Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

FANNY ADAMS „Fanny Adams” (1971)

Australijski kwartet FANNY ADAMS w momencie wydania swojej pierwszej i (niestety) jedynej płyty w czerwcu 1971 roku z miejsca został okrzyknięty największą nadzieją rocka piątego kontynentu. Tamtejsi krytycy muzyczni jednym wielkim chórem piali z zachwytu twierdząc, że (i tu autentyczny cytat z tamtych lat) „Za trzy tygodnie podbiją cały świat! Wkrótce będą więksi od Led Zeppelin!”

Zespół założył gitarzysta Vince Maloney (wł. Vincent Melouney), były członek The Vibratones, a także współzałożyciel bardzo popularnej australijskiej grupy Billy Thorpe And The Aztecs, z którą rozstał się w 1965 roku po trzech latach wspólnego grania. Przyleciał do Wlk. Brytanii mając nadzieję, że szybko założy tutaj nowy zespół. Zespołu co prawda nie założył, ale przebywając w Londynie dostał propozycję od braci Gibb. Od 1966 roku stał się pełnoprawnym członkiem Bee Gees, z którą to grupą nagrał cztery albumy. Jedna z jego kompozycji, „Such A Shame” znalazła się nawet na ich płycie „Idea” (1969). Ambicje gitarzysty były jednak dużo większe niż stanie za plecami śpiewających braci. Chciał też grać więcej bluesa i nie do końca przekonywało go to, co pisał Barry Gibb.  Podczas tournee promujące tę właśnie płytę gitarzysta zdecydował się odejść z Bee Gees. Warto w tym miejscu wspomnieć, że wkrótce zastąpił go Alan Kendall, były muzyk fajnego Toe Fat, w którym grali też Hensley i Kerslake – późniejsze filary Uriah Heep. Maloney na krótko podjął jeszcze współpracę z triem Ashton, Gardner & Dyke (znani przede wszystkim z przeboju „Resurection Shuffle”), ale w głowie zapadła już decyzja, by w końcu zacząć pracować na własny rachunek. W czerwcu 1970 roku, Vince lądując w rodzinnym Sydney wiedział, że powstanie nowego zespołu to kwestia najbliższych kilku dni. Tym bardziej, że był już po wstępnej, telefonicznej rozmowie z dawnym kolegą z Aztecs.

BEE GEES Vince Maloney z tyłu za braćmi Gibb
BEE GEES  na scenie telewizyjnego show (1967). Z przodu bracia Gibb  – od lewej Barry, Robin i Maurice. Z tyłu Vince Maloney i perkusista Colin Petersen.

Ten kolega, znany jeszcze ze szkolnych lat, to bardzo ceniony basista Teddy Toi, były członek grup Sonny Day & The Sundowners i drugiego wcielenia Aztecs. O Teddym można powiedzieć, że to weteran rock’n’rollowy, który przybył do Australii z Nowej Zelandii pod koniec lat 50-tych. On też polecił Vince’owi swego ziomka, perkusistę Johnny’ego Dick’a, którego „podkradł” Billy’emu Thorpe i jego Aztekom. Ostatnim, który przyszedł do grupy był Doug Parkinson, uważany wówczas za najlepszego australijskiego wokalistę. Są tacy, którzy do dziś tego zdania nie zmienili (np. ja!). Szkoda tylko, że po rozwiązaniu grupy, wokalista zagubił się muzycznie. Wydał co prawda sporą ilość singli i kilka solowych albumów, ale głównie z banalną (niestety) muzyką pop. W takim to składzie zespół przystąpił do wspólnego pisania materiału na płytę. I trzeba im uczciwie przyznać, że zrobili to w iście ekspresowym tempie.

Grupa FANNY ADAMS. Od lewej (góra) Doug Parkinson (voc), Vince Maloney (g). Od lewej (dół) Johnny Dick (dr), Teddy Toi (bg)
Grupa FANNY ADAMS. Od lewej (góra) Doug Parkinson (voc), Teddy Toi (bg). Od lewej (dół) Johnny Dick (dr), Vince Maloney (g)

Gotowym materiałem zainteresowała się stosunkowo młoda, bo działająca dopiero od 1967 roku, amerykańska wytwórnia płytowa MCA Records. Będąc pod ich opieką, z hasłem „Największe odkrycie australijskiego rocka” grupa ruszyła w trasę koncertową zaliczając m in. prestiżowy The Myponga Festival w styczniu 1971 roku. W tym samym miesiącu MCA wydaje singla „Got To Get A Message To You” będący zapowiedzią dużej płyty. Fani z ogromną niecierpliwością czekali na ten krążek, choć nie wiedząc czemu wytwórnia zwlekała dobrych kilka miesięcy z jego wydaniem. W końcu, w czerwcu 1971 roku, album zatytułowany „Fanny Adams” ukazuje się jednocześnie w Australii, Wlk. Brytanii i  USA. Recenzenci, szczególnie ci z Antypodów, rozpływają się w zachwytach i wystawiają albumowi maksymalne noty.

Album "Fanny Adams" (1971)
Album „Fanny Adams” (1971)

Na płycie dominuje wolne, ciężkie bluesrockowe granie, z elementami progresji przeplatane akustycznymi fragmentami. Takie połączenie klimatów Led Zeppelin z Sir Lord Baltimore. Siedem utworów i czterdzieści minut naprawdę solidnej porcji muzyki. Przede wszystkim zwraca uwagę doskonała produkcja i brzmienie płyty. Na pierwszy plan wybija się świetna gra basisty i kapitalny, mocny, charakterystyczny wokal. Płyta obfituje w wiele muzycznych smaczków, które odkrywam z każdym kolejnym przesłuchaniem, choć na pierwszy rzut wydaje się, że to proste i nieskomplikowane granie. Zaczyna się od „Ain’t No Loving Left”. Kilka sekund akustycznej gitary, a za chwilę bas i perkusja wbijają w fotel. Toczy się to wszystko powoli, bez pośpiechu, niczym walec drogowy. W trzeciej minucie wchodzi gitara z soczystą, pełną werwy solówką  napędzając tę ciężką maszynę do szybszej jazdy,  Fantastyczne otwarcie albumu. Po tak doskonałym wstępie wydawać się mogło, że grupa pójdzie za ciosem serwując nam kolejnego kilera. Tymczasem dostajemy pełną przestrzeni i wolności balladę „Sitting On Top Of The Room”. Dziesięć minut akustycznego, pięknego, progresywnego grania z przejmująco smutnym wokalem Douga Parkinsona, delikatną linią basu i „popylającą” jakby od niechcenia perkusją. No i ta niesamowita gitara. Czysta poezja. Następne nagrania utrzymane są już w konwencji mocnego, solidnego bluesrocka. W „Yesterday Was Today” doszukać się można podobieństwa do stylu grupy Atomic Rooster, zaś „Got To Get A Message To You” zahacza gdzieś o stylistykę Free. Ciężki, prosty riff i szalejącego Maloneya słychać w Mid Morning Madness”, zaś cały album zamyka świetny, dynamicznie zagrany bluesowy numer „They’re All Losers Honey”. Z cudowną solówką na zakończenie i tym hipnotycznym, uroczym wokalem. Trudno się od niego uwolnić – tak bardzo uzależnia! I kiedy milkną ostatnie dźwięki z tej płyty czuję niedosyt. Niedosyt, że to już wszystko, że płyta już się skończyła. Czterdzieści minut, które mijają jak pstryknięcie palcami.

Tył okładki"Fanny Adams" (reedycja CD 2005)
Tył okładki”Fanny Adams” (reedycja CD 2005)

Największą zaletą albumu „Fanny Adams” jest jego prostota. Skromnymi środkami wyrazu, bez silenia się na skomplikowane i zawiłe aranżacje muzycy nagrali płytę ciekawą, solidną i co ważne – na wysokim poziomie. Jak wiemy nie zagrozili nią Ołowianemu Sterowcowi, jak przewidywali australijscy recenzenci, ale śmiało zaliczyć ją można do szeroko pojętego kanonu rocka. Szkoda, że tuż po jej wydaniu drogi muzyków definitywnie rozeszły się i nie było ciągu dalszego. Kto wie, jak potoczyłyby się ich losy i dalsza kariera? Może jednak sen Australijczyków o wielkim zespole rockowym na miarę Led Zeppelin sprawdziłby się już wtedy..?

BACHDENKEL – największy z zapomnianych zespołów.

Amerykański magazyn „Rolling Stone „ powszechnie uważany za jedno z najbardziej kultowych czasopism świata, dyktujący trendy i wyznaczający nowe kierunki muzyczne poświęcił kilka lat temu na swych łamach sporo uwagi brytyjskiemu rockowi progresywnemu z pierwszej połowy lat 70-tych.  I żeby było ciekawiej autorzy tego ciekawego opracowania wzięli pod lupę zespoły, które mimo wysokiego poziomu artystycznego nie odniosły sukcesu na jaki zasługiwały, a wiele z nich przepadło w mrokach niepamięci. O pochodzącej z Birmingham grupie BACHDENKEL szacowny „Rolling Stone” napisał, że „…jest to największy z zapomnianych zespołów z Wysp Brytyjskich tamtych lat!”. I trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić…

Początki istnienia zespołu sięgają magicznego dla muzyki rockowej roku 1968 kiedy to śpiewający gitarzysta Colin Swinburne, wokalista i basista Peter Kimberley, oraz perkusista Brian Smith zakładają grupę o nazwie U Know Who. Idealnie wpasowali się w nurt psychodelicznego rocka i w krótkim czasie zyskali rozgłos w rodzinnym mieście, a także poza jego granicami. Nawiasem mówiąc ich koncerty często otwierała raczkująca dopiero  na lokalnej scenie grupa… Black Sabbath. Trio związało się szybko z tzw. Birmingham Arts Lab, czyli z kręgiem artystów poszukujących nowych brzmień. Jako jedni z pierwszych na tamtejszej scenie podczas koncertów zaczęli eksperymentować z dźwiękiem zsynchronizowanym z pokazami świetlnymi. Tak jak to robił już zespół Pink Floyd, choć prawdę powiedziawszy ich pokazy były dużo skromniejsze. Wtedy też zmienili nazwę na BACHDENKEL, którą wygenerował im… komputer. W tamtych czasach było to absolutnym novum i taka informacja robiła wrażenie.

Grupa BACHDENKEL
Grupa BACHDENKEL. Po lewej Colin Swinburne (g.,voc), Peter Kimberley (voc, bg), Brian Smith (dr).

Mając status kultowego zespołu, pełni nadziei i wiary w sukces na chwilę opuszczają rodzinne miasto. Pomiędzy 1 czerwca, a 15 lipca 1970 roku w paryskim Sonor Studios   nagrywają materiał na swą pierwszą płytę. Jej producentem był Karel Beer, który gościnnie zagrał na organach w utworze „Come All Ye Faceless”. I w momencie, gdy wszystko wydaje się być pod kontrolą na grupę spada jakieś niewidzialne fatum. Pomimo dobrej promocji, udanych sesji zdjęciowych, pochlebnych recenzji prasowych z występów, gotowego materiału nikt na Wyspach nie chce wydać! Do dziś nie wiadomo dlaczego tak się stało i dlaczego tak doskonały album przepadł zanim ujrzał światło dzienne. Nic dziwnego, że wściekli na to wszystko muzycy postanowili opuścić kraj i przenieść się na drugą stronę Kanału La Manche. Konkretnie do Paryża, który po majowej rewolucji w 1968 roku bardzo chętnie przyjmował niepokornych artystów otwartych na nowe pomysły i nową muzykę. Minąć musiało kilka lat, aż w końcu francuski oddział Philipsa zdecydował się na jego wydanie. Stało się  to dokładnie 29 maja 1973 roku. Płyta wyszła w USA i całej Europie Zachodniej poza… Wlk. Brytanią! Na Wyspach wznowiono ją dopiero w 1978 roku, gdy zespół już nie istniał.

