Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

WIMPLE WINCH „Tales From Sinking Ship” (1964-68)

Początki  freak beatowej grupy WIMPLE WINCH sięgają roku 1963, kiedy to perkusista Larry King, wokalista i gitarzysta Dee (Demetrious) Christopholus, oraz gitarzysta John Kelmen grali razem w manchesterskiej formacji beatowej FOUR JUST MEN przemianowanej następnie w JUST FOUR MEN. Zespół osiągnął lokalny sukces. Może nie na miarę The Hollies, czy Herman’s Hermits, nie mniej mógł się już pochwalić singlem wydanym w listopadzie 1964 roku i kolejnym w styczniu roku następnego. Kiedy pod koniec 1965 roku niespodziewanie opuścił ich basista, całe Boże Narodzenie spędzili na poszukiwaniach i przesłuchaniach nowego muzyka. Dość szczęśliwie szybko natknęli się na Barry’ego Ashalla i już z nowym basistą postanowili zmienić nazwę na WIMPLE WINCH. Zaangażowali także nowego menedżera, Mike’a Carra, który był właścicielem dużej kawiarni „The Sinking Ship” w Stockport (ok 10 km od Manchesteru).  Piętro wyżej cała czwórka dostała tam zakwaterowanie. W tej to kawiarni grupa regularnie dawała swe występy. W Manchesterze szybko rozeszła się wieść, że w „The Sinking Ship” grają energetyczną muzykę. Zaczęło przychodzić coraz więcej fanów, coraz więcej grup chciało tam grać swe koncerty i wkrótce z kawiarni zrobił się klub muzyczny o sławie wychodzącej daleko poza Manchester. WIMPLE WINCH w marcu 1966 roku podpisują kontrakt muzyczny z wytwórnią płytową Fontana i miesiąc później ukazuje się ich pierwszy singiel „What’s Been Done” / „I Really Love You”. Pomimo promocji radiowej, nagranie nie weszło na listy przebojów. Wydany w czerwcu drugi singiel „Save My Soul” / „Everybody’s Worried Bout Tomorrow” zdobywa lokalną sławę. Szczególnie mega intensywny (jak na rok 1966!) utwór „Save My Soul” robi niesamowite wrażenie! Osobiście jestem nim zauroczony!

W tym samym czasie John Kelman współpracuje też z piosenkarzem Wayne Fontaną i jego ówczesnym zespołem Opposition. Gra z nimi koncerty i bierze udział w sesjach nagraniowych. To jego gitarę słychać w piosence „Pamela, Pamela”. Jednak wciąż pozostaje w swojej macierzystej formacji, a ta pod okiem nowego producenta realizuje kolejne nagrania i w styczniu ukazuje się trzeci singiel „Rumble On Mersey Square South” / „Atmospheres”. Utwór ze str. B dosłownie rozkłada na łopatki! Serio! To już była prawdziwa psychodelia! Do dziś powszechnie uważa się ten i poprzedni singiel za szczytowe osiągnięcia freakbeatu! A na giełdach płytowych oryginalne małe płytki WIMPLE WINCH w idealnym stanie kosztują średnio 500 funtów każda.

Powrót grupy do Stockport i do „Shinking Ship” o mały włos nie zakończył się tragedią. W nocy, kiedy muzycy spali wybuchł pożar. Na szczęście wszyscy zdążyli się ewakuować, nikt nie odniósł żadnych obrażeń. Niestety cały sprzęt muzyków spłonął doszczętnie. Nic nie udało się uratować. Mike Carry co prawda był ubezpieczony, ale kwota z tego tytułu nie wystarczyła na wymianę instrumentów i całego sprzętu nagłaśniającego. Przetrwali do lata 1967 roku, po czym podjęli decyzję o rozwiązaniu grupy.

Larry King i Barry Ashall założyli później progresywny zespół Pacific Drift wydając w 1970 roku bardzo dobrą płytę „Feelin’ Free” łącząc elementy opartego na brzmieniu organów  prog rocka w połączeniu z folkiem, psychodelią i muzyką klasyczną. Po rozpadzie Pacific Drift ich drogi się rozeszły, a Larry został profesjonalnym fotografem.

Ten pięknie wydany, oczekiwany od ponad 20 lat(!) brytyjski  CD WIMPLE WINCH zatytułowany „Tales From The Sinking Ship” („Opowieści z tonącego statku”) zawiera aż 29 nagrań – w tym utwory FOUR JUST MEN (!) i JUST FOUR MEN. Ponadto mamy tu nagrania z singli, utwory które nagrywane były z myślą o wydaniu dużej płyty, nagrania demo… Słowem: RARYTASY!

