat” ukazała się w 1974 roku.

CAPTAIN MARRYAT - "Captain Marryat" (1974)
CAPTAIN MARRYAT – „Captain Marryat” (1974)

 

"Captain Marryat" - tył okładki
„Captain Marryat” – tył okładki

Album zawiera sześć kompozycji, z czego połowę skomponował organista Allan Bryce. I to właśnie organy Hammonda wybijają się na pierwszy plan w takich utworach jak „Blindness„, „It Happened To Me„, czy „Songwritter’s Lament” co raczej dziwić nie powinno. Ale mamy tu także sporo fajnych partii fuzzowanych gitar i „normalny” wokal. Taki spokojny, momentami refleksyjny, romantyczny. Jest w nim coś takiego specyficznego, że z miejsca przykuwa uwagę. Bliżej wokaliście do Donovana, niż do Roberta Planta, ale broń Boże to nie wada. To ogromna zaleta! Płytę zamyka kapitalny improwizowany jam „Dance Thor„. Psychodelia pełną gębą! Tego chce się słuchać na okrągło! Zespół CAPTAIN MARRYAT trzyma bardzo wysoki poziom wykonawczy. I chociaż nie lubię porównań, to by przybliżyć  gatunek w jakim zespół się poruszał mogę tu wymienić wypadkową brzmień wczesnych Deep Purple, Uriah Heep, Genesis, Fruup i Beggars Opery szczególnie z jej debiutanckiego albumu. Klasyczne rock progresywne granie.

Do dziś nie wiem, dlaczego zespół z takim potencjałem muzycznym przepadł w epoce. Żadna z wymienionych wyżej wytwórni nie zainteresowała się płytą „Captain Marryat„. W 1975 roku zespół rozwiązał się. Tommy Hendy wyemigrował pięć lat później do Kanady wcześniej jednak zawiązując  z Ianem McElenym grupę Silver, która przetrwała ledwie pół roku. Historia grupy CAPTAIN MARRYAT skończyła się definitywnie. Tylko fani starego rocka spowodowali, że o Szkotach z Glasgow świat muzyczny nie zapomniał!

BLOODLINE „Bloodline” (1994)

Nie jest to płyta zapomniana. Nie jest to płyta odkryta po latach. Nie jest to płyta wydobyta z głębokich archiwów wytwórni EMI. Nic z tych rzeczy! Wręcz przeciwnie – mamy tu do czynienia z płytą, którą fani bluesa i rocka znają i cenią. A także jej pożądają. Bowiem nie wiedzieć czemu, jest ona bardzo trudno osiągalna mimo, iż ukazała się w połowie lat dziewięćdziesiątych. Można więc powiedzieć, że jak na kanon „Rockowego Zawrotu Głowy” jest to płyta wręcz bardzo młoda.

Egzemplarz, który posiadamy w swojej płytotece przywędrował do nas bezpośrednio z USA dwa lata temu. Cały udział w tym miała Aleksandra, narzeczona naszego syna – Mateusza. To ona z wielkim uporem rozwijała nitki wszystkich możliwych kontaktów za Oceanem. Poruszyła Niebo i Ziemię, by jej ukochany mógł cieszyć się w dniu swych urodzin tym muzycznym rarytasem. I w ten oto sposób przyszła synowa przyczyniła się do powiększenia kolekcji o kolejnego „białego kruka” srebrnego krążka. Chapeau bas Olu!

Liderem i głównym kompozytorem grupy był 17-letni wówczas Joe Bonamassa. Jego ojciec posiadał sklep z gitarami, więc nic dziwnego, że syn mając nieograniczony wprost kontakt z tym instrumentem zaczął bardzo wcześnie (mając zaledwie 4 lata!) na nim grać. Osiem lat później występował już na scenie przed B.B. Kingiem, zaś dwa lata później został zaproszony na festiwal poświęcony gitarom Fendera, będąc jego najmłodszym uczestnikiem.

Podróżując na Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych spotkał Berry’ego Oakleya Jr, syna basisty zespołu The Allman Brothers Band. Obaj młodzieńcy bardzo się zaprzyjaźnili i wkrótce założyli zespół, który nazwali BLOODLINE. Dołączyli wkrótce do nich Erin Davis – syn Milesa Davisa, oraz Waylon Krieger – syn Robbiego Kriegera z The Doors. Jak więc widać w tym towarzystwie, tylko Joe nie miał „nazwiska”. Do czasu…

Płyta „Bloodline” ukazała się w 1994 roku pod szyldem EMI.