Bachdenkel "Lemmings" (1973)
Bachdenkel „Lemmings” (1973)

Płyta „Lemmings” to klasyczna pozycja z roku 1970. Bardzo piękna, melancholijna, może i smutna, ale pełna nadziei. Od pierwszych dźwięków czuć tamten klimat, nastrój, nawet tamto lato. To cudowne połączenie rocka z psychodelią i wczesnym rockiem progresywnym z wysokiej półki. Ma ta płyta coś z klimatów T2, Arcadium, późnych The Beatles i wczesnych Floydów. Już otwierający całość melancholijny, czterominutowy „Translation” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Początkowo ta spokojna ballada z narkotycznym wokalem za sprawą świetnego riffowego przejścia przeradza się w kawał mięsistego rocka. Fantastyczną, rozbujaną sekcję rytmiczną z doskonałymi partiami gitary usłyszymy w nagraniu „An Appointment With The Master”. Jest w tym nagraniu coś z klimatu ostatnich płyt słynnej czwórki z Liverpoolu. A zaraz po nim następuje najbardziej progresywny utwór na tej płycie, pełen zmian nastroju i narastającego napięcia „The Settlement Song”. Jedenaście minut świetnego progresywnego grania! Ale nie koniec na tym – jazda bez trzymanki trwa nadal. Poprzedzony dla oddechu króciutką balladową perełką „Long Time Living” kolejny utwór, osadzony w monotonnym rytmie, pełen jest dramatycznych gitarowych wstawek z ostrymi wtrętami hard rocka i progresu.  Mowa o „Stranger Still” przywodzący na myśl psychodelicznych Pink Floyd i Love Sculpture (z okresu drugiej płyty). Całość kończy mocno zagęszczony „Come All Ye Faceless”, który kojarzy mi się z pierwszą częścią „Hey Joe” w wersji Deep Purple. Świetna kwintesencja całego albumu. Albumu, o którym ktoś kiedyś pięknie powiedział, że to brakujące ogniwo pomiędzy The Beatles, a King Crimson.

Drugi album  BACHDENKEL  nagrany jesienią, pomiędzy wrześniem a listopadem 1975 roku w paryskim Damiens Studios  pod okiem tego samego producenta został wydany… dwa lata później. No cóż, jak pech to pech.

Bachdenkel "Stalingrad" (1977)
Bachdenkel „Stalingrad” (1977)

Czasy się zmieniły, zmieniła się też muzyka BACHDENKEL. Album „Stalingrad” (na okładce pisany cyrylicą) różnił się zdecydowanie od swego poprzednika. Mariaż psychodelii z hard rockiem i rockiem progresywnym w połowie lat 70-tych to już zamierzchła przeszłość. Przede wszystkim muzyka złagodniała, poszła w kierunku gitarowego grania z „miękką” odmianą melodyjnego prog-rocka. Takie skrzyżowanie Barclay James Harvest z jednej strony, z Wishbone Ash (ale z jedną gitarą) z drugiej. Osiem dość krótkich nagrań – żadne nie przekracza pięciu minut. Na uwagę zasługuje tytułowa bardzo ambitna dwuczęściowa kompozycja, która moim zdaniem najbardziej wyróżnia się na tym albumie. Partie gitary bardzo ładnie współbrzmią z delikatnymi rozmytymi klawiszami. Jest w tym dostojność, powaga, ale bez zbytniego epatowania emocjami. Część pierwsza otwierająca płytę jest instrumentalna. Druga, z cudownym, rozmarzonym wokalem zamyka album. Gitarowy i refleksyjny jest także „The Whole World”. Idealny do słuchania we dwoje w późną jesienną noc. Gdyby utwór ten zaśpiewał Jon Anderson, można by go uznać za perełkę starego Yes. „The Tournament” to z kolei niespokojny, trochę połamany rytmicznie kawałek, który burzy kruchy, atmosferyczny klimat całej płyty. Czuję w nim pazur King Crimson. Szkoda, że jest tak krótki, trwa bowiem niecałe trzy minuty. Muszę też pochwalić mocno rozkołysany, niemal hardrockowym (It’s Always) Easy To Be Hard” z jak zawsze świetną partią gitary i doskonałą sekcją rytmiczną.

Szkoda, że wielki potencjał zespołu BACHDENKEL pozostał do samego końca nieodkryty. Obie płyty grupy śmiało można dziś postawić na półce obok klasycznych albumów Yes, Genesis, czy ELP. Być może nie są to pozycje, które uderzają i powalają od pierwszego przesłuchania, ale też nie pozostawiają obojętnym. Niewątpliwie będą ozdobą każdej szanującej się płytowej kolekcji.

Z drugiej zaś strony, patrząc na to humorystycznie i z lekkim przymrużeniem oka, to BACHDENKEL tak na zdrowy rozum nie mógł osiągnąć w epoce sukcesu. Bo proszę sobie pomyśleć: angielski zespół, niemiecka nazwa, nagrywali we Francji, pierwszy album wychodzi po trzech latach od nagrania w studio, drugi zaś po dwóch! Cóż, ci to dopiero mieli zezowate szczęście…

GRANICUS „Granicus” (1973)

W maju roku 334 p.n.e. Aleksander Wielki stoczył swą pierwszą wielką i zwycięską bitwę rozbijając w pył wojska perskie nad rzeką Granikos. Ta wygrana bitwa zapoczątkowała pasmo sukcesów Aleksandra Wielkiego w Azji, przynosząc mu też ogromną sławę, tytuł wybitnego stratega i jednego z największych zdobywców w historii ludzkości.

Wiele stuleci później, w 1969 roku w amerykańskim Cleveland w Stanie Ohio powstaje muzyczna grupa rockowa, która przyjmuje nazwę GRANICUS (angielska nazwa rzeki Granikos).  Założył ją grający na bębnach Joe Battaglia, miłośnik starożytnej historii, oraz wielki fan… Johna Bonhama. „Próby odbywaliśmy  u mnie w domu na poddaszu. Do dziś nie wiem jak my się tam pomieściliśmy? Kilka metrów wolnej przestrzeni, my i nasz sprzęt. Masakra! Słuchaliśmy wtedy dużo różnej muzyki. Szczególnie kapel takich jak Blue Cher, Cream, The Jimi Hendrix Experience. Ale wszystkich nas najbardziej kręcił Led Zeppelin”. Pięciu młodych muzyków tworzących zespół miało nadzieję, że nazwa GRANICUS przyniesie im szczęście, sławę, a ich muzyka podbije świat. Tak jak przed wiekami zrobił to Aleksander Wielki..

Na początku podbili rodzinne Cleveland, które w tym czasie opanowane było przez barwną i kolorową młodzież, pacyfistów i hippisów. Królował rock’n’roll, szybki seks i narkotyki. Ambicje podbicia szerszego grona odbiorców zaprowadziło ich  dwa lata później do Nowego Jorku. W Grafton wynajęli prywatną rezydencję Cedar House. Jak na światowego wielkomiejskiego molocha trafiła im się tam oaza ciszy i spokoju. Rezydencja położona była bowiem  na działce sąsiadującej z… 200-letnim cmentarzem. „Wychodząc nocą na podwórze czułem się jakbym trafił na plan filmowy rodem z horroru. Wiesz, pełnia księżyca, snująca się po ziemi mgła, a wokół wiekowe płyty nagrobkowe. Brakowało tylko upiorów, zombi i nawiedzonych duchów” – z rozbawieniem wspominał po latach wokalista zespołu Woody Leffel.

Granicus (1973)
Granicus (1973)

W Nowym Jorku oprócz licznych koncertów wzięli także udział w dość nietypowym przesłuchaniu dla przedstawicieli firm płytowych. Panowie z branży szukający nowych talentów oddzieleni byli od sceny kotarą – taka nowa forma przesłuchania w „ciemno”. Każdy wykonawca dostał dwadzieścia minut na przedstawienie swojej muzyki. GRANICUS już po dziesięciu otrzymali od zgromadzonej tam publiczności owację na stojąco. Pierwszy przebił się do nich przedstawiciel słynnej wytwórni RCA Records (tej od płyt Elvisa) proponując podpisanie kontraktu niemal „od ręki”. Ostatecznie stało się to parę tygodni później, dokładnie 15 marca 1973 r. Wkrótce zespół wszedł do studia nagraniowego RCA, gdzie pod okiem producenta Martina Lasta w ciągu zaledwie dziesięciu dni nagrał materiał na swój debiutancki album. Płyta, z uroczą okładką zaprojektowaną przez Gusa Moslera, ukazała się dwa miesiące później pod prostym i niezbyt wyszukanym  tytułem „Granicus”.

GRANICUS "Granicus" (1973)
GRANICUS „Granicus” (1973)

Myślę, że miłośnicy wczesnych Rush, Pavlov’s Dog (debiut!), czy Blue Cher będą zachwyceni. Na tej świetnej płycie mamy dużą dawkę ostrej gitary, inteligentne aranżacje, doskonałe kompozycje i kapitalny śpiew wokalisty. Woody Leffel jednym kojarzy się z Robertem Plantem, innym z Glennem Hughesem (szczególnie w „When You’re Movin”), czy Ianem Gillanem. Mnie, z uwagi na wysoki głos, bardziej przypomina Geddy’ego Lee z Rush, o czym przekonać się można już na samym początku płyty słuchając utworu „You’re  In America”. Trzeba przyznać, że umiejętności wokalnych nie można mu odmówić. Zresztą tak jak i pozostałym członkom zespołu. Ten energetyczny, czterominutowy kawałek napędzany jest solidną sekcją rytmiczną , którą tworzy Joe Battaglia (dr) i Dale Bedford (bg) i z ostrą, tnącą jak brzytwa gitarą Wayne’a Andersona. Duża dawka szalonej energii płynie także z następnego nagrania, a to za sprawą świetnego riffu. Kiedy „Bad Talk” zaprezentowałem jednemu z moich przyjaciół, ten spojrzał na mnie i zapytał: „Czy to jest jakieś nieznane , stare nagranie Budgie? A może Rush?”. Niecałe trzy minuty, ale jakże  gęstego, solidnego grania. A zaraz po nim przychodzą kojące dźwięki akustycznej gitary i snującego się melotronu. Ten jedyny instrumentalny utwór na płycie zatytułowany „Twilight” to siedem minut cudownego i urokliwie marzycielskiego klimatu. Ten klimat przewija się w następnym utworze, a przynajmniej w jego pierwszej części – epickim, wzniosłym, jedenastominutowym arcydziele „Prayer”. Ktoś nawet kiedyś powiedział, że mogłaby to być swoista odpowiedź na „Stairway To Heaven”! No cóż, śmiała teza. Choć z drugiej strony, czemuż by nie..? Wszak kompozycja jest naprawdę znakomita,  a gra na gitarze Andersona przyprawia o gęsią skórkę. Muzyczny klejnot! Po takim rarytasie wydawać by się mogło, że reszta będzie już słabsza. Ależ gdzie tam! „Cleveland, Ohio” to znowu czadowe granie ze świetną melodyjną linią basu na pierwszym planie. Fajnie pulsujący bas słychać  także w nagraniu „Nightmare” z bardzo ładnymi balladowymi fragmentami i przejmującym śpiewem Leffela. Całość okraszona gitarowymi solówkami kojarzy się z Wishbone Ash. „When You’re Movin” to intensywny, ostry kawałek z trochę soulowym, ale jednocześnie bardzo agresywnym śpiewem. I na zakończenie „Paradise” . Rozpoczyna się perkusyjnym wstępem, po którym wchodzi wspaniały riff gitary uzupełniony solówką drugiego gitarzysty All Pinel’a, która zresztą ciągnie się przez pierwsze zwrotki. Potem zespół zaczyna kombinować. Pojawiają się nowe motywy – raz ostrzejsze, kiedy indziej wolniejsze. Cudowne zakończenie płyty!

Austriacka reedycja płyty CD z 2009 roku zawiera cztery bonusy. Są to fragmenty występu „na żywo” w Radio Show z listopada 1973 roku, w tym niepublikowany na albumie świetny „Hollywood Star”.