WIMPLE WINCH - "Tales From The Sinking Ship" (1964-68)
WIMPLE WINCH – „Tales From The Sinking Ship” (1964-68)

Ta tragicznie niedoceniona grupa mimo, iż nagrała tylko trzy single zasługuje na uwagę i zainteresowanie wszystkich wielbicieli muzyki beatowej , freak beatu i rhythm and bluesa, oraz rodzącej sie psychodelii.  Do płyty CD dołączono booklet z historią zespołu, licznymi archiwalnymi i unikalnymi zdjęciami. Niewątpliwie jest to pozycja, która wzbogaciła moją wiedzę o muzyce brytyjskiej pierwszej połowy lat 60-tych ubiegłego wieku. I po którą sięgam tak często, że kurz na niej nie zdąży osiadać.

ARMAGGEDON „Armaggedon” (1970) ARMAGEDDON „Armageddon” (1975)

Armageddon – w „Apokalipsie Św. Jana: symboliczne miejsce ostatecznej zguby wrogów Boga” ( „Słownik Języka Polskiego PWN”). Taką nazwę dla swego zespołu wymyślili sobie młodzi muzycy z Niemiec, ale że w tym czasie w USA istniała już grupa Armageddon ( nawiasem mówiąc nagrała bardzo dobry gitarowy, rockowo psychodeliczny album w stylu Cream z okresu LP. „Disraeli Gears”) wpisali więc dwa razy „g” zamiast „d” i wyszedł z tego ARMAGGEDON.

Grupę tworzyło czterech muzyków : gitarzysta i wokalista Frank Diez, grający na instrumentach klawiszowych Manfred Galaktik, basista Michael Nurnberg i perkusista Jurgen Lorenzen. Dziś te nazwiska nic nam nie mówią i pewnie sami muzycy w tamtym czasie też nie byli zbyt rozpoznawalni. A jednak płyta, którą nagrali i którą wydała legendarna wytwórnia KUCKUCK w 1970 roku jest do dziś jedną z najbardziej cenionych jaka  w ogóle wyszła  Niemczech w tamtych latach.

ARMAGGEDON - "Armaggedon" (1970)
ARMAGGEDON – „Armaggedon” (1970)

Nagrania trwały  na przełomie lipca i sierpnia 1970 r. Muzycy spędzili w studiu nagraniowym tylko dziewięć dni. I te dziewięć dni wystarczyło, by wstrząsnąć słuchaczy na tyle, że do dziś płyta ta jest obiektem westchnień wszystkich miłośników rocka z tego okresu! Rozpoczyna go utwór „Round” – czadowe  heavy progresywne granie w stylu Hendrixa z kapitalnym wokalem Franka Dieza. Po nim senny, oniryczny „Open” z rozmytą gitarą i kapitalną przestrzenną grą perkusisty. Klimat niczym  z płyty „Meddle” Pink Floyd! Na płycie mamy też dwa covery. Pierwszy z nich to blisko 10-cio minutowy „Rice Pudding” Jeff Beck Group. Tak ciężkich, gitarowych riffów i takiego mocnego brzmienia do tej pory w Niemczech nikt nie grał! Mocnym akcentem kończy płytę drugi z coverów. Tym razem jest to „Better By You, Better Than Me” z repertuaru Spooky Tooth. I nie wiem, która wersja: oryginał, czy ta grupy ARMAGGEDON podoba mi się bardziej. A pomiędzy nimi jest jeszcze mocny „People Talking”. Ten album to wzorcowy przykład doskonałej niemieckiej progresywnej sceny krautrocka początku lat 70-tych. Album, który koniecznie powinien znaleźć się w każdej szanującej się kolekcji płytowej!

Oryginalna str. A LP. "Armaggedon" (1970)
Oryginalna str. A LP. „Armaggedon” (1970)

Brytyjska mini supergrupa (jak żartobliwie o niej mówiono),  która powstała w 1974 roku mogła już nazywać się  ARMAGEDDON. Okazało się, że amerykański zespół, który jako pierwszy użył tej nazwy, po nagraniu jedynej płyty (o czym wspomniałem wyżej) rozpadł się i nie zastrzegł sobie do niej praw.

