Archiwum kategorii: Płytowe wykopaliska

GRUPA STRESS „Nagrania Radiowe z lat 1972 – 1979”

Pochodząca z Poznania GRUPA STRESS nie doczekała się żadnej płyty, żadnego liczącego się koncertu, a mimo to była legendą PRL-u lat 70-tych, której kariera mogła spokojnie przekroczyć granice naszego kraju. Stało się jednak inaczej. Prawdopodobnie za sprawą długich włosów, spodni dzwonów i agresywnej muzyki stwarzającej przecież zagrożenie dla ówczesnego ustroju na zawsze pozostała grupą polskiego podziemia, pamiętaną do dziś wyłącznie dzięki kilku antenowym emisjom nagrania „Ciężką drogą”. Kojarzyli się z hipisami a tych władze komunistyczne wolały zwalczać niż hołubić. Na całe szczęście w radiowych archiwach zachowały się nagrania GRUPY STRESS zarejestrowane w Rozgłośni Polskiego Radia „Merkury” w Poznaniu (w latach 1972-1977) i Bydgoszczy (1979), które w formie podwójnego CD ukazały się dopiero(!) w 2008 roku w cyklu „Z Archiwum Polskiego Radia”. Co ja się nachodziłem za tą płytą! No, ale to długa historia, do której może kiedyś wrócę. Na szczęście od mniej więcej roku cieszy ona moje uszy. Zanim o zawartości płyty, pozwolę sobie przytoczyć fragment tekstu z wkładki dołączonej do tego wydawnictwa przybliżające nam te (odległe dla niektórych) czasy:

Grupa Stress - "Z Archiwum Polskiego Radia"
Grupa Stress – „Z Archiwum Polskiego Radia”

„Była wiosna 1972. Na antenie Polskiego Radia pojawia się nagranie „Ciężką drogą” nieznanego szerzej poznańskiego tria STRESS. Trwa grubo ponad siedem minut i jest na tyle ciężkie, a przy tym – jak na nasze warunki – nowatorskie, że zwala z nóg pół kraju.. Pierwszy polski hard rockowy utwór z prawdziwego zdarzenia, oparty na gitarowym riffie, brzmiący podobnie jak „kawałki” Grand Funk Railroad czy Black Sabbath, znane przecież doskonale polskim rockfanom. I choć radiowa promocja „Drogi” nie należała wówczas do największych – nagranie natychmiast trafiło na listy przebojów dosłownie wszędzie. W Rozgłośni Harcerskiej stało się Przebojem Roku, w notowaniu „Non Stopu” (wówczas dodatku do „Dziennika Demokratycznego”) – dotarło do pierwszej piątki. Równie wysoko GRUPA STRESS sklasyfikowana została w kategoriach Nadzieja i Zespół Roku. Tu także pierwsza piątka, a nawet czwórka… Ale za sukcesem utworu nie posypały się propozycje nagrań płytowych ani prasowych wywiadów. Poza skromną notką biograficzną w „Jazzie” i kilkoma lokalnymi publikacjami, o zespole można było też przeczytać w jednej z ogólnokrajowych gazet w artykule na temat „zachodniego rocka i jego polskich naśladowców”. Tu jednak –  zamiast o niewiarygodnym wręcz sukcesie grupy – dowiedzieliśmy się wyłącznie, że słowo „stres” pisze się przez jedno „s”, co w podtekście świadczyć mogło, że zarówno Gomułka jak i Gierek mieli rację w kwestii destrukcyjnego wpływu imperialistycznej muzyki na umysły naszej młodzieży”.

GRUPĘ STRESS tworzyli Mariusz Rybicki (śpiew, gitara, flet), Henryk Tomczak (gitara basowa – później muzyk zespołów Heam i Turbo) i Janusz Maślak (perkusja – potem menadżer Turbo), którzy początkowo wykonywali utwory z repertuaru Black Sabbath, Deep Purple i Jimiego Hendrixa. I te wpływy słychać na nagraniach zamieszczonych na pierwszej płycie „Nagrań Radiowych„. Oczywiście największe wrażenie robi tutaj wspomniana już wyżej kompozycja „Ciężką drogą”, sabbathowski mocny riff, pulsujący bas z mocnymi bębnami i nagle gdzieś w połowie chwila wytchnienia – delikatnie wchodzący flet wprowadzający nastrój zadumy – by za chwilę wszystko wróciło do klasycznej konwencji hard rocka. Poza tym charakteryzuje się on  kapitalną motoryką, dojrzałym sposobem śpiewania i zaskakująco rasowymi solówkami gitarowymi, za które  odpowiada zaledwie siedemnastoletni w tym momencie Mariusz Rybicki. Ten „killer” powala! Pozostałe nagrania nie zostawiają cienia wątpliwości, że zespół czuje tę muzykę do szpiku kości, jak np. galopujące „Dwa lata świetlne”, czy bluesujący, ale z hardrockowymi inklinacjami i zapuszczającymi się w rejony psychodelii „Wśród krzyży z kamieniami”. W podobnym psychodelicznym klimacie , chociaż w wolniejszym tempie, utrzymany jest „Konfiteor” z pulsującym basem w tle i kolejną intrygującą solówką na gitarze. Zahaczający o Jethro Tull z okresu z Mickiem Abrahamsem jest „Granica życia”, zaś utwór Fatamorgana z zeppelinowskim cytatem wprost z „Heartbreaker” z gościnnym udziałem słynnego jazzmana Jerzego Miliana grającym na wibrafonie dowodzi niezwykłego wprost talentu muzycznego tria i szerokiej muzycznej wyobraźni. Mariusz Rybicki był wspaniałym gitarzystą, który już na początku swej muzycznej działalności mając zaledwie 16 lat(!) zdobył nagrodę dla najlepszego instrumentalisty na  II Wielkopolskich Rytmach Młodych w Jarocinie w 1971r. (które za niecałą dekadę przekształcą się w pierwszy z prawdziwego zdarzenia Festiwal Rockowy). On też był liderem grupy i kompozytorem prawie wszystkich zebranych tu utworów.