Tył okładki "Granicus" (reedycja CD z 2009)
Tył okładki „Granicus” (Austriacka reedycja CD z 2009)

Zespół GRANICUS  tuż po wydaniu płyty wkrótce się rozpadł. Zdążyli jeszcze zagrać kilka koncertów. Między innymi z Bobem Segerem, grupami Cactus i Spirit. I choć publiczności przyjmowała ich entuzjastycznie, to płyta sprzedawała się marnie. Nic dziwnego skoro wytwórnia RCA pokpiła (nie po raz pierwszy zresztą) sprawę wycofując się z obiecanej promocji albumu. Słuchając dziś płyty „Granicus” żałuję, że zespołowi nie udało się w epoce osiągnąć sukcesu. Był potencjał, była muzyczna wyobraźnia, był talent. Zabrakło jedynie szczęścia. Choćby odrobiny tej, jaką miał Aleksander Macedoński zwany też Aleksandrem Wielkim w 334 roku p.n.e. nad rzeką Granikos pokonując Persów…

BLODWYN PIG. Blues z jazzem i świnka z petem.

Okładkę płyty „Ahead Rings Out” grupy BLODWYN PIG zaliczam do najbardziej sympatycznych w historii muzyki rockowej. Świnka w słonecznych okularach, słuchawkach na uszach i petem w ryjku za każdym razem rozbrajała moich kolegów, którzy wpadali do mnie, by posłuchać muzyki z płyt, które w tamtych czasach były w naszym kraju ogólnie niedostępne. Zawsze była to jedna wielka salwa śmiechu. Jednak gdy przyszło do słuchania zawartości albumu jakoś tak szybciutko się ulatniali… No cóż – kiedy ja odkrywałem kolejne blues rockowe perełki, moich przyjaciół fascynowała muzyka disco i nagrania Abby, Boney M, Bee Gees, Donny Summer… Takie to były czasy. Wiedziałem jednak, że moda na kolorowe disco prędzej czy później minie, zaś blues trwać będzie wiecznie.

Założycielem grupy i jej niekwestionowanym liderem był doskonały gitarzysta Mick Abrahams, który po spektakularnym sukcesie debiutanckiego albumu Jethro Tull „This Was” (1968) opuścił Iana Andersona i spółkę. Gitarzysta chciał, by Tull szli w kierunku jazz rocka i bluesa, Andersonowi zaś nie było to po drodze. On miał swoją wizję i swój pomysł na muzykę. Chciał pociągnąć zespół w rejony folku, muzyki klasycznej i rocka progresywnego. Jak to wszystko się skończyło – wszyscy wiemy. Jethro Tull stała się jedną z tych wielkich, najważniejszych i niepowtarzalnych grup progresywnych XX wieku. BLODWYN PIG do dziś zaś uchodzi „tylko”(?!) za jedną z najlepszy grup w historii brytyjskiego undergroundu. Mick Abrahams wraz z Jackiem Lancasterem (saksofony, flety, skrzypce), Andy Pylem (gitara basowa), oraz Ronem Bergiem (perkusja) – później zastąpił go znany także z Jethro Tull, Clive Bunker – nagrali dwie płyty, w których idealnie połączyli soczystego rocka z bluesem, jazzem i odrobiną folku. Dodam, że obie są wręcz doskonałe!

W maju 1969 zespół zadebiutował wydaną przez Island małą płytką „Dear Jill/Sweet Caroline”. Szkoda, że strona B singla nigdy nie ukazała się na żadnym albumie, bo to fajny dynamiczny i mocno riffujący numer. Duży album, nagrany w londyńskim Morgan Studios, którego producentem był Andy Johns (młodszy brat Glyn’a Johnsa tego od The Rolling Stones, The Who i Led Zeppelin) ukazał się w sierpniu. „Pamiętam, że wszyscy byliśmy bardzo zachwyceni z końcowego wyniku, zaś „Dear Jill” ze świetną partią Jacka na saksofonie sopranowym do dziś należy do moich ulubionych kawałków” – wspominał po latach Mick Abrahams w jednym z wywiadów.

Blodwyn Pig "Ahead Rings Out" (1969)
Blodwyn Pig „Ahead Rings Out” (1969)

Na płycie dominuje blues i jazz. Pierwszy to domena gitarzysty o oryginalnym, rozpoznawalnym stylu . Druga to zasługa niezwykle utalentowanego Jacka Lancastera, który swą grą na saksofonach i flecie zachwyca nie mniej niż Dick Heckstall-Smith z Colosseum. Niemal wszystkie kawałki to wulkan niczym nieskrępowanej energii. Wszystko wręcz pływa w gęstej muzycznej lawie ugotowanej w rockowych riffach i pełnych pasji instrumentalnych pasażach. Zaczyna się od kapitalnego „It’s Only Love”  – energetycznego dialogu gitarowo-saksofonowego przypominającego nieco „Walking In The Park” Colosseum. Szybkie tempo powtórzy się w instrumentalnym, bardzo ekspresyjnym „The Modern Alchemist” i mocno rozbujanym „Leave  For Me” potwierdzającym wielką klasę Lancastera. Podoba mi się także masywny „Up And Coming”, oraz chwalony przez gitarzystę i zagrany na gitarze slide „Dear Jill”. Płytę zamyka rewelacyjny „Ain’t Ya Commin’Home, Babe?”. Kapitalny wstęp grających unisono gitary i saksofonu, krótki tekst i świetna czterominutowa improwizacja gitarzysty i saksofonisty na tle zabójczej wręcz, miażdżącej uszy sekcji rytmicznej. Jeden z najlepszych, najbardziej porywających rockowych utworów końca dekady! Nie żartuję!

Warto też wiedzieć, że amerykańskie wydanie LP zawierało nieco inny zestaw nagrań, oraz trochę zmienioną okładkę. Kompaktowa reedycja wydana przez EMI (2006 r.) zawiera zaś siedem bonusów (sześć autorstwa Micka Abrahamsa) w tym wydany we wrześniu ’69 bardzo intensywny singiel „Walk On Water/Summer Day” .

Na kolejne wydawnictwo BLODWYN PIG nie trzeba było zbyt długo czekać. Album „Getting To This” ukazał się osiem miesięcy później, w kwietniu 1970 roku, który tym razem wydał słynny Chrysalis (ten od płyt „starego” Genesis).

Blodwyn Pig "Getting To This" (1970)
Blodwyn Pig „Getting To This” (1970)

Drugi album i to samo kapitalne, intensywne, progresywne granie, w których luźno krzyżują się style wczesnych Jethro Tull, Ten Years After i Colosseum. Nagrania są bardziej dopracowane, by nie powiedzieć –  dopieszczone. Wynika z tego, że grupa więcej czasu poświęciła pracy w studio nagraniowym, a w zasadzie w dwóch: w Olympic (rok później powstanie tu słynny „Electric Warrior” T.Rex)  i w Trident (tutaj zaś The Jimi Hendrix Experience nagrali swe trzy, a więc wszystkie, studyjne albumy). Już po pierwszym przesłuchaniu moją szczególną uwagę zwróciły dwa numery. Pierwszy, to składający się z czterech części, ośmiominutowy „San Francisco Sketches” z wokalnymi harmoniami w stylu… The Moody Blues, z jazzowymi wstawkami i oczywiście z mocnym „grzaniem” na gitarę i dęciaki. Bardzo progresywna kompozycja. Drugi to „See Me Way”. Ma on w sobie potężną dynamikę, mnóstwo riffów, nagłe zmiany tempa i nastroju. Obok sztandarowego „Ain’t Ya Coming Home, Babe?” z „jedynki” jest to chyba najlepszy i najbardziej chwytliwy utwór grupy. Oczywiście nie mogę odmówić reszcie nagrań bardzo wysokiego poziomu. Zwłaszcza powala mnie rozimprowizowany, a przy tym zagrany z impetem „Send Your Son To Die”. Jest też niemal hardrockowy, oparty na świetnym gitarowym riffie „Worry”, czy też galopujący, instrumentalny „The Squirelling Must Go On”. Niebo w gębie! A są jeszcze tak smakowite kąski jak otwierający całość „Drive Me” czy akustyczny „Toys”.  Album okazał się sporym sukcesem komercyjnym ostatecznie plasując się na ósmym miejscu brytyjskich list przebojów, a więc jedną pozycję wyżej, niż poprzednik. Swoją doskonałą dyspozycję zespół potwierdził na licznych koncertach. Mimo to Mick Abrahams opuścił grupę. Powód? „Ogólne rozczarowanie stroną muzycznego biznesu” jak enigmatycznie wówczas stwierdził. Zastąpił go, co prawda na moment, Tony Banks, gitarzysta z pierwszego składu Yes, ale niedługo potem grupa zawiesiła działalność.

Muzycy wznowili ją w 1974 roku prawie w oryginalnym składzie (jedynie chorego Rona Berga za perkusją zastąpił Clive Bunker) rejestrując dla radia BBC dwie sesje nagraniowe – po czym dali sobie spokój. Część tych nagrań ukazała się po latach na CD pt. „The Modern Alchemist” (Indigo, 1997) i „The Basement Tapes” (Hux, 2000). Nie udało mi się dotrzeć do tych płyt, więc daruję sobie ich opis i zawartość.

W 1971 roku gitarzysta założył Mick Abrahams Band, zaś Andy Pale i Ron Berger grali potem w Juicy Lucy i Savoy Brown. Jack Lancaster występował w Mick Abrahams Band (LP „At Last„), był też producentem muzycznym, oraz uczestniczył w kilku jazz-rockowych projektach. Panowie AbrahamsLancaster w połowie lat 90-tych wskrzesili raz jeszcze BLODWYN PIG i wraz z nowymi muzykami nagrali nawet dwa albumy. Niestety przeszły one bez echa. No cóż – nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że dwie pierwsze płyty BLODWYN PIG to ozdoba każdej szanującej się domowej płytoteki. Nawet jeśli w przeszłości słuchało się tylko prostej muzyki disco. Warto mieć je pod ręką także i z innego, bardzo prozaicznego powodu. Gdy nasze spotkanie towarzyskie zacznie robić się smętne, dobry humor przywróci wszystkim widok okładki z różową świnką z petem w ryjku…

Ashkan „In From The Cold” (1970)

Grupa ASHKAN działała na muzycznej scenie zaledwie kilka miesięcy. Pozostawiła po sobie jeden jedyny album zatytułowany „In From The Cold” zrealizowany w grudniu 1969 roku, a wydany miesiąc później przez specjalizującą się w promowaniu nowych, undergoundowych zespołów firmę Decca Nova – oddziału znanego koncernu płytowego Decca.  Album z czarującą jak dla mnie okładką, która nie wiedzieć czemu kojarzy mi się z teledyskiem do piosenki „Gdybyś kochał, hej!” naszej grupy Breakout. Pewnie przez ten wiatrak stojący za muzykami…

ASHKAN "In From The Cold" (1970)
ASHKAN „In From The Cold” (1970)

Płyta zawiera osiem nagrań, trwających łącznie aż pięćdziesiąt dwie minuty muzyki. Jak na rok siedemdziesiąty można powiedzieć, że był to chyba jeden z najdłuższych pojedynczych albumów w tym czasie. Rok później zespół UFO wyda swoją słynną „dwójkę” o osiem minut dłuższą przyprawiając tym samym swych techników i inżynierów dźwięku o totalny ból głowy. Przypomnę, że ze względów technicznych płyty analogowe standardowo zawierały maksymalnie do 45 minut muzyki i nie lada wyzwaniem dla inżynierów dźwięku było upchnięcie na czarnym krążku dodatkowych kilkunastu minut! Słuchając „In From The Cold” mam wrażenie, że te 52 minuty mijają szybko. Zbyt szybko. Tę opinie podzielą zapewne wszyscy fani ciężkiego bluesującego prog-rocka po wysłuchaniu tej jakże klasycznej, z dzisiejszego punktu widzenia, płyty.

W skład grupy ASHKAN wchodzili: wokalista Steve Bailey nota bene przypominający barwą głosu młodego Joe Cockera, basista Ron Bending, perkusista Terry Sims, oraz lider zespołu, kompozytor i gitarzysta Bob Weston. Warto wiedzieć, że Weston grał wcześniej (choć krótko) w blues rockowej kapeli Black Cat Bones, tuż po tym gdy odeszli z niej Paul Kossoff i Simone Kirk – obaj powołali wkrótce do życia grupę Free. Kilka lat później Boba Westona usłyszeć mogliśmy na dwóch albumach Fleetwood Mac: „Penguin” (1973) i „Mystery To Me” (1974).