BLOODLINE - "Bloodline" (1994)
BLOODLINE – „Bloodline” (1994)

Młode wilki blues rockowej sceny pokazały na tym krążku nad wyraz dojrzały materiał muzyczny. Rozpoczyna ją zespołowa kompozycja „Stone Cold Hearted” (wydana także na singlu) z silnym rockowym bitem podszytym bluesem. Od razu więc dostajemy sygnał, co czeka słuchacza w dalszej części albumu. Jedyny na tej płycie instrumentalny „The Storm” pokazuje kapitalną jazdę na gitarze Bonamassy i wspaniałe zgranie sekcji rytmicznej.  Do tego solówka na basie w wykonaniu Oakleya Jr. , który sprawdza się także jako dobry wokalista, powoduje mrowienie na plecach. Od „Good Luck You’re Having” trudno się uwolnić; nogi same zaczynają poruszać się w rytm tej uroczej kompozycji. „Calling Me Back”  – kolejna kapitalna jazda Bonamassy. Aż wierzyć się nie chce, że gitarzysta jest tak młodziutki a gra tak dojrzale . Początek „Bad Girls” kojarzy mi się z doorsowskim „Who Do You Love„, ale to wcale nie zarzut. Najdłuższy, ponad 9-cio minutowy utwór na płycie „Since You’re Gone” pokazuje kapitalne zgranie całej czwórki. Podejrzewam, że na koncertach ten utwór bliski stylistyce The Allman Brothers Band, rozwijał się w swoisty rozimprowizowany jam.

Bloodline na scenie: Waylon Krieger (g), Evan Davis (dr)
Bloodline na scenie: Waylon Krieger (g), Evan Davis (dr)

Grupa BLOODLINE była kapelą jednej płyty. Była też małym, ale konsekwentnym  i pewnym  krokiem w stronę wielkiej  kariery Joe Bonamassy. Gitarzysty, który wówczas jeszcze nie miał wyrobionego nazwiska w show businessie. O losach pozostałych członkach tej grupy, szczerze powiem: nie wiem nic. Mając jednak taki potencjał, talent i TAKIE nazwiska, pewnie czynnie udzielają się w innych muzycznych projektach. I może o nich jeszcze usłyszymy. W co gorąco wierzę.

THIN LIZZY „Thin Lizzy” (1971)

Rok 1971. W zasadzie niczym szczególnym w historii powszechnej się nie zapisał. Po Erze Wodnika, Lecie Miłości, Festiwalu w Woodstock i hippisach zostały tylko wspomnienia. W Polsce Edward Gierek w Stoczni Gdańskiej zadał słynne pytanie „Pomożecie?”. Polskie Radio rozpoczęło nadawać audycję „Lato z radiem”, a telewizja wyemitowała pierwsze odcinki serialu dla młodzieży „Przygody psa Cywila”. Po przegranych eliminacjach do Piłkarskich Mistrzostw Europy nowym selekcjonerem polskiej reprezentacji zostaje Kazimierz Górski, który w swym debiucie wraz ze swymi „Orłami” wygrywa ze Szwajcarią na wyjeździe 4:2. Rok później jego „Orły” w Monachium wywalczą złoty medal olimpijski, a trzy lata później na Mistrzostwach Świata w Republice Federalnej Niemiec zdobędą trzecie miejsce pokonując 1:0 jeszcze aktualnych do tego dnia mistrzów świata – Brazylię. Na powtórzenie takiego sukcesu przyjdzie kibicom w Polsce czekać do 1982 roku.