W 1973 r. GRUPA STRESS powiększyła swój skład o dwóch dodatkowych muzyków: Andrzeja Richtera (śpiew, skrzypce) i Krzysztofa Jarmużka (gitara, harmonijka ustna, conga). Dostali się pod patronat Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego w Bydgoszczy, co miało im ułatwić koncertowanie w kraju i za granicą. Jak się wkrótce okazało, nieudolni ludzie od tzw. animacji  kultury wręcz zawodowo pokpili sprawę i w sposób profesjonalny zniszczyli tak pięknie zapowiadającą się karierę. W tym składzie nagrali m.in „Cybernetyczną pamięć dnia”  i „Hazard”. O ile ten drugi raczej nie powala na kolana, to „Cybernetyczna pamięć…” za sprawą skrzypiec Richtera wyprzedza swą epokę. Przypomnę, że amerykański Kansas w Polsce jest jeszcze nieznany,  popularność grupy  Krzak  nie wykracza na razie poza Śląsk, a brytyjski UK to dopiero przyszłość…  Dwa lata później doszło do całkowitej reorganizacji składu, w której ze starej GRUPY STRESS pozostał tylko jej lider – Mariusz Rybicki.  Druga płyta „Nagrań Radiowych ” zawiera utwory zrealizowane w latach 1976/79 i pokazuje zespół w tych dwóch różnych składach, który wyraźnie odchodzi w stronę rocka progresywnego, a nawet jazz rocka. Nasuwają się tu porównania z Colosseum („Cichy poniekąd zaułek”), czy King Crimson (Curiosum sztuki). Tyle że – niestety – do naszego  kraju  zaczęła docierać coraz mocniejsza fala disco i nie było już zapotrzebowania na tego typu muzykę. Wkrótce Mariusz Rybicki zawiesza  działalność GRUPY STRESS. Aby jakoś przeżyć angażuje się jako gitarzysta towarzyszący na koncertach Eleni, Urszuli Sipińskiej i Orkiestry Zbigniewa Górnego. Ostatecznie wyjechał z Polski i na stałe osiadł w Niemczech, gdzie w 1994r. nakładem Polydoru wydał płytę „Gitarrentraume”.

Grupa Stress w powiększonym pięcioosobowym składzie
Grupa Stress w powiększonym pięcioosobowym składzie

Na zakończenie wrócę raz jeszcze do początków działalności poznańskiego tria, bowiem oprócz popularnego nagrania „Ciężką drogą” GRUPA STRESS może pochwalić się przebojem, który od ponad 40 lat śpiewany jest przez setki tysięcy mieszkańców stolicy Wielkopolski. Ale o tym opowie basista zespołu, Henryk Tomczak:

Była końcówka sierpnia 1972. Dzwoni do mnie Kosmala i wrzeszczy: „Zbieraj kolegów, bo jutro w studiu nagrywamy hymn”. Jaki hymn? „Za tydzień jest pierwszy mecz „Kolejarza” w pierwszej lidze i cały stadion będzie z wami śpiewał”. Już to widzę, przecież STRESS to nie Rolling Stones. „Nic się nie martw – dodaje – melodie wszyscy znają, bo to „Żółta łódź podwodna”. do której tekst napisał Andrzej Sobczak”. Melodię nagraliśmy z pamięci. My, plus Staszek, ministrant z dzwonkami kościelnymi. W przeddzień meczu „Gazeta Poznańska” wydrukowała tekst a radio puściło ten kawałek… Przyjeżdżamy na stadion bagażówką marki „Żuk”. Patrzymy – jest podest dla zespołu, ale nie ma prądu. Potrzebny jest 250-metrowy przedłużacz, bo najbliższe gniazdko jest na koronie, po przeciwnej stronie. Dyżurny elektryk stadiony nie dysponuje takim kablem. Nasz akustyk wie gdzie można go zdobyć, ale potrzebna jest forsa na bagażówkę. Musieliśmy się na nią zrzucić. Po godzinie kabel zostaje przywieziony. Zagraliśmy kilka własnych utworów, po czym Andrzej zaczął uczyć ludzi melodii. Mariusz Rybicki śpiewał zwrotki, po których 40 tysięcy kibiców darło się „W górę serca i niech zwycięża Lech”. Tak wylansowaliśmy hymn „Kolejarza”, którego refren śpiewany jest na tym stadionie do dziś. Nikt jednak już pewnie nie pamięta, że zrobiła to GRUPA STRESS. Zresztą, czy to ważne… Klub Sportowy też do dziś wisi nam kasę za tamtą bagażówkę…

PHOENIX „Cei Ce Ne – Au Dat Nume” (1972)

Z czym kojarzy nam się Rumunia? Stereotypowo – z Karpatami, krwiożerczym hrabią Drakulą z Transylwanii, komunistycznym dyktatorem i dziećmi wyciągającymi rączki po pieniądze. Z muzyką rockową już niekoniecznie. Dobrze pamiętam jedną z wizyt mojego przyjaciela, który siadając na kanapie u mnie w domu któregoś dnia  spytał: „No to czego dziś słuchamy?”. Gdy zobaczył, że wyciągam album rumuńskiego zespołu Phoenix, skrzywił się jak po wypiciu soku z cytryny i z kwaśną miną skwitował: „Rany! Cygańskiej muzyki będziemy słuchać…”. A potem się od tej grupy uzależnił. Serio!

Nie pamiętam dokładnie kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z zespołem Phoenix, ale myślę, że było to gdzieś w późnych latach 70-tych. Moją muzyczną edukację opierałem w tym czasie ( tak jak większość z nas) na audycjach muzycznych radiowej „Trójki”. We wtorki red. Dariusz Michalski w „Muzycznej Poczcie UKF” prezentował nagrania zespołów i wykonawców z krajów socjalistycznych. To tam można było posłuchać m.in. płyt Omegi, Locomotiv GT, Die Puhdys, czy Bijelo Dugme. I to w tej audycji „upolowałem” rumuński Phoenix.

Pierwotnie nazywali się „Sfintii” („Święci”), ale władza komunistyczna uznała to za szerzenie propagandy religijnej i nazwę zmieniono na Transsylvania Phoenix, by ostatecznie zostać przy ostatnim członie tej nazwy.

Ta pochodząca z Timisoary grupa została założona przez dwoje przyjaciół. Pierwszy z nich to Nicu Covaci, gitarzysta, wokalista, lider grupy, który oprócz tego, że był muzykiem, to jeszcze  był artystą malarzem i rzeźbiarzem. Był prawdziwą supergwiazdą i idolem na widok której  mdlały nastolatki; niewątpliwe charyzmatyczna postać, która przyciągała do siebie różnej maści artystów: poetów, muzyków, aktorów.