Płyta zaczyna się od „Going Home”, ciężkiego blues rocka toczącego się powoli jak walec. Sześć i pół minuty w którym Steve Marriott i jego Small Faces spotykają Free. Dech w piersiach zapiera. Dużo żywszy „Take These Chainse” ma bardzo fajną partię gitary z efektem wah-wah, zaś „Stop (Wait & Listen)”, oraz „Slighty Country” to psychodeliczno-folkowe nagrania, które traktuję jako przystawki przed daniami głównymi. Pierwsze z nich to blisko ośmiominutowy, doskonały „Backlash Blues” z bardzo dynamiczną, pełną inwencji grą na gitarze Boba Westona. Bardzo po drodze było w tym kawałku grupie ASHKAN do wspomnianego wyżej Black Cat Bones. Świetny numer!Jednak prawdziwą perłą tego albumu jest moim zdaniem utwór, który zamyka całość. Dwunastominutowy  „Darknes” to prawdziwy majstersztyk rockowego grania, który można postawić w jednym szeregu pomiędzy „Man Of The World” Fleetwood Mac, a suitą „Morning” rewelacyjnego tria T2! Zaczyna się leniwie, by nie powiedzieć sennie. Potem mamy nagłe przyspieszenia, zmiany nastroju i pod koniec ta cudowna improwizacja na dwie gitary! Kiedy utwór się kończy ze zdziwieniem i niedowierzaniem stwierdzam, że to najszybsze 12 minut jakie mi upłynęły! I łapię się na tym, że ponownie wciskam przycisk repeat na pilocie odtwarzacza CD. A przecież nie wypada nie wspomnieć, że oprócz tego są tu jeszcze tak świetne kawałki jak energetyczny „One Of Us Two” i mocno rozkołysany, niemal hipnotyczny „Practically Never Happens”.

Album „In From The Cold” może i nie należy do ścisłej klasyki gatunku jak np. płyty Andromedy i T2, ale niewątpliwie wart jest poznania. Zresztą zaczyna on być pomału doceniany przez fanów starego rocka o czym świadczą wciąż rosnące ceny za oryginalny longplay (zwłaszcza w Ebayu). Dodam, że winyl ukazał się także w znacznie rzadszej, monofonicznej wersji. Rarytas i prawdziwy obiekt westchnień wielu poważnych kolekcjonerów czarnego krążka. Ja pozostaję jednak przy swojej wersji kompaktowej, którą wydała bardzo ceniona przeze mnie wytwórnia Grapefruit w 2010 roku.

RIVAL SONS. Stare wino w nowych butelkach.

Od kilku lat bacznie przyglądam się nurtowi muzycznemu tworzonemu przez liczne kapele, któremu nadano nazwę vintage rock. Nurtowi hołdującemu klasycznej szkole rockowego grania spod znaku Black Sabbath, Leaf Hound, Free, Led Zeppelin… Kalifornijski kwartet RIVAL SONS doskonale wpisuje się w cały ten nurt z takimi zespołami jak choćby brytyjskim The Answer, norweskimi Graveyard i Lonely Kamel, niemieckim Kadavar, nieco bardziej niszowym Gentlemans Pistols i bardzo znanym Wolfmather na czele. Kiedy usłyszałem po raz pierwszy czwórkę muzyków z Long Beach odnalazłem w dźwiękach ich muzyki wszystko to, co najlepsze w rock’n’rollu: wzorcowe songi, mocno nasycone bluesowym posmakiem drapieżne kawałki, genialny głos wokalisty, rockowe balladki, a wszystko to brzmiące czysto i naturalnie. Jednym słowem istne perełki, które równie dobrze mogłyby powstać kilka dekad temu. Zakochany od wieków w Zeppelinach po raz pierwszy od lat pomyślałem sobie: Cholera! Jesteśmy świadkami narodzin Zeppów na miarę XXI wieku! Oto nadchodzi przyszłość hard rocka! Nalejmy stare wino do nowych butelek! I jeśli jest to z mojej strony lekko przesadzone stwierdzenie, ta myśl powraca do mnie jak górskie echo. Powraca ilekroć słucham ich płyt. A słucham często. I wcale nie mam dosyć!

Rival Sons (2014)
Rival Sons (2014)

Historia grupy RIVAL SONS jest bardzo prosta i krótka, bo i też działa na rynku muzycznym od kilku zaledwie lat. Konkretnie od 2009 roku, kiedy to po odejściu wokalisty zespołu Black Summer Crush pozostali muzycy: gitarzysta Scott Holiday, basista Robin Everhart i perkusista Mike Miley postanowili grać dalej. Wkrótce dołączył do nich Jay Buchanan, nowy wokalny nabytek grający także na harmonijce ustnej. Skromny, nieśmiały. Jeszcze niepewny swych wielkich umiejętności i z niewielkim bagażem scenicznym. Talent, który wkrótce, niczym diament  zabłyśnie na rockowej scenie. Pod nowym szyldem, jako RIVAL SONS wydali  9 czerwca tego samego roku swój debiutancki album „Before The Fire”. Album wydany za własne pieniądze przeszedł co prawda bez echa, ale drzemiący w muzykach potencjał zauważyli ludzie z wytwórni płytowej…  Earache. Zaiste nieznane są wyroki boskie, bowiem ta legendarna wytwórnia specjalizowała się w wydawaniu płyt ortodoksyjnej jak dla niektórych fanów muzyki w stylu grindcoredeath metal. To w stajni Earache nagrywały i wydawały swe krążki takie zespoły jak Napalm Death, Bruthal Truth, Morbid Angel, Cathedral, Entombed, czy Carcass, by wymienić te najbardziej znane. Dwa lata później (28 czerwca 2011) na rynek trafia ich druga płyta „Pressure & Time”, którą na dobrą sprawę można uznać za właściwy debiut. Album z miejsca staje się sensacją dochodząc do 19 miejsca na listach najlepiej sprzedających się krążków w USA!

Rival Sons "Pressure & Time" (2011)
Rival Sons „Pressure & Time” (2011)

Podobno napisanie materiału na ten album, jego rejestracja i miks zajęło zespołowi tylko dwadzieścia dni! Brytyjscy recenzenci skłonni byli dopatrywać się w RIVAL SONS amerykańskiej odpowiedź na wyspiarski The Answer. Ale podobieństwa muzyki obu zespołów są bardzo wyraźne. Kalifornijski kwartet gra rasowy, krwisty i rozkosznie klasyczny, lekko bluesujący rock, który garściami czerpie z wiecznie żywej spuścizny po Led Zeppelin. Czerpie garściami, ale nie znaczy, że bezmyślnie kopiuje.  Dziesięć kompozycji, które znalazły się na płycie są swoistymi perełkami w stylu starego dobrego hard rocka. Jeśli miałbym wyróżnić jakieś utwory (choć tego nie lubię) to przede wszystkim na otwierający całość baaardzo zeppelinowy „All Over The Road” także na „Get Mine” , świetny tytułowy „Preasure & Time”, mocno nasycony bluesowym posmakiem „Only One”. Jest też chwila wytchnienia w postaci ballady „Face Of Light”. W głosie wokalisty można zakochać się od pierwszego dźwięku. Śpiewa na granicy bólu i rozsądku. Przypomina momentami młodego Roberta Planta. Serio! Słuchając płyty zwróćcie też koniecznie uwagę na grę perkusisty. Niebo w gębie!

Wydany 17 września 2012 roku trzeci album „Head Down” potwierdził miłość do muzyki spod znaku takich kapel jak Small Faces, Free, Bad Company, Led Zeppelin, aczkolwiek brzmi to już bardziej nowocześnie niż na „Preasure & Time”. Mocne gitarowe granie Scotta Holidaya jest świetnym tłem dla rasowego głosu Jaya Buchanana.

Rival Sons "Head Down" (2012)
Rival Sons „Head Down” (2012)

Jest to jeden z tych albumów, który zaliczam do tzw. kategorii świadomego słuchania. Pozycja obowiązkowa dla koneserów hard rocka. Sporo tu brytyjskiego bluesa, mnóstwo amerykańskiego rocka, pojawia się gospel i soul. Szczególnej uwadze polecam cztery kompozycje. Otwierający „Keep On Swinging”, który jest kluczem do całego albumu. Kwintesencja stylu zespołu w czterominutowej odsłonie z pochodem basu, kapitalnej perkusji, doskonałej gitarze i świetnym wokalu. „Jordan” utrzymany w klimacie southern music z domieszką gospel ma przejmującą melodię i bardzo zgrabny akompaniament. Taka chwila ukojenia z rozmarzoną, leniwie płynącą gitarą Scotta Holidaya. Oj są ciarki i gęsia skóra na ciele! Zaraz po nim prawdziwy wymiatacz albumu – „All The Word”. Coś dla fanów oldschoolowego grania, prostego basu i rozbudowanej formy lirycznej. Brzmi może zawile, ale w głośnikach wypada wspaniale. Ja najbardziej odpływam przy „Manifest Destiny Pt.1” – odjazdowym, psychodelicznym numerze w klimacie „Dazed And Confused”. I choćby dla takiej kompozycji trzeba mieć ten album. Ale najlepsze miało dopiero nadejść. Dwa lata później, 6 czerwca światło dzienne ujrzał album „Great Western Valkyrie”.

Rival Sons "Great Western Valkyrie"
Rival Sons „Great Western Valkyrie” (2014)

Kiedy kupowałem ten album w sklepie byłem zszokowany jego okładką. Cienka, papierowa, czarno-matowa z niemal nieczytelnym tytułem albumu. Jedna z najgorszych jakie w życiu widziałem. Spytałem nawet, czy to wersja dla ubogich klientów? A może jest inne, pudełkowe, wydanie tego krążka?  Poprzednia płyta miała rozkładaną na trzy okładkę, fajną grafikę, teksty i booklet ze zdjęciami w środku. Ta nowa – „ekologiczna” – popsuła mi humor. Zniesmaczony wróciłem do domu i włożyłem płytę do odtwarzacza. I to co popłynęło z głośników od pierwszej sekundy powaliło mnie na kolana. Totalnie! „Electric Man (Take You To The Sugar Shack)” wcisnął mnie w fotel tak mocno i głęboko, jakbym siedział w fotelu myśliwca F16! Puls basu naparł na moją klatkę piersiową mocą  jakiej w życiu się nie spodziewałem. Elektryczny ładunek gitarowych riffów wzmocniony potężną baterią perkusji spowodował, że brakło mi tchu! Co za petarda! Ależ bomba! „Good Luck (It’s Going To Hurt Right Now)” również porywa znakomitymi partiami instrumentalnymi i wokalnymi, a moją uwagę skupia świetna sekcja rytmiczna. Gitara wciąż jest instrumentem wiodącym na tym albumie, ale po raz pierwszy zespół zdecydował się na dodanie partii organów. I to było genialne z ich strony posunięcie. Instrumenty klawiszowe dodają świetny klimat w takich numerach jak „Secret”, czy „Where I’ve Been”. Ten drugi brzmi niczym kontynuacja kompozycji „Jordan” z poprzedniej płyty. Jest to też potężny bluesowy numer, który byłby idealnym zakończeniem płyty. Ale nie jest, bo na samym końcu „Great Western Valkyrie” jest jeszcze jedno arcydzieło –  „Destination On Course”. Siedmiominutowy kolos z niezwykle dramatyczną partią wokalu, powalającym solo gitarowym, oraz częścią instrumentalną, która brzmi niczym hard rockowa odpowiedź na Pink Floydowe „Echoes”. Muszę też jeszcze wspomnieć o wiodącym motywie perkusyjnym w „Open My Eyes, który jest bezpośrednim odniesieniem do Zeppelinowego „When The Leeve Breaks”. Ale czy komuś to przeszkadza skoro kawałek ten po prostu nie chce wyjść z głowy? Warto też zaznaczyć, że wraz z wydaniem tej płyty w zespole nastąpiła jedna zmiana w składzie grupy – basista Dave Beste zastąpił Robina Everharta, który nie najlepiej znosił długie trasy i ciągłą nieobecność w domu.