W roku 1971 za Oceanem w nowojorskiej Madison Square Garden w bokserskim „pojedynku stulecia” Joe Fraezier pokonał Muhammeda Alego. W tej samej sali kilka miesięcy później odbył się słynny koncert na rzecz Bangladeszu, w którym udział wzięli m.in. Eric Clapton, George Harrison, Bob Dylan i Ravi Shankar. W Paryżu zmarła słynna dyktatorka mody Coco Chanel. Pożegnaliśmy także wspaniałego trębacza Luisa Armstronga i  wokalistę The Doors, Jima Morrisona. Rok wcześniej odeszli Jimi Hendrix i Janis Joplin. W roku 1971 na muzycznym topie wciąż królował Elvis Presley, a świat muzyczny ciągle żył nadzieją, że uda się reaktywować rozwiązany rok wcześniej zespół The Beatles. Dyskografia The Rolling Stones obejmowała już jedenaście studyjnych albumów. Swoja szóstą płytę wydała grupa Pink Floyd („Meddle”). Tyle samo płyt miało The Who, o jeden krążek mniej Deep Purple. W roku 1971 czwarty album wydało Led Zeppelin, Jethro Tull („Aqualung”) i King Crimson („Island”). Trzeci album wypuścili Genesis („Nursery Cryme”), Black Sabbath („Master Of Reality”), i Yes („The Yes Album”). Zadebiutowało walijskie trio Budgie stając się wkrótce kultowym zespołem w… Polsce. Tworzyły się Queen, Scorpions i Judas Priest chociaż jeszcze bez nagrań. I nie było jeszcze AC/DC! Kurt Cobain miał dopiero cztery lata, a Kirk Hammett za dwanaście lat zasili skład grupy Metallica.

W takich to właśnie czasach swój pierwszy album wydaje irlandzki zespół THIN LIZZY rozpoczynając szybką drogę na szczyt, by dołączyć wkrótce do tych największych.

Wszystko zaczęło się dwa lata wcześniej, gdy pewnego wieczoru  Eric Bell i Eric Wrixon – muzycy wcześniej związani z Them – pijąc piwo w pubie postanowili założyć własny zespół. Po wypiciu kilku kolejek opuścili lokal i w drodze powrotnej natknęli się na klub muzyczny. Na jego scenie występował nikomu nieznany zespół Orphanage. W zadymionej, kiepsko oświetlonej sali na scenie znajdował się dwudziestoletni wokalista Phil Lynott i dwa lata młodszy perkusista Brian Downey. Po występie Bell i Wrixon przedstawili im swoje świeże plany i zaproponowali dołączenie do zespołu, który wstępnie nazwali THIN LIZZIE. Phil zgodził się , postawił jednak warunek: będzie grał na basie , a także zwrócił uwagę na to, że chciałby wykorzystać część własnych kompozycji. Latem następnego roku grupie udało się wydać pierwszego singla „The Farmer”/”I Need You” (jeszcze pod pierwotną nazwą), który dziś wart jest 1200 funtów! Wkrótce Eric Wrixon wraca  do grup Them opuszczając THIN LIZZY. Kilka miesięcy później z zespołem skontaktowała się wytwórnia Decca Records i zaproponowała podpisanie kontraktu. Tuż potem pojechali do studia w Londynie, by nagrać debiutancką płytę.

Krążek zatytułowany po prostu „Thin Lizzy” ukazał się 30 lipca 1971r.

Thin Lizzy - "Thin Lizzy" (1971)
Thin Lizzy – „Thin Lizzy” (1971)

To naprawdę świetny hard progresywny album. Od zawsze mało znany i ewidentnie niedoceniony. Co prawda nie ma tu jeszcze żadnych z największych hitów zespołu. Te nadejdą wraz z trzecią w dyskografii płytą, ale Phil Lynott nigdy nie miał ambicji by tworzyć muzykę przebojową. A to on jest tu liderem i głównym twórcą materiału na tym albumie. I od początku daje się wyraźnie odczuć charakterystyczne brzmienie i klimat stworzony przez THIN LIZZY. A klimat ten nierozłącznie wiąże się z osobą jej lidera. To jego głos jest tutaj na pierwszym planie. Jest taki przejmujący, hipnotyzujący i chwyta za serce. Do tego bije z niego jakiś taki smutek. W większości to nie jest nawet melodyjne śpiewanie. Często mamy do czynienia z deklamacją do której jakby w tle, gdzieś w oddali na dalszym planie dodana jest cicha muzyka. Teksty są refleksyjne i  osobiste pisane w pierwszej osobie. Opisują trudne momenty z dzieciństwa i młodzieńczej niespełnionej miłości. Są nostalgicznym wspomnieniem krótkich, szczęśliwych dni dzieciństwa. Do tego dochodzą elementy historyczne i ludowe. Nie wiemy na ile te historie są zmyślone a na ile coś się za nimi dzieje. I już się na pewno tego nie dowiemy.