Nicu Covaci
Nicu Covaci

Drugim współzałożycielem był Bola „Kamo” Kamocsa, gitarzysta węgierskiego pochodzenia, który po upadku komunizmu w Rumunii był organizatorem największych festiwali bluesowych tamże (zmarł w 2010r. w wieku 66 lat). Pozostali członkowie grupy to: Mircea Banicu, Josif Kappl, Costin Petrescu i  Valeriu Sepi.

Grupa Phoenix 1972r.
Grupa Phoenix 1972r.

Początkowo na ich repertuar składały się utwory The Who, The Rolling Stones, Deep Purple i bardzo szybko zyskali wielki rozgłos w kraju, ale też ściągnęli na siebie uwagę władz komunistycznych. Oskarżeni o libertynizm i dekadencję w 1970 r. zabroniono im koncertować po Europie Zachodniej.

W 1971r. wyszła dyrektywa Nicolae Ceausescu, że odtąd  wszystkie produkcje kulturalne mają zawierać wątek folklorystyczny. Nicu Covaci  odparł na to: „Chcecie folkloru? Damy wam folklor!” I to był strzał w dziesiątkę!

W 1972r, ukazał się „Cei Ce Ne – Au Dat Nume” ( „Ci którzy nadali nam imię”) pierwszy, koncepcyjny album, oparty w odniesieniu do pór roku i należący dziś do absolutnego kanonu europejskiego folkowego prog -rocka, a zarazem jest to pierwsza rockowa trójka dawnego Bloku Wschodniego (serio)!

Phoenix "Cei Ce Ne - Au Dat Nume" 1972r.
Phoenix „Cei Ce Ne – Au Dat Nume” 1972r.

Pomysł na łączenie folku, muzyki dawnej i rocka nie jest specjalnie oryginalny, ale za to nośny, o ile znajdą się odpowiedni ludzie, do tej roboty. A muzycy Phoenixa na pewno takimi byli, ich muzyczna erudycja może budzić podziw. Ci muzycy podchodzili do swej sztuki całkowicie profesjonalnie i poważnie. Zespół kapitalnie połączył tu elementy rumuńskiego folkloru (teksty śpiewane w ojczystym języku), z soczystym, psychodelicznym, gitarowym graniem od którego nie można się oderwać. Te ludowe inspiracje nie przekraczają jednak pewnej granicy, za którą dla ucha fana muzyki rockowej stałyby się uciążliwe i niestrawne, a całość trąciłaby jarmarczną tandetą. Charakterystyczne dla zespołu są oryginalne instrumenty perkusyjne – drewniane kłapiące paszcze na których gra Valeriu Sapi. Na szczególną uwagę zasługuje niewątpliwie 15-to minutowa suita „Negru voda” zajmująca większą część drugiej strony oryginalnego albumu. Wszystko zaplanowane i zagrane z wyczuciem i wirtuozerią. Zachwyca „chodzący” bas, cudowne dźwięki gitar, pojawiają się zmiany tempa, zmiany muzycznych nastrojów. Muzycy bardzo odważnie podchodzili do eksperymentów z brzmieniem i z dynamiką. A tak na marginesie: w tym czasie zespoły progresywne często rezerwowały jedną ze stron czarnych płyt winylowych na jeden długi utwór, mający formę rozbudowanej rockowej suity. Tak było chociażby w przypadku pierwszej płyty naszej Budki Suflera (płyta „Cień wielkiej góry” z 1975r.) z utworem „Szalony koń” ( o rany, wtedy Budka grała jeszcze rocka!), wcześniej „Krywaniu, Krywaniu” Skaldów (płyta „Krywań, Krywań” z 1973r. – moja ukochana tego zespołu), czy też suity „Szvit” węgierskiej Omegi („Omega 5” z 1973r.). Z wiadomych względów nie wymieniam tu przykładów z brytyjskiej sceny rockowej, bo to temat rzeka.

Pierwotnie płyta miała ukazać się jako podwójny LP. Niestety, rumuńska cenzura znowu wtrąciła swoje „trzy grosze” i usunęła trzy utwory, w tym tytułową kompozycję.

Phoenix, jako grupa „podwyższonego ryzyka” (cokolwiek to miało znaczyć) ciągle inwigilowana przez służby bezpieczeństwa miała, jak już wyżej wspomniałem, zakaz wyjazdów do państw zachodnich. Odwiedzała za to braterskie kraje socjalistyczne w tym i nasz, występując w 1973r. na festiwalu w Sopocie, zaś po latach „Cei Ce Ne – Au Dat Nume” została wydana także w Polsce (1998r. przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne) w limitowanej co prawda edycji, ale za to z dwoma dodatkowymi utworami.

Kolejne płyty Phoenix Mugur de Fluier” (’74) i „Cantofabule” (’75), stojące jak i debiut na bardzo wysokim poziomie, ugruntowały popularność zespołu w Rumunii, gdzie ich krążki sprzedały się w ilości 9 mln egz. co było w tym kraju, w tamtym czasie, rzeczą wręcz niewyobrażalną, a ich sława zaczęła wypływać daleko poza granice kraju.

Nie mogąc doprosić się władz o zniesienie zakazu wyjazdu na koncerty do krajów kapitalistycznych, podejmują, w akcie desperacji, dramatyczną decyzję – ucieczkę z kraju. Wiedzą, że w razie niepowodzenia narażają się na utratę życia, bowiem za takie wykroczenie w Rumunii karano najwyższą z możliwych kar. Karą śmierci. Wypatrują firmę przewozową, która wyjeżdża do Berlina Zachodniego ze sprzętem nagłaśniającym. W nocy, bez wiedzy kierowcy i konwojenta, dostają się do furgonetki przewożącej ów sprzęt i  ukryci w kolumnach głośnikowych Marshalla przekraczają szczęśliwie granicę Rumunii.

Ta spektakularna ucieczka do Niemiec Zachodnich umocniła jeszcze bardziej pozycję legendy „kultowego” zespołu w Rumunii. Kraju, który kojarzy nam się z Karpatami, pięknymi widokami i hrabią Drakulą.