ARMAGEDDON tworzyli czterej znani i cenieni muzycy. Wokalista Keith Relf śpiewał w The Yardbirds, a potem był liderem i założycielem progresywnej grupy Renaissance; gitarzysta Martin Pugh udzielał się w legendarnym blues-rockowym Steamhammer; basista Luis Cennamo grał w Jody Grind i w Renaissance, a później w Colosseum i Steamhammer, zaś perkusista rodem z USA  Bobby Caldwell był członkiem zespołu Johnny Winter And.

Nie podążając za ówczesną modą na granie muzyki funk, glam, czy country-rocka chcieli iść tropem jaki Keith Relf zapoczątkował w swoim Renaissance. W kwietniu 1975 roku ukazała się ich płyta zatytułowana po prostu „Armageddon”.

ARMAGEDDON - "Armageddon" (1975)
ARMAGEDDON – „Armageddon” (1975)

Można powiedzieć, że album ten jest wręcz hołdem dla klasycznego nieco bluesującego, ciężkiego rocka progresywnego. Takie spojrzenie wstecz czwórki doskonałych muzyków, bo na dobrą sprawę płyta brzmi jakby powstała kilka lat wcześniej! Zawiera tylko pięć kompozycji, z których najkrótsza ma ok. pięć minut. Otwiera ją szybki jak błyskawica „Buzzard”. Brawurowa galopada gitarzysty i perkusisty. „Silver Tightrope” jest spokojnym utworem dającym wytchnienie przed bardzo ekspresyjnym „Paths And Planes And Future Gains”. Kolejny numer „Last Stand Before” rozbujany i ciężkawy podnosi jeszcze bardziej temperaturę! Ale to tylko prolog przed daniem głównym, którym jest zamykający całość, epicki 12-minutowy „Basking In The White Of The Midnight Sun”.  Pełen zmian tempa i nastroju. Z okazjonalną harmonijką ustną i kapitalnym śpiewem Relfa.  Ta mini suita podzielona na cztery części pokazuje zespół od  bardzo dobrej strony muzycznej. Od strony, gdzie progresywny rock spotyka na swej drodze mocne, hard rockowe brzmienie!

Pomimo tak wspaniałego materiału muzycznego, płyta w tamtym czasie sprzedawała się kiepsko, żeby nie powiedzieć: źle. Być może przyczyniło się do tego to, iż zespół nie wyruszył w trasę koncertową by  należycie ją promować. Zresztą w całej swej krótkiej karierze, grupa ARMAGEDDON dała zaledwie dwa koncert w USA(!). Jednym z powodów było to, że Keith Relf miał długoletnie problemy z astmą i występy na żywo były dla niego wielkim problemem. Poza tym Martin Pugh miał wówczas problemy innej natury: narkotyki (heroina). Kilka miesięcy później zespół zawiesił działalność. Ostateczną nadzieję  na ponowne spotkanie się całej czwórki w studiu nagraniowym położyła tragiczna śmierć w skutek porażenia prądem  Keitha Relfa w maju 1976 roku. Plotka głosiła, że w czasie domowej kąpieli muzyk wziął do wanny gitarę elektryczną by sobie na niej pograć. Po ostatecznym rozwiązaniu grupy Luis Cennamo zasilił grupę Illusion, będącą kontynuacją starego Renaissance; perkusista Bobby Caldwell przeszedł do Captain Beyond. Gitarzysta Martin Pugh po wyjściu z nałogu udzielał się jako muzyk sesyjny, a następnie dołączył do zespołu amerykańskiego gitarzysty Goeffa Thorpe’a.

Płyta „Armageddon” do dziś jest jedną z ostatnich naprawdę ważnych dokonań klasycznego, brytyjskiego rocka lat 70-tych. Płyta, która zawierała w sobie dużo elementów mocno wybiegających w przyszłość. A ta przyszłość, ten muzyczny zryw miał się nazywać New Wave Of British Heavy Metal.

 

CAPTAIN MARRYAT „Captain Marryat” (1974)

Mniej więcej dwa lata temu wyszła kompaktowa edycja jedynego albumu zupełnie nieznanej szkockiej grupy CAPTAIN MARRYAT stając się od razu wielką sensacją wśród miłośników muzyki z lat siedemdziesiątych. Kolekcjonerzy oszaleli na punkcie tej płyty, płacąc w ostatnim kwartale roku 2014 na ebayu za trzy oryginalne egzemplarze po 3000 – 3500 funtów każdy! I nie ma się temu co dziwić, gdyż generalnie rzecz ujmując jest to płytowe sensacyjne odkrycie. A jeśli jeszcze dodam, że album wydano w prywatnym nakładzie… 200 egzemplarzy(!) cena ta ma swą wartość. Oczywiście wersja CD na szczęście jest dużo tańsza i gorąco namawiam do jego kupowania. Nawet w „ciemno”. Tym bardziej, że jakość dźwięku jest perfekcyjna, a zespół naprawdę profesjonalny!