Cała płyta w zdecydowanej większości jest delikatna i spokojna. To nie jest żywiołowy rock’n’roll, choć są też i momenty, gdy zespół zaskakuje ostrymi gitarowymi zagrywkami, kombinacjami na linii gitara – perkusja. Wówczas i wokal staje się drapieżny i mocny. Tak jest np. w końcówce „Return Of The Farmer’s Son” czy „Remembering  (Part One)„, choć na tym etapie to jeszcze przebłyski. Utwory są krótkie i niewiele w nich rockowego szaleństwa i ostrej jazdy bez trzymanki. Siła tej płyty tkwi w  jej irlandzkim rozmytym klimacie od którego się uzależnia. Kto nie spróbuje, ten się nigdy o tym nie przekona.

Pięknie wydana nowa edycja na CD zawiera aż dziewięć nagrań dodatkowych w tym legendarną stronę A irlandzkiego singla „The Farmer” (!) , poza tym cztery kawałki z EP „New Day” oraz cztery alternatywne miksy. Do pełni szczęścia zabrakło tylko zupełnie nieznanego „I Need You”  ze strony B pierwszego singla.

Rok 1971. W zasadzie niczym szczególnym w historii powszechnej się nie zapisał. W naszym kraju Telewizja Polska zaczęła nadawać po raz pierwszy program telewizyjny w kolorze. Były to transmisje z obrad VI Zjazdu PZPR. Amerykanie zaś w tym samym roku dwukrotnie lądowali na Księżycu (misje Apollo14 i Apoll15). Transmisje ze Srebrnego Globu też były. W kolorze…

BADLANDS „Badlands” (1989)

Urodzeni pod Złą Gwiazdą” – takim właśnie tytułem można byłoby opatrzyć  historię kalifornijskiej grupy BADLANDS, która zawsze miała „pod górkę”. Tak naprawdę ich historia zaczęła się w momencie, kiedy gitarzysta Jake E. Lee, po odbyciu trasy koncertowej z Ozzy Osbournem promującą płytę „Ultimate Sin” dostał list polecony od Sharon Osbourne. Zawarte w nim informacje nie były dla Jake’a pomyślne. Został zwolniony z pracy. Dziwne się to wydawało, bowiem współpraca obu panów układała się znakomicie, co podczas tournee Ozzy wielokrotnie podkreślał, twierdząc również, że tak znakomitego gitarzysty to on jeszcze w swoim zespole nigdy nie miał.

Rozczarowanie wkrótce ustąpiło miejsca silnemu pragnieniu stworzenia własnej grupy. Do tego projektu postanowił zaprosić Raya Gillena, wokalistę o mocnym, rockowym głosie, którego znał m.in z zespołu Blue Murder prowadzonego przez znanego gitarzystę Johna Sykes’a. Dość długo trwało nim w końcu obaj razem się spotkali, w czym niewątpliwie bardzo pomogła matka Gillena, widząc upór z jakim Jake E. Lee dążył do nawiązania kontaktu z jej synem.

Ray Gillen śpiewał w różnych zespołach w Los Angeles i to w tym mieście wypatrzył go Tony Iomi z Black Sabbath. Zaproponował mu odbycie trasy koncertowej po USA promującą album „Seventh Star” zastępując na scenie Glenna Hughes’a, który niespodziewanie opuścił Sabbath zaraz po nagraniu płyty. Wkrótce też rozpoczęto pracę nad nowym albumem „The Eternal Idol” z Rayem Gillenem jako wokalistą. Jednak wytwórnia płytowa wkrótce z tego pomysłu się wycofała  i ostatecznie na płycie zaśpiewał Tony Martin. (Uwaga! W 2010 roku ukazała się wersja Deluxe tego albumu zawierająca nagrania z Gillenem. Prawdziwa gratka dla wszystkich kolekcjonerów i miłośników tego wokalisty!)

W ciągu kilku tygodni do tej dwójki dołączyli: basista Greg Chaisson (którego Lee spotkał podczas przesłuchania u Ozzy’ego), oraz perkusista Eric Singer, z którym z kolei Gillen znał się z czasów Black Sabbath.

Rok później, w czerwcu 1989 roku wychodzi ich debiutancka płyta zatytułowana po prostu „Badlands” wydana przez Titanium (należąca do  Atlantic Records).