PINK FLOYD spod choinki

O archiwalnych zasobach muzycznych Radia BBC krążą legendy. Ponoć skrywają one tak niezwykłe nagrania, o jakich nie są w stanie śnić nawet zagorzali zbieracze i melomani. Ile w tym prawdy – nie wiadomo. Jednak od czasu do czasu jesteśmy karmieni wydobytymi z tychże archiwów kapitalnymi, nieznanymi nagraniami wydawanymi cyklicznie pod  nazwą „Live At BBC”, „BBC Archives” czy też seria z cyklu „BBC Sessions”.

Pink Floyd byli i pozostaną na zawsze moją muzyczną miłością i największą muzyczną fascynacją. Koniec i kropka!

Kiedy więc w wigilię Bożego Narodzenia 2014 r. znalazłem pod choinką dwie absolutnie obłędne płyty mojej ukochanej grupy, naprawdę uwierzyłem w Świętego Mikołaja! Oto bowiem stałem się posiadaczem prawdziwych „białych kruków” srebrnego krążka.

Trzymając się chronologii na początek płyta z radiowego archiwum: PINK FLOYD BBC Session 1967 – 1968„.

Pink Floyd - BBC Sessions
Pink Floyd „BBC Sessions 1967 – 1968”

Jak wskazuje data, są to nagrania z pierwszego, najbardziej kolorowego, psychodelicznego okresu Pink Floyd zrealizowane dla Radia i TV BBC (!) pomiędzy marcem 1967r. (pięć miesięcy przed wydaniem pierwszego albumu) i  grudniem 1968r. ( pół roku po wydaniu drugiego albumu). Płyta zawiera 24 nagrania, z czego pierwszych 14 to skład z Sydem Barrettem, zaś w pozostałych 10 pojawił się już David Gilmour.

Jak zapewniają w BBC, są to wszystkie istniejące i jedyne ocalałe nagrania z tego przedziału czasowego, więc dla fanów zespołu rzecz absolutnie bezcenna! Niesamowite jest też to, że jakość dźwięku (jak na tego typu „wykopaliskowe” wydawnictwo) jest bardzo dobra, wręcz idealna i tylko niektóre z tych nagrań lekko szumią, lub są trochę głuche. Lepszych jakościowo nie będzie, bo takimi nie dysponuje nawet brytyjska EMI!

Płyta zawiera kilka nagrań, które zespół umieścił na swojej debiutanckiej płycie „The Piper At The Gates Of Dawn„, tu przedstawione pod zmienionymi tytułami. Mamy też utwory nigdy wcześniej niepublikowane, można więc powiedzieć – premierowe , które potem drogą naturalnej selekcji przepadną na wieki, lub ewoluują i będą podstawą dla przyszłych wspaniałych nagrań.

Dodam jeszcze, że ten fanclubowy CD został wydany w limitowanym (niestety) nakładzie 500 egzemplarzy.

Kolejna płyta Pink Floyd wyciągnięta spod choinki nosi tytuł „Live in Amsterdam 1969” i jak sugeruje tytuł, mamy tu koncertowe wydawnictwo, zresztą  z tego samego 1969 roku, z którego pochodzi podwójny LP „Ummagumma” zawierający, jak pamiętamy, na pierwszej płycie zapis występu zespołu z Birmingham i Manchesteru. Była to jedyna oficjalna płyta „live” z wczesnego okresu działalności Pink Floyd. Na kolejny taki oficjalny album  przyjdzie nam poczekać aż 19 lat, do płyty „Delicate Sound Of Thunder„!

Pink Floyd - Live in Amsterdam 1969
Pink Floyd „Live in Amsterdam 1969”

Dlaczego tak rzadko Pink Floyd decydowali się na wydawanie płyt koncertowych, skoro wiadomo było, że ich występy zawsze cieszyły się wielką popularnością i stały na bardzo wysokim poziomie? Myślę, że odpowiedź może być jedna: zespół zawsze podchodził do tych nagrań bardzo profesjonalnie i perfekcyjnie, jeśli więc nie wszystko grało i brzmiało tak, jak życzyli sobie tego muzycy, po prostu nie publikowali i nie wydawali tego na albumach. Tu muszę też dodać, że Pink Floyd, jako chyba jedyna na świecie grupa, ma największą ilość bootlegowanych koncertów (kilka takich wydawnictw mam też w swojej płytotece)! Sami muzycy w tamtym czasie łaskawym okiem patrzyli na fanów, którzy nagrywali ich występy, czego nie można powiedzieć o ekipach technicznych zespołów takich jak np. Deep Purple, czy Led Zeppelin, którzy na koncertach odbierali i niszczyli fanom sprzęt nagrywający.

Płyta „Live In Amsterdam 1969” to absolutnie rewelacyjny 80-cio minutowy zapis koncertu, który odbył się w tym mieście we wrześniu i był transmitowany „na żywo” w tamtejszym radio.

Zespół na scenie zaprezentował swoje unikatowe wówczas psychodeliczne przedstawienie zatytułowane „The Man And The Journey„, gdzie pojawiło się wiele utworów i tematów muzycznych, które nigdy wcześniej, ani później nie były wykorzystane. Nie było nic, co dostaliśmy na płycie „Ummagumma„! To jest wręcz REWELACYJNY materiał! Taka psychodeliczna nirwana, z którą zapoznać się powinni wszyscy, a fani Pink Floyd obowiązkowo!!! Do tego dźwięk na płycie jest doskonały z bardzo dobrą dynamiką, bez szumów. Brzmi to wszystko rewelacyjnie i aż się prosiło, aby ten koncert ukazał się wówczas na oficjalnym wydawnictwie. Niestety, w trzech utworach David Gilmour miał problemy z mikrofonem, a zespół nie uznawał studyjnych dogrywek, więc cały materiał przeleżał w amsterdamskich archiwach radiowych aż do tej pory! Z drugiej jednak strony wcale nie jest to wadą, gdyż większość materiału i tak jest instrumentalna z natury, więc można tu bez przeszkód usłyszeć wszystkie muzyczne niuanse.

Okładka płyty to plakat, jaki firma Hipgnosis przygotowała zespołowi na tournee, które w tym czasie odbywało się w Anglii, zaś w środku mamy kilka bardzo fajnych zdjęć, w tym to, z rozłożonym sprzętem grającym na lotniskowym pasie startowym, wówczas robiącym ogromne wrażenie.