CAPTAI MARRYAT powstał w 1971 roku w Glasgow w składzie: Jimmy Rorrison (perkusja, śpiew), Hugh Finnegan (bas, śpiew), Allan Bryce (organy, śpiew), Tommy Hendry (śpiew, gitara akustyczna) i Ian McEnely (gitara prowadząca i akustyczna). Swą nazwę zaczerpnęli z autentycznej postaci. Kapitan Frederick Marryat był bowiem angielskim dziewiętnastowiecznym żeglarzem, pisarzem, autorem nowel i powieści o tematyce marynistycznej i awanturniczej. Jego najbardziej znana powieść to „Okręt widmo”. Zapewne nuta romantyzmu jaka przewijała się w jego literaturze urzekła muzyków, bo i na ich albumie ten romantyzm jest wyczuwalny na milę. Lokalny sukces zawdzięczali koncertom w licznych klubach muzycznych, w tym w najbardziej wówczas popularnym w Glasgow w „Burns Howff”. To tu regularnie występowali też  Alex Harvey Band, Nazareth, czy Beggars Opera. Podróżowali także po całej Szkocji, ale ich celem był Londyn i podpisanie kontraktu płytowego z wytwórnią EMI lub Chrysalis. Za pożyczone od przyjaciół pieniądze weszli do studia nagraniowego Thor by tam  nagrać singla, z którym mogliby udać się do Londynu. Na nagranie całego albumu nie starczyło im po prostu pieniędzy! A jednak, kiedy właściciel studia Thor usłyszał ich muzykę pozwolił im skorzystać ze sprzętu nagraniowego, a  zespół skwapliwie wykorzystał to w stu procentach. I tak za jednym podejściem zarejestrowali materiał, który w ilości 200 egzemplarzy został wytłoczony i rozprowadzany podczas ich koncertów. Dziś już wiemy, że po latach stał się kolekcjonerskim rarytasem. Płyta zatytułowana po prostu „Captain Marryat” ukazała się w 1974 roku.

CAPTAIN MARRYAT - "Captain Marryat" (1974)
CAPTAIN MARRYAT – „Captain Marryat” (1974)

 

"Captain Marryat" - tył okładki
„Captain Marryat” – tył okładki

Album zawiera sześć kompozycji, z czego połowę skomponował organista Allan Bryce. I to właśnie organy Hammonda wybijają się na pierwszy plan w takich utworach jak „Blindness„, „It Happened To Me„, czy „Songwritter’s Lament” co raczej dziwić nie powinno. Ale mamy tu także sporo fajnych partii fuzzowanych gitar i „normalny” wokal. Taki spokojny, momentami refleksyjny, romantyczny. Jest w nim coś takiego specyficznego, że z miejsca przykuwa uwagę. Bliżej wokaliście do Donovana, niż do Roberta Planta, ale broń Boże to nie wada. To ogromna zaleta! Płytę zamyka kapitalny improwizowany jam „Dance Thor„. Psychodelia pełną gębą! Tego chce się słuchać na okrągło! Zespół CAPTAIN MARRYAT trzyma bardzo wysoki poziom wykonawczy. I chociaż nie lubię porównań, to by przybliżyć  gatunek w jakim zespół się poruszał mogę tu wymienić wypadkową brzmień wczesnych Deep Purple, Uriah Heep, Genesis, Fruup i Beggars Opery szczególnie z jej debiutanckiego albumu. Klasyczne rock progresywne granie.

Do dziś nie wiem, dlaczego zespół z takim potencjałem muzycznym przepadł w epoce. Żadna z wymienionych wyżej wytwórni nie zainteresowała się płytą „Captain Marryat„. W 1975 roku zespół rozwiązał się. Tommy Hendy wyemigrował pięć lat później do Kanady wcześniej jednak zawiązując  z Ianem McElenym grupę Silver, która przetrwała ledwie pół roku. Historia grupy CAPTAIN MARRYAT skończyła się definitywnie. Tylko fani starego rocka spowodowali, że o Szkotach z Glasgow świat muzyczny nie zapomniał!