Badlands
Badlands

Patrząc na okładkę albumu odnieść można wrażenie, że mamy do czynienia z zespołem z popularnego na przełomie lat 80-tych i 90-tych kręgu tzw. „hair metalu”. Obcisłe skórzane spodnie, bandany i natapirowane długie włosy. Taki image był wówczas normą i utożsamiany był z zespołami takimi jak Motley Crue, Cinderella, czy Poison, by wymienić te najbardziej popularne. Może i pasowali do tego wizerunku, ale na tym kończą się wszelkie podobieństwa, bowiem muzycznie niewiele mają wspólnego z tymi cudakami. Debiutancki album wypełniony jest czystym, energetycznym hard rockiem w  połączeniu z  „kańciastymi” blues-rockowymi riffami tak charakterystycznymi dla mocnego rocka z lat 70-tych. Tak już jest na samym początku, w otwierającym album utworze „High Wire„!!! Ileż w tym rockowej pasji i zadziorności!!! Doskonale radzi sobie w tym wszystkim Jack E. Lee, który w kapitalny sposób pokazuje te swoje gitarowe galopady, którymi czarował u Ozzy’ego na albumie „Bark At The Moon”. Śpiewający Ray Gillen, to jakby lustrzane odbicie młodego Roberta Planta i wcale nie mam na myśli jego wyglądu. Niesamowity głos, który zachwyca skalą, ekspresją i może śmiało pretendować do grona najlepszych wokalistów rockowych wszech czasów! Do tego sekcja rytmiczna uwijająca się w pocie czoła i niczym wytrawni zawodowcy, pompują tyle energii, że serce zaczyna tłoczyć więcej krwi do obiegu. Z kolei „Rumblin’ Train” o bluesowym zabarwieniu tylko z pozoru przynosi  ukojenie trzymając słuchacza w ciągłym napięciu. Cały album to kawał dobrego solidnego grania na najwyższym poziomie i trudno wyróżnić tutaj jakikolwiek utwór. Dlatego proszę się nie sugerować, że wymieniłem tylko dwa tytuły. Ten krążek po prostu nie ma słabych stron!

Płyta odniosła sukces w USA i cały 1990 rok grupa spędziła w trasie koncertowej. Wkrótce zespół opuścił Eric Singer przyjmując propozycję grania na perkusji w zespole Kiss po śmierci Erica Carra. Jego miejsce zajął Jeff Martin i w nowym składzie BADLANDS nagrało drugą swą płytę „Voodoo Higway„, która jednak nie powtórzyła sukcesu debiutu, mimo że zawierała kilka świetnych kompozycji w tym rewelacyjny „The Last Time”.  Po części winę za to ponosiła wytwórnia Atlantic, która za wszelką cenę chciał grupie narzucić bardziej melodyjny, przebojowy styl na co członkowie grupy absolutnie zgodzić się nie chcieli. Doszło też do poważnego konfliktu pomiędzy Jake’em  E. Lee, a Rayem Gillenem konsekwencją czego było usunięcie tego ostatniego z zespołu (zastąpiła go… soulowa wokalistka Debby Holiday). Co prawda na czas trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii Gillen  dołączył do swych kolegów, ale nawet nie wtajemniczeni widzieli, że w zespole dzieje się nie najlepiej. W konsekwencji czego po powrocie do Stanów grupa BADLANDS rozwiązała się. I jeśli ktoś miał nadzieję, że muzycy w końcu dojdą do porozumienia i się pogodzą, by wskrzesić tak dobrze zapowiadającą się karierę zespołu przyszła wkrótce bardzo zła wiadomość, która ponad wszelką wątpliwość rozwiała te nadzieje.

Ray Gillen zarażony wirusem HIV zmarł 3 grudnia 1993 roku w New Jersey. Miał zaledwie 34 lata.

Ray Gillen (1959 – 1993)

Eric Singer i Gregg Chaisson współpracowali niezależnie od siebie z wieloma znanymi muzykami, a spotkali się  znów w Blindside Blues Band. Jake E. Lee rzadko nagrywa nowe albumy, a szkoda bo to świetny gitarzysta o bardzo charakterystycznym sposobie gry.