Pink Floyd
Pink Floyd

No i jak tu nie wierzyć, w Świętego Mikołaja! A to nie jedyne płyty, które wówczas wyciągnąłem spod choinki. Ale o tym innym razem…

THORS HAMMER „Thors Hammer” (1971)

Nie wiedzieć czemu, ale „stary” rock ze Skandynawii jest u nas prawie nieznany. Zespoły takie jak Culpeper’s Orchard z Danii, Elonkorjuu z Finlandii, czy Life ze Szwecji (by wymienić choćby tylko po jednym  reprezentancie z tych krajów) bardzo popularne, można by wręcz powiedzieć, kultowe TAM, przeciętnemu fanowi muzyki w kraju nad Wisłą raczej mówią niewiele, lub nic. Sam doświadczyłem tego na własnym przykładzie odkrywając skandynawskie arcydzieła płytowe dość późno. Dlatego też postanowiłem, że co jakiś czas w Rockowym Zawrocie Głowy pojawiać się będą wpisy przybliżające perły naszych północnych sąsiadów.

Warto było podjąć trud w zdobyciu tych, niekiedy bardzo rzadkich, płyt z lat 70-tych. Okazuje się bowiem, że poziomem wykonawczym wcale nie odstawały od tego, co reprezentowała czołówka brytyjskiego rocka tamtego okresu, a w niektórych przypadkach wręcz ją przewyższała.

Takim zespołem z tej tzw. „górnej półki” był duński, a konkretnie kopenhaski, THORS HAMMER ze swoją jedyną (niestety!) płytą zatytułowaną po prostu „Thors Hammer” wydaną w 1971r.

Thors Hammer - "Thors Hammer" 1971
Front okładki płyty „Thors Hammer” (1971)
Tył okładki Thors Hammer
Tył okładki oryginalnego longplaya.

Okładka płyty raczej nie zachwyca do jej nabycia (tylna strona ratuje odrobinę jej pozytywny wizerunek); w moim prywatnym rankingu „najbrzydszych okładek” pewnie znalazłaby się w pierwszej dwudziestce. Na szczęście o zawartości muzycznej nie decyduje opakowanie. Warto o tym pamiętać!

THORS HAMMER grało muzykę progresywną w połączeniu z jazzem i jeśli miałbym tę grupę stylistycznie porównać do jakichś pokrewnych zespołów, to wymieniłbym tu Colosseum, Traffic, Hannibal, czy Nosferatu. Równorzędnym bowiem instrumentem na tej płycie obok gitary jest saksofon. I najczęściej jest tak, że oba te instrumenty prowadzą ze sobą dialog, jak choćby w najdłuższym, 13-to minutowym „Not Worth Saying”, czy w zamykającym album utworze „Believe In What You Want”. Po krótkim wstępie następuje kapitalna galopada saksofonu z sekcją rytmiczną, od której dech w piersiach zapiera. Ależ jazda! Potem saksofon milknie i do głosu dochodzi gitara. Improwizacja pełną parą. No i mamy tu też Hammondy! Miód na uszy!

W zasadzie każdy z pięciu zamieszczonych na tej płycie utworów można byłoby tak opisać i nad każdym się zachwycać. Ta płyta nie ma żadnych słabych stron. Perła w koronie skandynawskiego rocka godna najszczerszego polecenia! Mimo, że zespół nie przebił się w epoce jego jedyny album jest jednym z najbardziej poszukiwanych i pożądanych tytułów. Gorąco polecam!

LED ZEPPELIN „Live In Paris 1969”

W czerwcu 2014 r. ukazała się rocznicowa reedycja pierwszej płyty Led Zeppelin zawierająca zremasterowany oryginalny album z 1969 r. oraz, w wersji „deluxe”, drugi dodatkowy dysk z genialnym 71-minutowym koncertem zarejestrowanym w słynnej paryskiej „Olimpii” w dniu 10 października 1969r.

Tak się złożyło, że kilka miesięcy wcześniej stałem się posiadaczem fanclubowego, wydanego w minimalnym nakładzie CD, tego samego, trwającego tutaj 78 minut(!) koncertu w doskonałej jakości dźwięku pt. „Live In Paris 1969„.

LED ZEPPELIN "Live In Paris 1969"
LED ZEPPELIN „Live In Paris 1969”

Koncert był częścią krótkiego wypadu zespołu do Europy (Holandia i Francja), gdzie w dniach 3 – 12 października dali cztery występy. Była to forma promocji dla mającej ukazać się 22 października drugiej ich płyty, choć prawda jest taka, że z nowego krążka Led Zeppelin zagrali tylko dwa utwory: „Heartbreaker” i „Moby Dick”.

Czym różni się wersja fanclubowa od tej oficjalnej, zamieszczonej na „Led Zeppelin l” z 2014 r ?

Układ utworów jest niemal identyczny, poza jednym ważnym wyjątkiem. W fanclubowej edycji „How Many Times” trwa 23 minuty(!), natomiast wersja Warnera została skrócona o całe 11 minut (a więc o połowę), w zamian dając „Moby Dick”.

Live In Paris 1969” posiada też piękną okładkę znaną z … austriackiej edycji LP „Led Zeppelin ll„, a w środku zamieszczono kilka świetnych zdjęć zespołu z tego okresu.

Być może w tym miejscu można by się zastanowić i zadać pytanie: którą z tych płyt należałoby mieć w swojej kolekcji?

Ja nie miałem wątpliwości i mój wybór był jednoznaczny: mam je obie!

IRON MAIDEN „Maiden Voyage” (1970)

Na długo przed tym, nim Steve Harris utworzył jeden z najwybitniejszy i najpopularniejszy zespołów heavymetalowy w historii w małym miasteczku Basilden w hrabstwie Essex czterech młodzieńców latem 1968 roku powołało do życia grupę o nazwie IRON MAIDEN, z którą wspomniany wyżej Harris kompletnie nie miał nic wspólnego.