Po takim muzycznym arcydziele jakim był „Great Western Valkyrie” z pewnym niepokojem i ogromnym  zainteresowaniem czekałem na kolejny album RIVAL SONS. Czy dorówna on wielkiemu poprzednikowi? Może go przebije? A może okaże się największym rozczarowaniem? Odpowiedź przyszła 10 czerwca 2016 roku w postaci piątej już płyty „Hollow Bones”.

Rival Sons "Hollow Bones" (2016)
Rival Sons „Hollow Bones” (2016)

Nauczony doświadczeniem nie oceniam płyty po okładce, choć grafika przedstawiająca białego wilka w otoczeniu dziwnych pięknych roślin urzekła mnie i sprawiła, że szybko wczułem się w klimat wydawnictwa. A ten, jak się okazuje jest… fenomenalny. Być może nie tak ostry, mocny i ciężki jak w przypadku poprzednika, ale może to i lepiej. Widać, że muzycy nie stoją w miejscu, ale szukają i eksplorują kolejne muzyczne lądy. „Hollow Bones” to według mnie idealnie zbalansowana płyta. Wypełniają je krótkie, 3 – 4 minutowe kompozycje, a sama płyta trwa jedynie trzydzieści siedem. Krótka, ale wystarczy by zarazić klimatem, zachwycić brzmieniem. Na pierwszy plan wychodzą oczywiście cudownie przesterowane gitary Scotta Holidaya, doprawiane ciepłym tłem organowym. Brzmienie na tej płycie jest duże, elektryzujące, sprawiające, że chce się do niej wracać. No i ta chemia między gitarzystą i wokalistą, która przywodzi na myśl największe „związki” tego typu w historii rocka. Moją uwagę po pierwszym przesłuchaniu przykuło kilka kompozycji w tym „Fade Out” – kto wie, czy nie jeden z najlepszych kawałków w całym dorobku grupy. Czuć ciężar i moc gitary Holidaya i kapitalny wokal Jaya Buchanana. Intensywnością i gęstym klimatem powala „Hollow Bones Pt.2”. Mocna rzecz, prawdziwy wybuch emocji! Wokalista wchodzi tu w jeden z tych swoich transów i sprawia jakby użyczał ciała duchom wyśpiewującym tekst za niego. A bezpośrednio po niej bardzo subtelna, szczera do bólu ballada „All That I Want”. Niewielu jest obecnie wokalistów, którzy są w stanie tak czarować samym głosem, trafiać idealnie w emocje. Nie wypada też nie wspomnieć o kapitalnej wersji „Black Coffe”. Cover małżeństwa Turnerów, najbardziej znany z wykonania Humble Pie, zaserwowany przez RIVAL SONS smakuje wyśmenicie. Pierwsza jego część znakomicie buja, ale nic dziwnego – w końcu to czarna muzyka lat 70-tych. Z kolei część druga to już fuzz-rockowe szaleństwo z ciężkimi riffami i potężnym wokalem Jaya.

Reasumując – „Hollow Bones” to kolejny, piękny rozdział w historii zespołu. Co prawda (i tu nie oszukujmy się) nie dorównuje swemu poprzednikowi, ale bez wątpienia to wciąż światowa czołówka i jedna z najlepszych płyt ostatnich lat.

Gdy pomyślę jak wielki postęp poczyniła ta grupa przez ostatnie siedem lat, ogarnia mnie euforia.Jestem pełen uznania, że tak szybko przeobrazili się z ciekawostki bazującej na nostalgicznej tęsknocie fanów za starym rockiem we wspaniałych rockowych artystów z własnym brzmieniem. RIVAL SONS to bez wątpienia jeden z najważniejszych obecnie zespołów rockowych i duchowy spadkobierca klasycznego hard rocka. I tak jak przed laty z niecierpliwością wypatrywałem nowych płyt Black Sabbath, Deep Purple i Led Zeppelin, tak dziś czekam na kolejne wydawnictwa amerykańskiego kwartetu ze słonecznej Kalifornii.

IRIS „Crossing The Desert” (1996)

Słuchając po raz pierwszy płyty „Crossing The Desert” pomyślałem sobie jak wielka to strata dla muzyki, że tak świetny gitarzysta jakim jest Sylvain Gouvernaire tak rzadko nagrywa płyty. Dociekliwym fanom art rocka nazwisko tego muzyka powinno być znane. Szczególnie tym, którzy śledzili francuską scenę progresywną na początku lat 90-tych. Sylvain Gouvernaire uznawany za najlepszego gitarzystę młodego pokolenia nad Sekwaną był wówczas liderem grupy Arrakeen, która – i tu ciekawostka – towarzyszyła zespołowi Marillion w trasie promującą płytę „Seasons End”. Ich debiutancki mini album „Patchwork” (1991) cieszył się sporą popularnością, a zespół uznano wówczas za największą nadzieję francuskiego art rocka. Niezadowolony ze słabej promocji płyty Sylvain opuszcza Francję i przenosi się na drugą stronę Kanału La Manche. Wkrótce bierze udział w projekcie muzycznym Casino, który stworzyli klawiszowiec Clive Nolan z Pendragon i nieodżałowany wokalista Geoff Mann z Twelfth Night (zmarł dwa lata później). Nota bene płyta „Casino” w hermetycznych kręgach sympatyków nowego progresywnego rocka do dnia dzisiejszego ma status kultowy. Do historii gatunku na trwałe wpisały się też gitarowe fajerwerki właśnie w wykonaniu Sylvaina Gouvernaire’a szczególnie w epickim finałowym utworze tego wydawnictwa „Beyond That Door”. Potem słuch o gitarzyście zaginął na kilka lat.

Sylvain Gouvernaire nie próżnował jednak. Okazało się, że w tym czasie francuski gitarzysta pracował nad swym solowym projektem poszukując jednocześnie muzyków, z którymi mógłby go zrealizować. Jego wybór padł na zachęcająco zacne towarzystwo, bowiem Ian Mosley (dr) i Pete Trewavas (bg) to muzycy grupy Marillion. Przy tak wspaniałej sekcji rytmicznej można naprawdę pokazać pełnię swoich umiejętności i zrealizować ciekawy pomysł. Projekt muzyczny – bowiem w takiej kategorii należy traktować współpracę całej trójki artystów – przyjął nazwę IRIS, który w postaci płyty „Crossing The Desert” ukazał się w 1996 roku.

IRIS "Crossing The Desert"
IRIS „Crossing The Desert”

Okładka przedstawiająca postać ciągnącą na łańcuchu telewizor przez pustynię autorstwa samego gitarzysty to zapewne metafora bezgranicznego uwiązania człowieka do kultury masowej i jej narzędzi (w tym wypadku telewizora). Nie powiem – jest bardzo interesująca. Tak jak i muzyka zawarta na płycie. Album zawiera osiem instrumentalnych kompozycji o intrygującym klimacie i pełnym pasji muzycznym zaangażowaniu. Utwory nie są długie i płynnie przechodzą jeden w drugi. Pięćdziesiąt minut muzyki mocno zakorzenionej w jazzrockowej tradycji adresowanej bardziej do jazzowej publiczności niż do ortodoksyjnych fanów rocka symfonicznego. Uprzedzam, że nie ma tu klimatów z twórczości Marillion (no może poza jednym wyjątkiem), choć z łatwością rozpoznamy charakterystyczne pierwiastki dla gry MosleyaTrewavasa. Nie da się jednakże nie zauważyć, że na „Crossing The Desert” zdecydowanie dominującym instrumentem jest gitara Gouvernaire’a.

Tył okładki.
Tył okładki.

Już w otwierającym płytę „Indian Dream” mamy wspaniałe sola gitarowe, a cały utwór zadziwia nas niezwykłą muzyczną przestrzenią. Jazzrockowy „Train De Vie”, znów z niesamowitą partią gitary solowej, podparty jest  wspaniałymi basowymi pulsacjami. Równie zachwycające i przepiękne partie gitary basowej w wykonaniu Trewavasa słyszymy w „Memory Of Eagle”. Zaczyna się gitarą akustyczną i dźwiękiem fortepianowych klawiszy, ale takich basowych motywów nie usłyszymy chyba na żadnej płycie Marillion! Ma ciekawy klimat, choć nie zaliczyłbym jej do ballady. Raczej to mroczny, instrumentalny song w duchu grupy Camel z okresu „Stationary Traveller”. Swoje wirtuozerskie mistrzostwo z kaskadą porywających solówek Gouvernaire pokazuje w „Tap On Top”W jego kulminacyjnym punkcie staje się zuchwalszy niż niejedna solówka Steve’a Vaia. Ale jak dla mnie najjaśniejszym punktem płyty jest kompozycja „War”. Na tle syntezatorowego tła słyszymy  złowieszczo brzmiące bębny, a potem nadciąga, niczym wojenna flota, gitara Sylvaine’a. To jedyny raz, gdy gra gitarzysty przypomina mi styl Steve’a Rothery’ego przez co utwór ma taki marillionowy klimat. Nie ukrywam, że słuchając jego solówek w tym nagraniu ciary przechodzą mi przez całe ciało. Perła! Po takim daniu głównym chwila wytchnienia w krótkim, zaledwie dwuminutowym „Obsesion”  a zaraz po nim tytułowy i najdłuższy „Crossing The Desert”. I znowu muszę pochwalić gitarzystę grającego przepiękne kanonady solówek, któremu wtórują porywające motywy gitary basowej i soczysta perkusja. Pojawiający się na początku fortepian spina ten utwór klamrą kończąc go fortepianowymi dźwiękami. Cudo! Na zakończenie dostajemy „Ocean Song” .  Wyciszający i relaksujący po gitarowych, pełnych emocji uniesieniach. Delikatne i czułe pożegnanie twórcy projektu i całego materiału muzycznego –Sylvaine’a Gouvernaire’a.

Zespół IRIS.
Zespół IRIS. Od lewej: Pete Trewavas (bg),  Sylvaine Gouvernaire (g) i Ian Mosley (dr).

Płyty „Crossing The Desert” słucha się z zapartym tchem. Jest ona niezwykle relaksująca i działająca na wyobraźnię. Idealna pozycja na długie jesienno-zimowe wieczory. Czy jest ona próbą pokazania jeszcze jednego oblicza muzyki progresywnej? Z uwagi na to, że projekt pod nazwą IRIS nagrał tylko jedną płytę sądzę, że były to tylko muzyczne wakacje trzech znakomitych muzyków. Muzyków  którzy przez chwilę zapragnęli zagrać coś zupełnie innego. Tak dla odpoczynku i relaksu. A wkrótce po tym wrócili do swoich zajęć…

TONĄCY BRZYTWY SIĘ CHWYTA czyli mój pierwszy raz z Marillion. (1987)

Na szczęście to tylko niewielkie zadrapanie na twoim kolanie. Że dziura w spodniach? Oj tam, teraz taka moda. Mama z tatą nie zauważą. A jakby co, babcia to zszyje, lub wstawi łatkę. Z pokemonem? Hm, a może znajdziemy z kotkiem? Albo z gitarą. O! widzę, że już łezki na policzku wyschły. Zuch! Choć, usiądziemy chwilę na tej ławeczce pod tym olbrzymim kasztanem i odpoczniemy. Mam ci opowiedzieć nową historyjkę? O czym tym razem? O rybie..?

Z Piotrem Kosińskim poznałem się jeszcze zanim powstało jego Wydawnictwo „Rock Serwis” poprzez anons w młodzieżowym piśmie do którego wysłałem ogłoszenie typu: „Interesuję się muzyką, zbieram płyty, itp, itd, proszę o kontakt…”. Piotr odpowiedział na ten lakoniczny anons i przez długie lata pisywaliśmy do siebie listy, których głównym tematem była muzyka. Potem przyszła pierwsza wspólnie opracowana „książka”. Biografia najważniejszego dla mnie zespołu: „Pink Floyd. Psychodeliczny Fenomen” wydana w tzw. drugim obiegu wydawniczym, ale już pod szyldem „Rock Serwis” – pierwszym niezależnym, prywatnym wydawnictwie w tym kraju.