RADIO GA GA

Odkąd sięgam pamięcią, w moim rodzinnym domu zawsze było obecne radio. Malutkie, średniej wielkości lub bardzo duże. Jako 5-cio latek chodziłem do sąsiadów obejrzeć dobranockę: „Jacka i Agatkę”, „Misia z okienka”, „Przygody gąski Balbinki”… Bajki nadawane  na „żywo”. Myszka Miki i Kaczor Donald były wówczas absolutnie poza zasięgiem naszej początkującej telewizji. Po jej obejrzeniu wracałem do siebie, a tu zawsze grało radio. Z podświetloną skalą, z fascynującym „magicznym” zielonym, lub czerwonym oczkiem. I głosy dochodzące z tego niezwykłego pudełka. Jakieś radiowe słuchowiska. Jedne rozrywkowe, zabawne inne poważne. I oczywiście  muzyka. Na tym etapie wiekowym nie rozróżniałem gatunków muzycznych i wykonawców. Do tego potrzebowałem czasu. I to wszystko pobudzało moją wyobraźnię. Wyobraźnię małego dziecka, które zafascynowało się wynalazkiem pana Marconiego na całe życie.

Dyskutować o wyższości radia nad telewizją to jak prowadzić dyskusję o wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia. Faktem jest, że do dziś przedkładam radio nad telewizję. Nawet wejście do kuchni na kilkanaście dosłownie sekund sprowadza się do tego , że najpierw włączam radio, biorę z szuflady (powiedzmy) łyżeczkę, gaszę odbiornik i wychodzę. I cieszę się ogromnie, że mój wnuczek Adaś od urodzenia ma większy kontakt z radiem niż z telewizją! Wdzięczny jestem jego rodzicom, Ewelinie i Pawłowi, że nie „karmią” go bajkami z licznych kanałów TV, jak to obserwuję u innych rodziców. „A wiesz, włączę małemu/małej baję i mam święty spokój na kilka godzin”. Brrrr! Horror! Ponadto znajdują oboje czas na czytanie małemu książeczek. To zaprocentuje za kilka lat. Jestem tego pewien! Jak powiedział jeden z mądrych psychologów dziecięcych: „Pierwsze trzy lata dziecka są ważniejsze w jego życiu niż kolejne trzynaście”. Pozwólmy więc dzieciom rozwijać ich wspaniałą wyobraźnię.

Radio towarzyszyło i towarzyszy mi zawsze i wszędzie. W każdym momencie życia. W 1984 roku mój ukochany Roger Waters po rozstaniu się z Pink Floyd wydał płytę, którą zatytułował  „Radio K.A.O.S„.  Płytę, będącą rodzajem przypowieści o czasach w jakich przyszło nam wówczas żyć. Był to głos przestrogi dla świata pędzącego ku zagładzie nuklearnej i to nie bezpośrednio od wielkich mocarstw, ale od przypadkowego geniusza, który mógł spowodować globalny kataklizm o nieodwracalnych dla świata skutkach.

ROGER WATERS - "Radio K.A.O.S." (1984)
ROGER WATERS – „Radio K.A.O.S.” (1984)

Kiedy pojawiły się pierwsze radia tranzystorowe zasilane bateriami, marzyłem o takim. I zazdrościłem tym, którzy dumnie afiszowali się chodząc z nimi po ulicach z wysuniętymi na maksa antenami teleskopowymi. Po kilku latach taki widok był już synonimem złego gustu, „obciachu” i „totalnej wiochy”, stając się poletkiem kpin i dowcipów dla wszelkiej maści  kabareciarzy w naszym kraju. Radioodbiorniki z ulic trafiły z powrotem pod domowe dachy.

Kiedyś rodzice pozwolili mi nocować w domu mojego kolegi z podwórka. Dla mnie, wówczas 10-cio latka, było to niezwykłe doświadczenie życiowe – spanie poza domem! Po prostu czad! Bawiliśmy się do późnych godzin. A że jego dużo starsza siostra, która robiła za naszą opiekunkę, chciała pójść na dyskotekę ze swym chłopakiem, obiecała nam, że jeśli szybko położymy się do łóżek, to pozwoli nam posłuchać swojego radia tranzystorowego. Wówczas nie rozstawała się z nim na krok i nie pozwalała nikomu go dotykać. Myślała, naiwna, że leżąc z radiem przy uchu szybko zaśniemy. A my natknęliśmy się na „Radio Luxemburg” i na rock’n’rolla. Do rana oka nie zmrużyliśmy, na dodatek, ku rozpaczy siostry, wyczerpaliśmy baterie do cna. Całą niedzielę przepłakała, bo te można było kupić dopiero w poniedziałek. Tak to,  po raz pierwszy zetknęliśmy się z „nową” niezwykłą muzyką. Notabene kolega ów zafascynowany rock’n’rollem został kilka lat później perkusistą rockowej kapeli.