Wszystko zaczęło się dwa lata wcześniej, kiedy w miejscowej szkole wystąpił zespół Cream. Koncert wywarł na nich ogromne wrażenie i to wówczas zakiełkowała w nich myśl, aby założyć zespół, który grałby podobną muzykę. Zafascynowani bluesem, jako Stevensons Blues Departament, już rok później regularnie otwierali koncerty Jethro Tull i Fleetwood Mac. Wkrótce zmienili nazwę na Bum i dołączyli do King Crimson w ich trasie po północnej Anglii.

Ta niewinna z pozoru jakby wydawać się mogło nazwa (ang. „bum” znaczy pośladki, tyłek) przysporzyła im sporo kłopotów. Promotorzy koncertów i właściciele sal nie chcieli umieszczać ich nazwy na afiszach i plakatach, uważając ją za zbyt śmiałą, a nawet obraźliwą. No cóż, konserwatywna  jeszcze wtedy Anglia nie wiedziała, że dekadę później za sprawą rewolucji punk rockowej wszelkie normy i świętości zostaną przewrócone do góry nogami i takie słowo jak „bum” będzie jednym z najłagodniejszych w ustach zbuntowanej młodzieży. Zdecydowali więc, że od tej pory nazywać się będą IRON MAIDEN (Żelazna Dziewica).

Zafascynowani koncertem Led Zeppelin i ich debiutanckim albumem tworzą własne kawałki zabarwiając je w warstwie tekstowej odrobiną okultyzmu i czarnej magii, które publiczność na ich występach przyjmuje entuzjastycznie. Zauważają to szefowie firmy płytowej Gemini i podpisują z nimi kontrakt, a zaraz po tym ukazuje się  pierwszy (jak się później okaże, jedyny) singiel  IRON MAIDEN zatytułowany „Falling”/”Ned Kelly”.

Ze względu na to, że „Falling” trwa ponad sześć minut, wytwórnia chcąc ocalić utwór w całości starała się wydać go na singlu z prędkością 33 i 1/3 obrotów na minutę (standardowa prędkość dużej płyty). Byłby to pierwszy taki przypadek w historii fonografii! Niestety pomysł nie wypalił. Okazało się, że wszystkie szafy grające na świecie odtwarzają single na 45 obrotów. Tak więc „Falling” został skrócony do standardowych trzech minut.

Po wydaniu singla, niespodziewanie dla wszystkich grupę opuścili basista i gitarzysta zasilając inne, konkurencyjne zespoły. Decyzja była szokiem dla pozostałej dwójki muzyków . „Jakbyśmy dostali cios w samo serce” – powiedzieli w jednym z wywiadów. To był szok również dla wytwórni płytowej, która zainwestowała pieniądze na niemal już ukończony album, który zatytułowano „Maiden Voyage”. Gemini postanowiła wstrzymać jego wydanie na czas bliżej nieokreślony licząc, że muzycy dojdą do porozumienia. Nie doszli… Dopiero w 2012 r. firma Rise Above  Relics wydała go po raz pierwszy na CD pod nieco zmienioną nazwą THE ORIGINAL IRON MAIDEN. Czterdzieści dwa lata od jego nagrania! Warto było jednak czekać, tym bardziej, że materiał jest nagrany z oryginalnych taśm matki i  brzmi rewelacyjnie!!!

THE ORGINAL IRON MAIDEN - "Maiden Voyage"
THE ORGINAL IRON MAIDEN – „Maiden Voyage”

Już otwierający album „God Of Darkness” zapowiada, że mamy do czynienia z płytą z najwyższej półki, tym bardziej, że jest to pierwszy w historii muzyki rockowej utwór doom metalowy, jeszcze przed debiutem Black Sabbath! Czadowy, ciężki, „demoniczny” mocarz!

Następnie grupa zapuszcza się w rejony dziś już klasycznego hard rocka a la Led Zeppelin z kapitalnie współpracującą ze sobą sekcją rytmiczną i odjazdową gitarą. Muzycy mieszają ze swobodą także inne gatunki muzyczne jak psychodelię, folk i blues. Do moich ulubionych kawałków z tej płyty (aczkolwiek wszystkie kompozycje są na bardzo wysokim poziomie)  należy „Plague”: dwanaście minut rozimprowizowanej, kapitalnej jazdy zahaczający o rejony jazz-rocka i pokazującej jak wielki potencjał twórczy drzemał w tym zespole. Do tego produkcja jak na tamte czasy była znakomita. Miód na uszy.

Zanim IRON MAIDEN wypłynął w swój nomen omen dziewiczy rejs („Maiden Voyager„) już zatonął – co zresztą alegorycznie ilustruje  okładka płyty. Śmiem twierdzić, że ten zespół mógłby zaistnieć w historii muzyki rockowej i namieszać na niej przez długie lata. Tak jak kilka lat później namieszał na niej inny heavy metalowy zespół  o tej samej nazwie. Ten, który w drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia 1978 roku powołał do życia basista Steve Harris. Ale to już inna historia…

KEEF HARTLEY BAND „British Radio Sessions 1969 – 1971”

Jest sobota, 16 sierpnia 1969 r.  tuż przed godziną 16.00. Na farmie Maxa Yargusa w Bethel pod Nowym Jorkiem pod hasłem „Peace, Love And Happiness” (pokój, miłość i  szczęście) trwa największe święto muzyki, które do historii przejdzie pod nazwą Woodstock Festival, a który to festiwal magazyn „Rolling Stone” uzna za ” jedno z najważniejszych wydarzeń, które zmieniły historię rock and rolla”.

To drugi dzień festiwalu. Tego dnia na scenie wystąpili m.in. Canned Heat, Grateful Dead, Mountain. Ze sceny zszedł właśnie Carlos Santana entuzjastycznie przyjęty przez festiwalową publiczność. A ta rozgrzana do czerwoności przez słońce, muzykę i różnego rodzaju używki oczekuje na występ kolejnego wykonawcy – Keefa Hartleya i jego zespołu. Przerwa przedłuża się ponad normę i zniecierpliwiona publiczność zaczyna falować, buczeć i gwizdać dając upust swemu niezadowoleniu.

Tymczasem za kulisami napięta atmosfera. Niespodziewanie dla organizatorów, menadżer grupy zażądał od nich dwóch tysięcy dolarów, płatnych z góry, za filmowanie i nagrywanie występu jego podopiecznych. Ci nie chcą się zgodzić i straszą wycofaniem zespołu z festiwalu. Sytuacja robi się patowa, nikt nie chce ustąpić. Atmosfera się zagęszcza. Robi się naprawdę gorąco!