Logo krakowskiego wydawnictwa "Rock Serwis"
Logo krakowskiego wydawnictwa „Rock Serwis”

Głód na książki muzyczne w tamtych latach był ogromny, więc kolejne pozycje o grupach Joy Division, Genesis, czy Free szły jak bułeczki maślane. Kolejny wydawniczy hit, tym razem o grupie Marillion, zbiegł się w czasie z ich pierwszą wizytą w Polsce. Było to dość dawno temu, w 1987 roku. Marillion promował wydaną dokładnie 1 czerwca tego roku swoją czwartą studyjną płytę „Clutching At Straws”. Jak się później miało okazać – ostatnią z jej frontmanem i charyzmatycznym wokalistą Fishem.

Marillion "Clutching At Straws" (1987)
Marillion „Clutching At Straws” (1987)

No bo musisz wiedzieć wnusiu, że ten wielki były drwal szkockich lasów uwielbiał godzinami pluskać się w morzu, jeziorze, basenie, wannie. Jak sam mówił czuł się tam jak ryba w wodzie. Stąd ten jego pseudonim: Fish, czyli Ryba.

Fish (1987)
Fish (1987)

Piotr przysłał mi w prezencie dwa bilety na koncert Marillion. Data: 26 czerwca godz. 19.00.  Występ miał się odbyć w Hali Widowiskowo-Sportowej MOSiR w Zabrzu. To tutaj odbywały się Halowe Mistrzostwa Polski w Lekkiej Atletyce. Kubatura hali robi ogromne wrażenie, choć nie jest tak duża jaką ma katowicki „Spodek”. Jedziemy z Jolą pociągiem pośpiesznym (ale tylko z nazwy!) na drugi koniec Polski. Wszyscy dziwili się, że nie wybraliśmy gdańskiej „Oliwii”, w której grupa dwoma koncertami rozpoczęła swe tournee trzy dni wcześniej. Tam mielibyśmy blisko, dosłownie rzut beretem. Ale nasz plan był taki: zahaczyć o Kraków, spotkać się (po raz pierwszy!)  z Piotrem na „żywo”, a na drugi dzień Zabrze i Marillion. W ostatniej chwili Jolę coś tchnęło i wysłała mnie po adres do rodziny kuzyna, który od kilku lat mieszkał na Śląsku. Tam też się ożenił i już miał dwójkę dzieci. Synka i córeczkę. Kilka miesięcy temu przeprowadził się do Bytomia, gdzie dostał nowe mieszkanie.  „Może będzie okazja i czas to ich odwiedzimy?”  – rozmarzyła się moja żona. Kobieca intuicja? A może zapobiegliwość?

Hala MOSiR w Zabrzu obecnie(2015)
Hala MOSiR w Zabrzu obecnie(2015)

Wiesz, co Adasiu? Tu obok jest mała kawiarenka, więc pójdźmy tam na pyszne ciastko z kremem? Albo zjemy galaretkę owocową. I napijemy się pysznego soku owocowego. Nic nie chcesz? Mam dalej opowiadać…

Stoimy po drzwiami mieszkania Piotra w Krakowie. Pukamy, dzwonimy i… nic. Cisza. Żadnych odgłosów. Żadnego dźwięku. Żadnego ruchu. W końcu ktoś wchodzi do klatki schodowej, patrzy na nas i od razu pyta „Wy do Piotra?” Kiwamy głową. „Jest w trasie z Marillion” – powiedział to tak naturalnym tonem jakby oznajmił, że Piotr poszedł po chleb. I ruszył w górę po schodach, a nas zatkało.  No to klops! Cały plan wycieczki diabli wzięli. Skoro plan „A”  nie wypalił, użyjmy planu „B”. Wracamy do Katowic. Tam poszukamy hotelu na noc, a potem Zabrze. Czujemy już lekkie zmęczenie. Nocna jazda pociągiem nie należała do przyjemnych, ani do wygodnych. Teraz daje się we znaki. Na dodatek jest bardzo gorąco, upalnie. W Katowicach wędrujemy od hotelu do hotelu. Wszędzie jedno i to samo pytanie: „Rezerwacja jest?” I zaraz po tym jedna i ta sama odpowiedź: „Przykro nam. NIE MA MIEJSC!”. Cholera! Przyjdzie nam w najgorszym przypadku nocować na Dworcu Głównym, ale tam ponoć „śpiochów” przeganiają służby kolejowe i milicja. Poza tym marzy nam się łóżko… Co robić? I wtedy zadziałała owa kobieca intuicja! „No przecież masz adres do Krzyśka! Jedziemy do Bytomia!!! To nie może być daleko”. Wdrożyliśmy w działanie plan „C”, o istnieniu którego przed wyjazdem do Zabrza nie mieliśmy pojęcia…

Czy to nie zbieg okoliczności mój kochany wnusiu, że album Marillion, który nazywa się „Clutching At Straws” to odpowiednik polskiego „chwytania się brzytwy” przez tonącego? My właśnie w Katowicach poczuliśmy się w takiej dziwnej i niecodziennej dla nas sytuacji. Chwyciliśmy się tej myśli jak tonący tej brzytwy.

W Bytomiu wsiadamy do taksówki. Podaję kierowcy adres: „Miechowice 8”. Żadnej reakcji. Pan Taxi niemowa? Jeszcze raz: „Miechowice 8”. Widzę spojrzenie kierowcy w lusterku. „A dalej?” pyta uprzejmie Pan Taxi. „Jakie dalej? Taki mam adres!” – czuję, że ciśnienie mi się podnosi. Upał, zmęczenie, my głodni i pić się chce jak jasna ciasna, a tu żartowniś za kierownicą. „Kochani, tu jest miasto  Bytom, tak? Miechowice to dzielnica, tak? A „osiem” to to samo co Miechowice, tylko w kodzie pocztowym.”  – spokojnie tłumaczył nam Pan Taxi. A potem z lekkim uśmiechem spytał: „Kto wam dał taki adres?” Jola tylko jęknęła. O kur…! Tego kto mi go dał ubiję jak wrócę do domu! „No dobra, to może coś więcej mi powiecie?”. Naprowadzam Pana Taxi na trop. Kuzyn to górnik. Z nad morza. Pracuje w jakiejś nowej kopalni. Nazwa?! Nie wiem jak się nazywa… Aha! Wiem, że jesienią dostał mieszkanie. Na nowym osiedlu. Gdzieś pod lasem. bo pisał mi, że okna wychodzą mu wprost na ścianę zielonych drzew. Pan Taxi dzwoni do swojej dyspozytorki, ta do kopalni. Jednej, drugiej, piątej… Pyta o młodego górnika, nazwisko takie a takie. Niestety, kadry są już zamknięte, a ochroniarze nie znają młodych po nazwisku. Tylu ich tu przyjeżdża, odjeżdża, kto by ich wszystkich spamiętał. W tak zwanym między czasie jeździmy po osiedlach (sporo ich było), rozpytujemy, wchodzimy do klatek schodowych, sprawdzamy listy lokatorów, a jak nie ma listy biegamy w górę i sprawdzam tabliczki na drzwiach Nic. Nic! Kompletnie nic!! Tracimy nadzieję. Igłę w stogu siana łatwiej znaleźć niż Krzysztofa z nad morza. To już chyba ostatnie osiedle w pobliżu lasu. I naraz cud! Zaczepiony młody mężczyzna zna Krzyśka! Do niedawna razem pracowali w jednej kopalni, na jednej zmianie! Tak, wie gdzie mieszka. To inne, całkiem nowe osiedle, też pod lasem. Podaje jego nazwę, ale nie zna dokładnego adresu. Jedziemy. Jakoś sporo tych bloków. Po kolei znowu sprawdzamy wszystkie klatki. Jola nie ma już siły, siedzi w taksówce. Ja z Panem Taxi latamy i rozpytujemy. W końcu JEST!!! Trafiony, zatopiony! Biorę w pośpiechu bagaże, Jola płaci Panu Taxi. Z tego stresu i pośpiechu nawet mu nie zdążyłem podziękować. Nasz cichy bohater! Wspaniały Pan Taxi! Dzwonimy do drzwi. Otwiera nam gospodarz. Wielkie oczy, karp i potem krzyk:”Jezusie!!!! Ewa!!! Nie uwierzysz kto przyjechał!!”. A po chwili: „Jak żeście nas odnaleźli? Nikt nie zna jeszcze tego adresu”.

Miechowice (osiedle) z lotu ptaka
Miechowice (osiedle) z lotu ptaka

Zadzwonimy do domu, że jeszcze jesteśmy w parku. Jak dobrze, że teraz są telefony komórkowe, internet, komputery. Widzę, że już sobie z tym radzisz. Nawet lepiej niż ja. Wtedy nikt nie miał pojęcia, że technika tak szybko się rozwinie. Na koncertach płonęły zapalniczki, zimne ognie, lub zwyczajne zapałki. Takie ogniki oznaczające zachwyt i podziękowanie dla zespołu od publiczności. Za wspaniały utwór, muzykę, tekst. Dziś robi się to smartfonem, tabletem…

W środku Hali MOSiR-u jest już prawie komplet fanów. Zanim przepchnęliśmy się z Jolą pod samą scenę, ok. 5 metrów od barierek, dobrą chwilę wcześniej odnaleźliśmy stoisko „Rock Serwisu”. Młodzi ludzie jak w ukropie uwijali się sprzedając „naszą” książkę o Marillion, oraz teksty (oryginalne i tłumaczenia)ze wszystkich płyt zespołu. Pytam o Piotra. „Poszedł do wozu po nową partię książek. Nie nadążamy ze sprzedażą! Ale będzie tu na pewno. A dla państwa książkę?” – pyta na zakończenie sympatyczna dziewczyna. „Nie. Dziękuję! Mam w domu kilka egzemplarzy„. Myślała pewnie, że żartuję. „Wrócimy tu po koncercie” krzyczę na odchodne, bo gwar stawał się coraz większy.

Punktualnie o 19-tej zgasły światła a z głośników rozbrzmiały dźwięki „Sroki Złodziejki” Rossiniego. Napięcie sięga zenitu, gdy w kłębach dymu (ale wciąż w ciemności) wbiegło na scenę pięć postaci. Głośna salwa na perkusji i rozpoczyna się „Lords Of The Backstage”, rozbłyskują światła. Fish w pierzastym stroju dominuje nad estradą koncentrując na sobie całą uwagę zgodnie skaczącego tłumu. Na podwyższeniu stoi piękna długonoga blondynka w mini i wdzięcznie kołysząc biodrami robi chórki. Jakąż ona ma petardę w głosie! To nikomu nieznana, młodziutka Cori Josias, która w trasie zastąpiła bardziej znaną Tessę Niles. To właśnie głos Tessy słyszymy na płycie „Clutching At Straws”. Rok później Eric Clapton zabierze ją w swoją długą, trwającą 4 lata trasę koncertową.

Tessa Niles
Tessa Niles

Ścisk jest straszliwy, temperatura przypomina upalne południe w tropikach. Gdy Marillion wykonuje „Assasing” –  musimy skakać wraz z tłumem! Wokół na twarzach autentyczna radość, szczęście i wielkie zadowolenie. Aż dziw, że pod sceną w tym szalejącym tłumie nikt nikogo nie rozdeptał, nie zadusił, nie zaatakował. Cóż, rocka nie słucha się w filharmonii, ani na siedząco. Tak samo jak wytrawnego martini nie pije się duszkiem wstrzymując przy tym oddech. Muzyka przepełniona emocją musi być głośna i dynamiczna. I taka też była w wykonaniu Marillion tego wieczoru. Potem okaże się, że mieliśmy wielkie szczęście, gdyż dzień wcześniej zespół miał poważne problemy techniczne – sprzężenia i trzaski w lewym kanale, które zakłóciły odbiór „Script For A Jester’s Tear” od połowy słuchany tylko na lewym zestawie potężnych kolumn. Przy „Kayleigh” wysiadł z kolei mikrofon, ale publiczność doskonale znała tekst utworu kończąc go za wokalistę. Rola Fisha ograniczyła się do dyrygowania tłumem. Po tym nagraniu wycofaliśmy się spod sceny. Ze względu na Jolę, na jej bezpieczeństwo. To był pierwszy miesiąc ciąży i woleliśmy dmuchać na zimne. Do dziś śmiejemy się, że urodzony w lutym następnego roku nasz drugi syn, Mateusz, był najmłodszym słuchaczem i uczestnikiem tego koncertu!