Był listopad 1983 roku. Piotr Kaczkowski dzwoni z  Londynu, z budki telefonicznej, do radiowe „Trójki”. Podekscytowany, z tejże budki, prezentuje nam, słuchaczom,  z dyktafonu na „żywo” fragment nowego „ciepłego” jeszcze utworu grupy QUEEN. „To wkrótce będzie przebój, a państwo słyszycie go po raz pierwszy . Nikt na świecie jeszcze tego nie nadawał”. Utwór nazywał się „Radio Ga Ga„.

QUEEN - "Radio Ga Ga" (1984)
QUEEN – „Radio Ga Ga” (1984)

Oficjalnie wydany na singlu 23 stycznia 1984 roku na „Trójkowej”  liście przebojów już 4 lutego dotarł do pozycji pierwszej. W sumie spędził na niej 13 tygodni. A podczas koncertu LIVE AID 13 lipca 1985 był jednym z pięciu utworów, który zespół wykonał wówczas na scenie tego dnia. I chociaż nie ma już z nami Freddiego Mercury’ego, to „Radio Ga Ga” w wykonaniu QUEEN wciąż krąży na radiowych falach całego świata.

Nie tak dawno,  parę lat temu, kupując  nowy telefon komórkowy, sprzedawca spytał mnie jakie mam preferencje, jaki model mnie interesuje. Ku jego rozbawieniu usłyszał ode mnie: „Taki abym mógł z niego dzwonić. I słuchać radia”. Bo radio towarzyszy mi przez całe życie. I tak już pewnie zostanie!

BLOODLINE „Bloodline” (1994)

Nie jest to płyta zapomniana. Nie jest to płyta odkryta po latach. Nie jest to płyta wydobyta z głębokich archiwów wytwórni EMI. Nic z tych rzeczy! Wręcz przeciwnie – mamy tu do czynienia z płytą, którą fani bluesa i rocka znają i cenią. A także jej pożądają. Bowiem nie wiedzieć czemu, jest ona bardzo trudno osiągalna mimo, iż ukazała się w połowie lat dziewięćdziesiątych. Można więc powiedzieć, że jak na kanon „Rockowego Zawrotu Głowy” jest to płyta wręcz bardzo młoda.

Egzemplarz, który posiadamy w swojej płytotece przywędrował do nas bezpośrednio z USA dwa lata temu. Cały udział w tym miała Aleksandra, narzeczona naszego syna – Mateusza. To ona z wielkim uporem rozwijała nitki wszystkich możliwych kontaktów za Oceanem. Poruszyła Niebo i Ziemię, by jej ukochany mógł cieszyć się w dniu swych urodzin tym muzycznym rarytasem. I w ten oto sposób przyszła synowa przyczyniła się do powiększenia kolekcji o kolejnego „białego kruka” srebrnego krążka. Chapeau bas Olu!

Liderem i głównym kompozytorem grupy był 17-letni wówczas Joe Bonamassa. Jego ojciec posiadał sklep z gitarami, więc nic dziwnego, że syn mając nieograniczony wprost kontakt z tym instrumentem zaczął bardzo wcześnie (mając zaledwie 4 lata!) na nim grać. Osiem lat później występował już na scenie przed B.B. Kingiem, zaś dwa lata później został zaproszony na festiwal poświęcony gitarom Fendera, będąc jego najmłodszym uczestnikiem.

Podróżując na Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych spotkał Berry’ego Oakleya Jr, syna basisty zespołu The Allman Brothers Band. Obaj młodzieńcy bardzo się zaprzyjaźnili i wkrótce założyli zespół, który nazwali BLOODLINE. Dołączyli wkrótce do nich Erin Davis – syn Milesa Davisa, oraz Waylon Krieger – syn Robbiego Kriegera z The Doors. Jak więc widać w tym towarzystwie, tylko Joe nie miał „nazwiska”. Do czasu…

Płyta „Bloodline” ukazała się w 1994 roku pod szyldem EMI.