W końcu, o godz 16.45 zespół wychodzi na scenę. Jest w dobrej formie i porywa publiczność. Grają przez 45 minut  promując przy okazji swój debiutancki album „Halfbreed”. Niestety, zgodnie z zakulisowymi ustaleniami nikt tego nie filmuje, nikt tego nie nagrywa. Żądza pieniądza sprawiła, że bezpowrotnie straciliśmy możliwość obejrzenia i usłyszenia Keef Hartley Band na festiwalu w Woodstock.

Wyobrażenie o tym, jak grupa w tamtym czasie grała odsłaniają nam nagrania wydane na limitowanej do 500 sztuk płycie „British Radio Sessions 1969 – 1971”  zarejestrowane dla Radia BBC pomiędzy kwietniem 1969, a wrześniem 1971 r.

Keef Hartley Band – „British Radio Sessions 1969 – 1971”

Zaczyna się fantastycznie z tzw. „górnej półki”, bowiem otwierające płytę trzy pierwsze utwory nagrane „na żywo”, a  trwające blisko 40 minut robią wielkie wrażenie. Choćby tylko dla tych nagrań warto postarać się o nabycie tej płyty. Mamy tu bowiem jazzujące, progresywne i potężnie brzmiące granie! Okrojony skład do pięciu osób, bez rozbudowanej sekcji dętej jaka zwykle towarzyszy grupie daje czadu! Ta muzyka porywa i wgniata w fotel. Serio!

Jest tu także kilka studyjnych nagrań radiowych zarejestrowanych kilka miesięcy przed występem w Woodstock, oraz dwa utwory z wydanego w 1971 r. LP „Overday”.

Do kolekcji dodano bonus w postaci dwóch nagrań gitarzysty i wokalisty zespołu, Millera Andersona, z jego nowym zespołem tuż po odejściu z Keef Hartley Band trwające blisko 11 minut.

Podsumowując: mamy tu blisko 80 minut muzyki, która w epoce została wydana w ilości 100 egz. przeznaczonych do radiowych promocji na bardzo rzadkich i drogich dziś płytach winylowych. Jakość dźwięku jest doskonała, bo pochodzi właśnie z tych oryginalnych, remasterowanych radiowych rarytasów. Za wyjątkiem dwóch nagrań, pozostałe publikowane są po raz pierwszy!

Na koniec jeszcze jedna informacja. Zdjęcie w środku okładki pochodzi z festiwalu z Woodstock. Tyle tylko udało się zachować z tego koncertu.

JAN DUKES DE GREY „Sorcerers” / „Mice And Rats In The Loft” (1969/1970)

Spacerując po Oxfordzie lubię od czasu do czasu wstąpić do małych księgarń ulokowanych zazwyczaj gdzieś w małych wąskich uliczkach tego uroczego wiekowego miasta. Mają bowiem one w sobie jakiegoś ducha przeszłości, coś z klimatów starych antykwariatów. Oprócz książek, są tu także różnego rodzaju bibeloty, figurki, szkatułki, globusy, mapy. A także płyty, których próżno szukać w centrach handlowych.

W takim właśnie miejscu udało mi się wyłowić kolejną „znajdźkę” – dwupłytowy album zapomnianej, brytyjskiej folk rockowej grupy Jan Dukes De Grey, zawierający dwa pierwsze albumy: „Sorcerers” z 1969 roku i „Mice And Rats In The Loft” (co za uroczy tytuł!) z roku 1970.

Jan Dukes De Grey
Jan Dukes De Grey

O ile w naszym kraju muzyka folkowa nie cieszy się zbyt dużą popularnością, o tyle na Wyspach jest na równi stawiana z takimi gatunkami muzycznymi jak rock, blues, czy pop. Przekonałem się o tym dopiero tutaj, jak silnie zakorzeniona jest ona w tradycji brytyjskiej kultury i jak pieczołowicie jest ona kultywowana.

Zespół początkowo tworzyło dwóch muzyków, którzy po scenicznym debiucie w grudniu 1968 r. w Leeds zaledwie dziesięć miesięcy później wydali swą debiutancką płytę „Sorcerers” wydaną przez Decca Nova. Nazwa grupy nic nie znaczyła. „Po prostu dobrze prezentowała się na afiszach” – wspominał po latach lider grupy, Derek Noy. Album, na którym dominowały gitara i flet a la Jethro Tull (czasem zastępowany klarnetem), przynosi 18 akustycznych, acid/folkowo/psychodelicznych kompozycji bliskich ówczesnym nagraniom Tyranosaurus Rex  Marca Bolana .

Choć Jan Dukes De Grey uchodzili za jednego z czołowych reprezentantów  tzw. „nowej fali muzycznego undergroundu” tamtego okresu, (w rodzinnym Leeds osiągając status kultowego zespołu), gdzie otwierali koncerty m.in. tak uznanym już wtedy zespołom jak The Nice, czy Pink Floyd, to album przepadł z kretesem. Po dołączeniu do składu perkusisty, rok później ukazała się druga płyta „Mice And Rats Of The Loft” tym razem wydana przez Transatlantic.

Płyta zawierała tylko trzy rozbudowane kompozycje z kręgu muzyki progresywnej, folku, rocka i jazzu. I proszę mi wierzyć – to już była jazda z wyższej półki – gdzie doszukać się można porównań z King Crimson, Jethro Tull, czy The Strawbs. Eklektyczna, doskonała i typowa dla początku lat 70-tych perełka muzyczna pożądana przez znawców tematu! Dodatkowo CD zawiera dwa nagrania: „Love Potion No.9” i „Eldorado”, pochodzące z rzadkiego singla wydanego w 1974 r. pod nazwą Noys Band.

I tu powinienem zakończyć opowieść o grupie Jan Dukes De Grey i jej dwóch pierwszych płytach. Jednakże postanowiłem ( ku pamięci) napisać jeszcze kilka słów post scriptum.