Adasiu, robi się już późno i dokończę ci tę opowieść wieczorem, ok? Co mówisz? Hm, rozumiem. Jednak chcesz pójść na ten soczek owocowy. No dobra. Zawsze mnie przekupisz. Na czym to ja skończyłem…

Płyta „Clutching At Straws” to był kolejny po „Misplaced Childchood” „concept album”, choć grupa planowała nagrać kilka luźnych utworów. Łączy je wspólny motyw: picie. Bohater znad kieliszka snuje rozważania o pierwszych seksualnych doznaniach i rozczarowaniach naiwnych dorastających panienek („Warm Wet Circle”), wspomina dawną miłość („Sugar Mice”), a także oddaje się pijackim fantazjom („Incommunicado”). Najmocniejszy fragment płyty to protest song „White Russian” potępiający odradzający się antysemityzm i faszyzm w Zachodniej Europie. Tytułowym tonącym chwytającym się brzytwy jest pisarz-alkoholik, centralna postać albumu. Fish nazwał go „Torch” czyli „Pochodnia” nawiązując do dzieł znanego beatnika Kerouaca, który porównał ludzi do tzw. rzymskich świec – dopalających się do pewnego miejsca i wybuchających tuż przed zgaśnięciem. Sześć spośród jedenastu umieszczonych na płycie utworów spotkało się z gorącym przyjęciem, a przecież ten album wydany został zaledwie trzy tygodnie wcześniej. Jednak najwięcej emocji dostarczył wszystkim numer „Forgotten Sons” z debiutanckiego, doskonałego albumu „Script For A Jester’s Tear”. Utwór dedykowany tym, którzy walcząc o wolność nie wrócili do swych domów. Wokalista dedykuje go też „Solidarności”, która przywraca Polsce wolność. Nikt nie przypuszczał, że przyjdzie ona dwa lata później. Że runie w gruzy komunizm i mur berliński, a Europa zmieni swe oblicze. Tłum oszalał! Pojawiły się ogniki zapalniczek. Coraz więcej i więcej. Naraz tuż za nami okrzyki: „Natychmiast zgasić zapalniczki!” Jakaś przepychanka i znowu głosy: „Przerwiemy koncert!”. Okazało się, że to służby porządkowe i strażacy w obawie o bezpieczeństwo tak szybko i zdecydowanie zareagowali. No tak, jesteśmy w zamkniętej, olbrzymiej hali. Ogniki pogasły, ale w sercach naszych ogień płonął wielkim żarem. W programie koncertu była jedna zmiana. Zamiast ballady „Jigsaw” pojawił się wspomniany wyżej „Sugar Mice”. Nieoficjalny powód: poprzedniego wieczoru Fish rozwalił kawałek mozaiki, stałego rekwizytu przy wykonywaniu tego utworu, gdy rzucił nim przez scenę. Dynamiczny i mocny „The Last Straw” kończy oficjalnie występ grupy. Ale nie dajemy im zejść ze sceny tak łatwo. Na bis zagrali porywające „Incommunicado oraz rewelacyjnie wypadający na „żywo” „Market Square Heroes” z wplecionym w środek standardem Chubby Checkera „Let’s twist again” (w Gdańsku w tym miejscu zagrali „My Generation” The Who). Na scenę pofrunęły książki, marynarki, ręczniki, damska garderoba! Szał i  czyste szaleństwo! Zaliczyłem swój pierwszy koncert zagranicznej gwiazdy. Mój pierwszy raz z zespołem Marillion! A gdy zgasły sceniczne kolorowe światła, opadł dym i zapaliły się sufitowe jarzeniówki, zrobiło nam się żal, że to już koniec tak pięknego, niesamowitego i cudownego wieczoru…

Marillion w Polsce. Od lewej: Tessa Niles (na podwyższeniu), Pete Trewavas, Fish, Mark Kelly, Steve Rothery. Za zestawem perkusyjnym niewidoczny Ian Mosley (1987)
Marillion w Polsce. Od lewej: Cori Josias (na podwyższeniu), Pete Trewavas, Fish, Mark Kelly i Steve Rothery. Za zestawem perkusyjnym niewidoczny niestety Ian Mosley (1987)

Piotra zastałem przy stoisku z nielicznymi egzemplarzami biografii zespołu. Żegnał się z kimś serdecznie. Potem okazało się , że był to Tomek Beksiński, który pobiegł na umówiony wywiad z Markiem Kellym i Steve’em Rothery’m…  Obaj z Piotrem przyglądaliśmy się sobie z zaciekawieniem. Po tylu latach znajomości pierwsze nasze spotkanie. Dzielimy się na gorąco uwagami z koncertu. „Zabrakło mi „Grendela” i mojego ulubionego „Chelsea Monday” mówię. „Już dawno nie grają tych numerów” kiwa głową Piotr. Od niego dowiaduję się, że wcześniej zespół miał problemy techniczne, że Fish i reszta zespołu są zachwyceni polską publicznością, jej reakcją na koncertach, znajomością tekstów. Obiecują, że powrócą do nas. Obaj wierzymy, że tak będzie. Obaj nie wiemy jeszcze, że w grupie trwa konflikt i wokalista wkrótce odejdzie. „Musimy koniecznie jeszcze się spotkać, pogadać, posłuchać muzyki. Mam tyle nowych pomysłów” – mówi na odchodnym Piotr. Oj tak Piotrusiu! Musimy. Koniecznie!

Jesteś ciekawy jak potoczyły się dalej losy Pana Ryby? Co stało się z zespołem Marillion? Zobacz, jesień idzie przez park. A to zapowiada, że przyjdą długi wieczory. Wkrótce za oknem szybko się ściemni. Wiatr będzie tańcował z ostatnimi liśćmi na gałęziach drzew. Deszcz będzie bębnił w szyby twej sypialni. A my usiądziemy wtedy znowu razem. I opowiem ci ciąg dalszy tej historii…

ARABSKI DIAMENT: OSIRIS „Myths And Legends” (1984)

Nie od dziś wiadomo, że muzyka rockowa nie zna granic i gra się ją z wielkim powodzeniem na całym świecie. Cieszę się bardzo, gdy do mojej płytowej kolekcji dołączają płyty z Ameryki Łacińskiej, Azji, Australii, Afryki. Niektóre z nich gościły już w ROCKOWYM ZAWROCIE GŁOWY. Słucham je zawsze z wielką i niekłamaną przyjemnością, Poziomem wykonawczym, wyobraźnią muzyczną, czy produkcją wiele z nich nie ustępuje krążkom nagranym przez europejskie i amerykańskie zespoły. Ba! częstokroć biją na głowę pozycje, które uważamy powszechnie za podstawowy kanon rocka. A jeśli trafi się perełka art rocka z całkiem malutkiego i bardzo odległego kraju moja radość jest wówczas podwójna.

Rock progresywny tak naprawdę umarł śmiercią naturalną w drugiej połowie lat 70-tych XX wieku, kiedy na Wyspach rozszalała się era punk rocka. Ale, że nic na tym świecie nie jest wieczne, umarł wkrótce także i ten gatunek, a po  jego erze powstała nihilistyczna dziura. Do głosu doszła muzyka disco, plastikowy new romantic, syntezatorowy koszmarny pop. Iskierka nadziei zaświtała w momencie pojawienia się debiutu Marillion „Script For A Jester’s Tear” (1983), która przywróciła moją wiarę, że jednak rock progresywny się odrodzi. Czekaliśmy na ten moment dość długo. Co prawda jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale… Sukces kolejnych płyt Marillion pociągnął za sobą inne zespoły: IQ, Pendragon, Pallas, Jadis, Twelfth Night…  Powoli odradzała się nowa fala tzw.  neoprogresywnego rocka która dotarła nawet do tak egzotycznego jak dla nas miejsca na Ziemi jakim jest  Bahrajn!

BAHRAJN to mały, mega bogaty w ropę emirat arabski w Zatoce Perskiej. Próżno jednak szukać tu pięknej flory i fauny. Cały Bahrajn to tak naprawdę pustynia i słone bagna. Prawie żadnej roślinności poza sucholubnymi palmami i prawie żadnych zwierząt. W stolicy (Manama) mieszka 120 tys. Arabów, najwyższy szczyt ma wysokość połowy Pałacu Kultury, a w całym kraju nie ma ani jednej rzeki. Kultura arabska wciąż jest nam obca. Widok kompletnie  pozasłanianych kobiet w czarnych szatach nawet na głowie przy temperaturze +42 jest lekko szokująca dla przybyłego Europejczyka przyzwyczajonego do nagich pępków i biustów w letnie gorące miesiące. Uzyskana niepodległość w 1971 roku spowodowała, że zyski ze sprzedaży ropy naftowej są inwestowane na miejscu. Bogactwo i architektoniczny przepych bije w oczy na dużą odległość.

Fragment widoku na Zatokę Bahraińską od strony lądu.
Fragment widoku na Zatokę Bahrajską od strony lądu.

Pochodzący z dalekiego i egzotycznego Bahrajnu zespół OSIRIS powstał w 1979 roku z inicjatywy braci Al-Sadeqi zafascynowanych muzyką grupy Camel i Genesis. Najstarszy z nich, gitarzysta i wokalista Mohamed, perkusista Nabil i wokalista Sabah namówili swych przyjaciół: basistę Ali Konhji, oraz dwóch klawiszowców Abdul Razzak ArianaNader Sharifa do wspólnego muzykowania. Nazwę zaczerpnęli z egipskiej mitologi. Miała ona symbolicznie nawiązywać do niedawno odzyskanej wolności. Przypomnę, że  Ozyrys to bóg śmierci, ale też i odrodzonego życia. To także Wielki Sędzia zmarłych.

Osiris (1980)
Osiris (1980)

Debiutancki album zatytułowany po prostu „Osiris” nagrali w 1981 roku. Z braku profesjonalnego studia cały materiał został zarejestrowany w… Malezji! Trzy lata później stworzyli „Myths And Legends”, który szczęśliwym zrządzeniem losu trafił w moje ręce. Niestety z braku dystrybucji nagrania te przeleżały kilka lat w „szufladzie”. Odkryła je dopiero niezawodna, mała francuska wytwórnia płytowa Musea specjalizująca się w wyszukiwaniu i wydawaniu płyt młodych, nieznanych zespołów progresywnych. Czapki z głów przed ludźmi z Musea!

Osiris "Myths And Legends" (1984)
Osiris „Myths And Legends” (1984)

Album „Myths And Legends” to kawał autentycznego art rocka, tyle że późno wydany. Sześć spośród siedmiu utworów, które znajdują się na płycie nagrano w lipcu 1984 roku w nowiutkim Eagle Studio Bahrain. Prace pod okiem inżyniera dźwięku Grahama Carter-Dimmocka trwały pięć dni. Pośpiech był tak wielki, że ostatnie nagranie,  „The Power”, dokończone zostało już w domowym prywatnym studio braci Al-Sadeqi w styczniu roku następnego. Pomimo pośpiechu, pomimo złożoności muzyki zespołowi udało się nagrać album wysokiej jakości. Całość wydała Musea w grudniu 1995. Taki gwiazdkowy prezent pod choinkę dla wszystkich miłośników muzyki tego gatunku.