BLOODLINE - "Bloodline" (1994)
BLOODLINE – „Bloodline” (1994)

Młode wilki blues rockowej sceny pokazały na tym krążku nad wyraz dojrzały materiał muzyczny. Rozpoczyna ją zespołowa kompozycja „Stone Cold Hearted” (wydana także na singlu) z silnym rockowym bitem podszytym bluesem. Od razu więc dostajemy sygnał, co czeka słuchacza w dalszej części albumu. Jedyny na tej płycie instrumentalny „The Storm” pokazuje kapitalną jazdę na gitarze Bonamassy i wspaniałe zgranie sekcji rytmicznej.  Do tego solówka na basie w wykonaniu Oakleya Jr. , który sprawdza się także jako dobry wokalista, powoduje mrowienie na plecach. Od „Good Luck You’re Having” trudno się uwolnić; nogi same zaczynają poruszać się w rytm tej uroczej kompozycji. „Calling Me Back”  – kolejna kapitalna jazda Bonamassy. Aż wierzyć się nie chce, że gitarzysta jest tak młodziutki a gra tak dojrzale . Początek „Bad Girls” kojarzy mi się z doorsowskim „Who Do You Love„, ale to wcale nie zarzut. Najdłuższy, ponad 9-cio minutowy utwór na płycie „Since You’re Gone” pokazuje kapitalne zgranie całej czwórki. Podejrzewam, że na koncertach ten utwór bliski stylistyce The Allman Brothers Band, rozwijał się w swoisty rozimprowizowany jam.

Bloodline na scenie: Waylon Krieger (g), Evan Davis (dr)
Bloodline na scenie: Waylon Krieger (g), Evan Davis (dr)

Grupa BLOODLINE była kapelą jednej płyty. Była też małym, ale konsekwentnym  i pewnym  krokiem w stronę wielkiej  kariery Joe Bonamassy. Gitarzysty, który wówczas jeszcze nie miał wyrobionego nazwiska w show businessie. O losach pozostałych członkach tej grupy, szczerze powiem: nie wiem nic. Mając jednak taki potencjał, talent i TAKIE nazwiska, pewnie czynnie udzielają się w innych muzycznych projektach. I może o nich jeszcze usłyszymy. W co gorąco wierzę.

THIN LIZZY „Thin Lizzy” (1971)

Rok 1971. W zasadzie niczym szczególnym w historii powszechnej się nie zapisał. Po Erze Wodnika, Lecie Miłości, Festiwalu w Woodstock i hippisach zostały tylko wspomnienia. W Polsce Edward Gierek w Stoczni Gdańskiej zadał słynne pytanie „Pomożecie?”. Polskie Radio rozpoczęło nadawać audycję „Lato z radiem”, a telewizja wyemitowała pierwsze odcinki serialu dla młodzieży „Przygody psa Cywila”. Po przegranych eliminacjach do Piłkarskich Mistrzostw Europy nowym selekcjonerem polskiej reprezentacji zostaje Kazimierz Górski, który w swym debiucie wraz ze swymi „Orłami” wygrywa ze Szwajcarią na wyjeździe 4:2. Rok później jego „Orły” w Monachium wywalczą złoty medal olimpijski, a trzy lata później na Mistrzostwach Świata w Republice Federalnej Niemiec zdobędą trzecie miejsce pokonując 1:0 jeszcze aktualnych do tego dnia mistrzów świata – Brazylię. Na powtórzenie takiego sukcesu przyjdzie kibicom w Polsce czekać do 1982 roku.