Krótką karierę „Urodzonych Pod Złą Gwiazdą” podsumował niedawno w jednym z wywiadów  Gregg Chaisson: „BADLANDS był najlepszym zespołem w całej mojej karierze. Ray był w tamtych czasach najlepszym rockowym wokalistą, Jake geniuszem gitary, a Eric już wówczas należał do największych rockowych perkusistów. Muzyka, którą komponował Jake sprawiła, że stałem się bardziej kreatywny i zawsze będę mu za to wdzięczny,

Zremasterowana reedycja płyty „Badlands” ukazała się ponownie w 2010 roku, do której dołączono dodatkowy utwór „Ball & Chain„. Warto ją mieć na półce obok płyt Led Zeppelin, czy Black Sabbath. Absolutny kanon rocka lat 90-tych!

TEMPEST „In Concert 1973 – 1974”

Historia brytyjskiej grupy TEMPEST jest dość krótka i prosta. Nie znajdziemy w niej żadnych sensacji, dramatycznych czy też skandalicznych opowieści. Może dlatego, że tworzyli ją profesjonaliści, ludzie, którzy kochali muzykę ponad wszystko. Określani jako „supergrupa” pozostawiła po sobie dwa świetne heavy – progresywne, nieco jazzujące albumy: „Tempest” (1973) i „Living In The Fear” (1974). W Polsce mało znana, a może inaczej – mało spopularyzowana. Gdy pytam wśród swoich znajomych, którzy interesują się muzyką, czy znają ten zespół, na ogół widzę zaskoczenie na ich twarzach. Jednak gdy podaję nazwiska muzyków, okazuje się, że nie są one im obce.TEMPEST powstał bowiem z inicjatywy perkusisty i lidera innej legendarnej formacji Colosseum – Jona Hisemana, basisty Marka Clarke’a (Colosseum, Uriah Heep), wokalisty Paula Williamsa (ex-Bluesbreakers, Juicy Lucy), oraz wyśmienitego gitarzysty Allana Holdswortha (Igginbottom, Nucleus a potem Soft Machine i U.K.).

Płyta „In Concert 1973 – 1974” dotarła do moich rąk pod koniec 2014 roku i przez kilka dobrych tygodni nie była wyciągana z mojego odtwarzacza kompaktowego. Jest to kapitalny, nieoficjalny materiał, który został wydany na dwóch płytach winylowych z serii „BBC Transcription Service”  w celach promocyjnych przeznaczonych tylko i wyłącznie  dla stacji radiowych i absolutnie niedostępnych w sklepach!

Tempest - "In Concert 1973- 1974"
Tempest – „In Concert 1973- 1974”

Pierwsza część płyty (54 minuty!) to zapis wybornego koncertu nagranego w kwintecie z dwoma gitarzystami: Holdsworthem i Olli Halsallem znanym m.in. z Patto. Ten ostatni, uważany obecnie za jednego z najlepszych gitarzystów w historii rocka (tak! tak!) dołączył do grupy TEMPEST… dzień wcześniej! Mając w składzie tak bombowy zestaw nie trzeba się dziwić, że gitarowy atak jest tu wprost nieziemski, momentami aż nie do uwierzenia! Ciarki przebiegają mi po krzyżu ilekroć tego słucham. Do tego dochodzi gęste jak zawsze bębnienie Hisemana, którego cenię sobie na równi z Gingerem Baker’em i Johnem Bonham’em. Ten koncert odbył się w The Golders Green Hippodrome w Londynie 2 czerwca 1973 roku i był bootlegowany. Jednak brzmienie na tym bootlegu było beznadziejne – dźwięk nie dość, że był głuchy, to jeszcze spowolniony. Przyszło nam czekać ponad 40 lat na kompaktową reedycję, która teraz brzmi obłędnie!

Ostatnie 26 minut to występ z kwietnia 1974 roku, który został nagrany już po wydaniu ich drugiej płyty w okrojonym trzyosobowym składzie, z którego ubyli P. Williams i A. Holdsworth. Ten ostatni ponoć obraził się na Halsalla twierdząc, że zabrał mu rolę pierwszego gitarzysty w zespole. Wkrótce zasilił  jazz rockowy Soft Machine.

Trio dało pokaz kolejnego, kapitalnego grania na najwyższym poziomie. Zagrali trzy kompozycje ze swej nowej płyty („Yeah Yeah Yeah” tytułowy „Living In Fear” i „Dance To My Tune„) plus kompozycję spółki Lennon/McCartney („Paperback Writer„). Doskonały, kolejny mocny występ! Tak jak i doskonała płyta. Kolejna pozycja w mojej kolekcji, która na pewno nie pokryje się kurzem!