Tył okładki
Tył okładki

„Myths And Legends” to czysty, piękny progres. Coś pomiędzy starym dobrym Camel i Genesis z małą domieszką Caravan. Rozbudowane, gęste, soczyste (podwójne) klawisze przywodzą też momentami na myśl nagrania ELP – ot choćby wstęp do pięknego, najdłuższego dziewięciominutowego „Wasted”. Nie mniej temu akurat utworowi najbliżej jest moim zdaniem do klasycznej płyty „Moonmadnes” Camel i odrobiny „Black Noise” kanadyjskiego FM choć nie brak tu ostrej gitary rytmicznej wymieszanej z całą paletą organowo – syntezatarowych dźwięków. Cała płyta skrzy się zresztą od tych fantastycznych solówek klawiszowych, które współgrają z nie mniej cudownymi, solowymi partiami gitary prowadzącej. Ktoś tu naprawdę kochał brzmienie i styl Andy Latimera! Już tytułowy utwór potwierdza, że mamy tu wiele znakomitych melodii na gitarę i syntezator. „Free Like The Wind” ociera się o symfoniczne niemal brzmienie grupy Yes. Z kolei „Voyage” to jeden z najlepszych utworów. Zaczyna się delikatnie, a potem kilka razy zmienia się nastrój. Nie ma tu wirtuozerii na pokaz, jedynie entuzjazm, romantyzm w dobrym tego słowa znaczeniu i instynkt harmonii.  Nikt tu nie kombinuje, nikt też nie sili się by jego instrument był tym pierwszoplanowym. Jestem pełen podziwu za to kapitalne zespołowe zgranie, Do tego dobra sekcja rytmiczna, świetna melodyka i żywiołowe granie przywodzą na myśl najlepsze okresy starego dobrego art rocka. Myślę, że ta płyta, choć nie wnosi wiele do historii progresywnego gatunku zadowoli każdego jej fana. Doskonała pozycja na jesienną szarugę, lub długie zimowe wieczory.

OSIRIS jest chyba jedynym znanym prog rockowym zespołem pochodzącym z krajów arabskich. Dyskografia grupy to w sumie sześć albumów. z których ostatni „Tales Of The Divers” ukazał się w 2010 roku. Sądzę, że warto poznać bliżej twórczość tego ciekawego i interesującego zespołu z Bahrajnu. Nie dajmy zatem „umrzeć” tej muzyce skoro teraz dużo łatwiej jest ją zdobyć niż dwadzieścia lat temu.

TWINK „Think Pink” (1970)

Lata świetlne temu, nie znając jeszcze zawartości płyty, nie wiedząc nawet czy TWINK to zespół, czy może pseudonim artystyczny, zafascynowała mnie od pierwszego spojrzenia okładka tego albumu. Przepiękne zdjęcie parkowej  alei z niesamowicie wysokimi, strzelistymi starymi drzewami, z grubym dywanem opadłych suchych już liści. W głębi, w dalekim planie samotna, jakże drobna i niepozornie wyglądająca postać. Jest w tym i nostalgia i melancholia i jakiś magiczny poetycki klimat. Aż chce mi się wejść w tę aleję, poczuć zapach odchodzącej już jesieni, pooddychać jej wilgotnym powietrzem, dotknąć ręką chropowatej kory drzew. I spotkać się z osobą, która zmierza w naszą stronę…

TWINK "Think Pink" (1970)
TWINK „Think Pink” (1970)

Pod pseudonimem Twink krył się były perkusista Tomorrow, The Pretty Things i Pink Fairies, który był centralną postacią brytyjskiej sceny psychodelicznej. W rzeczywistości nazywał się John Charles Alder. Mając niespełna dziewiętnaście lat w rodzinnym Colchester zadebiutował w rhythm and bluesowym zespole Fairies. Grupa zyskała tylko lokalną sławę, nie mniej w 1964 roku nagrała singla „Don’t Think Twice It’s Alright” który wydała Decca Records.To wówczas narodził się jego pseudonim. Natura obdarzyła go burzą długich, gęstych, kręconych włosów. Do ich pielęgnacji zużywał po kilka butelek popularnej wówczas odżywki marki Twink. Nawiasem mówiąc używał jej też Eric Clapton, o czym wspomina w swojej „Autobiografii” (Wydawnictwo Dolnośląskie 2008r.), a kosztowała ona wtedy 37 pensów. To właśnie od tego pielęgnacyjnego balsamu wzięła się „ksywka” muzyka.  Wkrótce potem perkusista przeniósł się do stolicy, stając się prominentnym członkiem wyjątkowej sceny muzycznej, która powstała z hippiesowskiej enklawy Notting Hill.

John Charles Alder jakoTwink (1967)
John Alder jakoTwink (1967)

Ściśle związany z psychodelicznym podziemiem, z całą tą londyńską bohemą, mieszkając w wielokulturowej dzielnicy Ladbroke Grove i nieustannie koncertując w różnych, dziś już legendarnych klubach otarł się o historyczne dziś postaci, A może to legendy muzyczne krzyżowały z nim swe drogi..? „Z grupą Tomorrow graliśmy kilka koncertów w UFO”  – wspomina Twink.„Któregoś dnia zawitał tam menadżer Hendrixa, przyprowadzając go ze sobą. Gitarzysta, o ile pamiętam pierwszy raz był w Londynie. Nasz basista na moment zszedł ze sceny, by udać się do WC. Naraz patrzę, a tu Jimi wdrapuje się do nas, bierze do ręki bas i… zaczyna grać! Po latach dotarło do mnie, że tego dnia miałem obok siebie dwóch wybitnych muzyków: po lewej ręce Hendrixa, a po prawej Steve’a Howe’a!”

Wybiegając nieco w przód, chciałbym zaznaczyć, że Twink to człowiek niezwykle inteligentny, wielki erudyta, filozof i… aktor. Grał m.in, w serialu „Allo, Allo!” (sezon pierwszy) zrealizowanym przez brytyjską  stację telewizyjną BBC1. Serial był zresztą bardzo popularny także w naszym kraju. Po tym jak przeszedł na islam i zmienił imię na Mohammed Abdullah, razem z żoną i 5-cio letnią dziś córeczką Sarą zamieszkał w Marakeszu (Maroko), aby „…lepiej praktykować swoją nową drogę życia. Nie używam słowa 'religia’. Preferuję wyrażenie 'sposób życia'” – powiedział w jednym z wywiadów udzielonym w 2013 roku. Tym samym, w którym ukazała się kompaktowa reedycja jego solowego albumu pt. „Think Pink”.

Twink jako Mohammed Abdullah z 18-miesięczną córeczką Sarą (2013)
John Alder jako Mohammed Abdullah z 18-miesięczną córeczką Sarą (2013)

Wydawać by się mogło, że skoro perkusista wydaje swoją solową płytę, to właśnie jego instrument będzie tym wiodącym i dominującym w większości nagrań. Tymczasem na płycie „Think Pink” nawet przez moment perkusja nie wysuwa się na plan pierwszy. Traktowana jest na równi z innymi instrumentami. O dziwo – nie ma tu nawet tak modnego wówczas sola perkusji! Jest to po prostu typowe zespołowe granie. Do studia nagraniowego Twink zaprosił kolegów z zespołów, z którymi współpracował wcześniej. Byli to: gitarzysta Paul Rudolph z Deviants, basista John Wood z Tomorrow, pianista Wally Allen, grający na sitarze i melotronie John Povey obaj z The Pretty Things, oraz gitarzysta prowadzący Steve Peregrin Took z Tyrannosaurus Rex. Producentem albumu był Mick Farren wokalista Deviants, który kilka miesięcy wcześniej został z niej usunięty, Album nagrano w cztery lipcowe dni 1969 roku. Muzycy, jak potem wyliczył Twink,  w studiu spędzili w sumie dwadzieścia dość intensywnych i „odlotowych” godzin. W takich okolicznościach i w takiej konfiguracji trudno było stworzyć „normalną” i przewidywalną płytę.

Tył okładki.
Tył okładki. Reedycja kompaktowa Sunbean Records (2013)

Z jednej strony bowiem jest to totalny odlot, wręcz obłąkana muzyka niczym z koszmarnego, narkotycznego snu. Zniekształcone, złowieszcze dźwięki. Kolaże dźwiękowe. Powolne rytmy i bardzo mroczny klimat całości. Pojawiający się sitar dodaje mistyczną aurę. Czasami ma się wrażenie, że jest to materiał niemuzyczny. Ale jeśli już, to zdecydowanie CUDOWNIE niemuzyczny. Boże jak ja kocham takie obłędne granie! Z drugiej zaś strony jest tu masa doskonałego zdecydowanie ciężkiego grania z kapitalnie czadowymi partiami gitar na pierwszym planie. No i brzmienie jest wręcz zniewalające!

Zaczyna się od „Coming On Of The One” – apokaliptycznej introdukcji nawiązującej do przepowiedni Nostrodamusa „1999 Seven Months” doskonale określająca charakter całego albumu. Kakofonia dźwięków, recytacje, krzyki, wrzaski i jęki potępionych. To najbardziej posępny fragment tej płyty. Totalny odlot. Mój znajomy opowiedział mi kiedyś, że jego przyjaciel nie mogąc poradzić sobie z uspokojeniem trójki rozbrykanych urwisów puścił to nagranie w wyższych rejestrach głośności. Ponoć efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwanie – do końca dnia w domu panowała cisza jak makiem zasiał. Podobny, choć może mniej groźny klimat jest w ciężkim, psychodelicznym „Dawn Of The Magic” któremu blisko do nagrań z pierwszej płyty Pink Floyd z Sydem Barrettem. Akurat wcale mnie to nie dziwi. bowiem Twink jeszcze z grupą Tomorrow często występował na jednej scenie z Floydami. Był nie tylko fanem grupy, ale także bardzo bliskim przyjacielem Syda.

Już przy pierwszym przesłuchaniu z fotela wyrzucił mnie „10 000 Words In A Cardboard Box”, Być może najbardziej przebojowy utwór na płycie, w którym uwypuklono ponure, mocarne brzmienie. Zaczyna się od fenomenalnego, prostego gitarowego motywu, by w finale przerodzić się w dość długą gitarową improwizację. Na szczególną uwagę zasługuje także bardzo atmosferyczny „Tiptoe On The Highest Hill” zaśpiewany bardzo natchnionym głosem. Słychać tu echa dokonań Jimi Hendrixa i (znowu) Pink Floyd. Kawał naprawdę świetnego rockowego grania. W „Suicide” instrumentem wiodącym jest gitara akustyczna, choć pojawiają się delikatne dźwięki  melotronu i wibrafonu, oraz odrealnione przerywniki nawiązujące do nagrań The Pretty Things z okresu „S.F. Sorrow”Z kolei w „Mexican Grass War” zestawiono marszowy rytm z czymś, co kojarzy się z plemiennymi obrzędami zaś zniekształcona gitara robi „szum” w tle. Dość intrygujące. Całość kończy dwu i pół minutowy „The Sparrow Is A Sign”. Muzyczna miniaturka zaczynająca się leniwie i balladowo, która wkrótce przeistacza się w drapieżne gitarowe granie. Takie skrzyżowanie wczesnych Pink Floyd z grupą Gong.

Oryginalny album wydał wczesną wiosną 1970 r. Polydor. Za Oceanem ukazał się on nakładem amerykańskiej wytwórni Sire Records. Pierwsza kompaktowa reedycja Sunbean z 2013 roku zawiera osiem bonusów z czego sześć to alternatywne wersje z podstawowego zestawu, zaś pozostałe dwa, których producentem był Mark Wirtz pochodzą z lutego 1968 r!

Wyspiarscy dziennikarze, krytycy muzyczni i fani psychodelicznego rocka płytę „Think Pink” określają diamentem, brylantem, a co najbardziej zapalczywi Świętym Graalem brytyjskiej psychodelii. Oczywiście Twink prochu nie wymyślił, nowych kierunków swą solową płytą nie wyznaczył. Nie mniej tę intrygującą, enigmatyczną i świetnie zagraną płytę z całym szacunkiem śmiało stawiam obok wielkich albumów tego gatunku: „S.F. Sorrow” The Pretty Thinks i „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floyd…

PS.   Autorem intrygującej okładki, od której zacząłem swą opowieść był sam Aubrey Powell współwłaściciel firmy Hypgnosis (tej od okładek Pink Floyd!). Zdjęcie zostało zrobione w londyńskim Holland Park późną jesienią 1969 roku.