PS. Po kilku latach przerwy Derek Noy reaktywował grupę w zmienionym składzie i w 1976 r. wszedł z nią do Britannia Row Studios należącą do Pink Floyd, by zarejestrować materiał na trzeci album. Nota bene, tuż za ścianą, Floydzi nagrywali w tym samym czasie „Animals”. Prace trwały rok, kosztowały 100 tysięcy funtów, a w produkcję trzech utworów zaangażował się sam Nick Mason (dla przypomnienia: perkusista Pink Floyd) traktując tę pracę jako odskocznię od pracy nad nową płytą macierzystego zespołu.

Niestety, wkrótce wybuchła rewolucja punk rockowa i nikt, żadna wytwórnia płytowa nie była w tym czasie zainteresowana wydaniem płyty z rockiem progresywnym! Dwadzieścia trzy lata później „Strange Terrain” wydała na CD wytwórnia Cherrytree Records.

Nie mam jeszcze tej płyty. Ale są przecież te małe księgarnie, które  staram się dość regularnie odwiedzać…

TANGERINE DREAM „Encore” (1977)

TANGERINE DREAM „Encore” (1977)

Tangerine Dream - EncorePełny tytuł tego podwójnego LP brzmi „Tangerine Dream Live. Encore” i jest zapisem koncertów jakie grupa dała w USA w marcu i kwietniu 1977r. Tworzył tę płytę najlepszy chyba skład w całej jej wieloletniej karierze: Edgar Froese (założyciel zespołu), Christopher Franke i Peter Baumann. Ten ostatni zresztą pojawia się w składzie Tangerine Dream  po raz ostatni.

tangerine dream - encore 02Płyta zawiera cztery kompozycje, każda trwająca prawie 20-minut: „Cherokee Lane”, „Moonlight”, „Coldwater Canyon” i „Desert Dream”, które są nawiązaniem do tego, co zespół grał  przez wszystkie swe lata. Mamy tu co prawda dziwne wtręty dźwiękowe, czy brak linii harmonicznej (choćby sam początek „Cherokee Lane”),  ale zazwyczaj dominują tu charakterystyczne, hipnotyzujące, pulsujące brzmienia instrumentów elektronicznych w połączeniu z kapitalną gitarą Edgara Froese ( suita „Coldwater Canyon” –  chyba moja ulubiona na tym albumie).

Każda z nich zresztą przykuwa uwagę. „Moonlight” ma na samym początku coś z magii płyt „Zait” i „Alpha Centaurii” (krautrock), by potem przeistoczyć się w spokojne, nastrojowe dźwięki, a następnie przejść  do rozedrganych, nerwowych pasaży. „Desert Dream”  ma eksperymentatorskie zapędy, ale jako całość jest w pełni poukładany i w formie i w treści.

Nie ma też na tej płycie improwizowanego grania, solówek poszczególnych muzyków, wplecionych cytatów z muzyki klasycznej, czy popularnej. Wszystko tu jest precyzyjne, przemyślane, doprowadzone do perfekcji. Każdy dźwięk, każda fraza ma swoje dokładne miejsce. Można powiedzieć, że wszystko gra jak w szwajcarskim (niemieckim!) zegarku.

Publiczność kochała koncerty Tangerine Dream mimo, że były one na początku kariery od strony wizualnej nudne: trzech facetów siedzących godzinami nieruchomo przy olbrzymich szafach z elektroniką pospinaną niezliczoną ilością kabli i mrugającymi gdzieniegdzie światełkami, a i zdarzały się występy w zupełnej ciemności.

Dopiero podczas tej trasy koncertowej grupa po raz pierwszy wykorzystała pełnowymiarowy system laserowy (tzw.”Laserium”), co zostało uwiecznione także na froncie okładki – zdjęcie zespołu na scenie na tle amerykańskiej flagi z wizualnym efektem laserowym – autorstwa ówczesnej żony Edgara Froese – Moniki.

Z jej okładką wiąże się też pewna ciekawostka. Otóż płyta „Encore” w tym samym 1977r. ukazała się także w Jugosławii,  gdzie Tangerine Dream byli bardzo popularni. Niestety tamtejsi cenzorzy nie zgodzili się zamieścić imperialistycznego akcentu na okładce tej płyty za jaką uważali flagę amerykańską – zdjęcie Moniki zostało, ale flaga zniknęła.

Na zakończenie bardzo smutna wiadomość, która zaskoczyła mnie kilka dni przed napisaniem tego wpisu.

Edgar Froese nagle i niespodziewanie zmarł 20 stycznia tego roku w Wiedniu w wieku 70 lat „na skutek zatorowości płucnej”, jak podano na oficjalnym profilu Tangerine Dream na Facebooku.

W jednym z wywiadów powiedział kiedyś : Nie ma śmierci, to tylko zmiana naszego kosmicznego adresu.

NGC 4594 „Skipping Through The Night” (1968)

Skipping Through the Night01Na początku rozszyfruję tajemniczą nazwę grupy. Otóż NGC  4594 to katalogowy numer galaktyki SOMBRERO, w której podobno znajduje się najbliżej Ziemi „czarskipping through the night02na dziura”. Astronomia była kiedyś moją drugą pasją, więc coś jeszcze z tej wiedzy zostało mi w głowie.

Ten amerykański kwintet rozpoczął działalność w 1966 roku, by już rok później wydać singiel „Skipping Through The Night” zaliczany dziś do gatunku klasycznej psychodelii. Nie bez powodu, bowiem utwór jest po prostu uroczy, a wpleciona weń delikatna partia fletu dodaje mu dodatkowego kolorytu. Trudno od niego się uwolnić. Serio!

Grupa przygotowała materiał na LP, ale nie wiedzieć czemu nie został on wydany. Dopiero po czterdziestu siedmiu latach album ukazał się na CD!

Okazuje się, że to świetny, profesjonalny materiał, profesjonalnie  zmiksowany, zawierający obok „Skipping Through The Night” trzynaście innych kapitalnych utworów zainspirowanych twórczością ówczesnych The Beatles, Love, The Doors, Country Joe And Fish, oraz… Franka Zappy. Być może, gdyby wytwórnia płytowa wydała wówczas ten album, na muzycznym nieboskłonie nie byłoby „czarnej dziury”. Może mielibyśmy kolejną gwiazdę na firmamencie niebieskim. Faktem jest, że ja przez kilka tygodni nie mogłem oderwać się od tej rockowo-psychodelicznej perełki.

I pomyśleć, że kupiłem ją ze względu na to, że wiedziałem co oznacza NGC 4594.