W roku 1971 za Oceanem w nowojorskiej Madison Square Garden w bokserskim „pojedynku stulecia” Joe Fraezier pokonał Muhammeda Alego. W tej samej sali kilka miesięcy później odbył się słynny koncert na rzecz Bangladeszu, w którym udział wzięli m.in. Eric Clapton, George Harrison, Bob Dylan i Ravi Shankar. W Paryżu zmarła słynna dyktatorka mody Coco Chanel. Pożegnaliśmy także wspaniałego trębacza Luisa Armstronga i  wokalistę The Doors, Jima Morrisona. Rok wcześniej odeszli Jimi Hendrix i Janis Joplin. W roku 1971 na muzycznym topie wciąż królował Elvis Presley, a świat muzyczny ciągle żył nadzieją, że uda się reaktywować rozwiązany rok wcześniej zespół The Beatles. Dyskografia The Rolling Stones obejmowała już jedenaście studyjnych albumów. Swoja szóstą płytę wydała grupa Pink Floyd („Meddle”). Tyle samo płyt miało The Who, o jeden krążek mniej Deep Purple. W roku 1971 czwarty album wydało Led Zeppelin, Jethro Tull („Aqualung”) i King Crimson („Island”). Trzeci album wypuścili Genesis („Nursery Cryme”), Black Sabbath („Master Of Reality”), i Yes („The Yes Album”). Zadebiutowało walijskie trio Budgie stając się wkrótce kultowym zespołem w… Polsce. Tworzyły się Queen, Scorpions i Judas Priest chociaż jeszcze bez nagrań. I nie było jeszcze AC/DC! Kurt Cobain miał dopiero cztery lata, a Kirk Hammett za dwanaście lat zasili skład grupy Metallica.

W takich to właśnie czasach swój pierwszy album wydaje irlandzki zespół THIN LIZZY rozpoczynając szybką drogę na szczyt, by dołączyć wkrótce do tych największych.

Wszystko zaczęło się dwa lata wcześniej, gdy pewnego wieczoru  Eric Bell i Eric Wrixon – muzycy wcześniej związani z Them – pijąc piwo w pubie postanowili założyć własny zespół. Po wypiciu kilku kolejek opuścili lokal i w drodze powrotnej natknęli się na klub muzyczny. Na jego scenie występował nikomu nieznany zespół Orphanage. W zadymionej, kiepsko oświetlonej sali na scenie znajdował się dwudziestoletni wokalista Phil Lynott i dwa lata młodszy perkusista Brian Downey. Po występie Bell i Wrixon przedstawili im swoje świeże plany i zaproponowali dołączenie do zespołu, który wstępnie nazwali THIN LIZZIE. Phil zgodził się , postawił jednak warunek: będzie grał na basie , a także zwrócił uwagę na to, że chciałby wykorzystać część własnych kompozycji. Latem następnego roku grupie udało się wydać pierwszego singla „The Farmer”/”I Need You” (jeszcze pod pierwotną nazwą), który dziś wart jest 1200 funtów! Wkrótce Eric Wrixon wraca  do grup Them opuszczając THIN LIZZY. Kilka miesięcy później z zespołem skontaktowała się wytwórnia Decca Records i zaproponowała podpisanie kontraktu. Tuż potem pojechali do studia w Londynie, by nagrać debiutancką płytę.

Krążek zatytułowany po prostu „Thin Lizzy” ukazał się 30 lipca 1971r.

Thin Lizzy - "Thin Lizzy" (1971)
Thin Lizzy – „Thin Lizzy” (1971)

To naprawdę świetny hard progresywny album. Od zawsze mało znany i ewidentnie niedoceniony. Co prawda nie ma tu jeszcze żadnych z największych hitów zespołu. Te nadejdą wraz z trzecią w dyskografii płytą, ale Phil Lynott nigdy nie miał ambicji by tworzyć muzykę przebojową. A to on jest tu liderem i głównym twórcą materiału na tym albumie. I od początku daje się wyraźnie odczuć charakterystyczne brzmienie i klimat stworzony przez THIN LIZZY. A klimat ten nierozłącznie wiąże się z osobą jej lidera. To jego głos jest tutaj na pierwszym planie. Jest taki przejmujący, hipnotyzujący i chwyta za serce. Do tego bije z niego jakiś taki smutek. W większości to nie jest nawet melodyjne śpiewanie. Często mamy do czynienia z deklamacją do której jakby w tle, gdzieś w oddali na dalszym planie dodana jest cicha muzyka. Teksty są refleksyjne i  osobiste pisane w pierwszej osobie. Opisują trudne momenty z dzieciństwa i młodzieńczej niespełnionej miłości. Są nostalgicznym wspomnieniem krótkich, szczęśliwych dni dzieciństwa. Do tego dochodzą elementy historyczne i ludowe. Nie wiemy na ile te historie są zmyślone a na ile coś się za nimi dzieje. I już się na pewno tego nie dowiemy.

Cała płyta w zdecydowanej większości jest delikatna i spokojna. To nie jest żywiołowy rock’n’roll, choć są też i momenty, gdy zespół zaskakuje ostrymi gitarowymi zagrywkami, kombinacjami na linii gitara – perkusja. Wówczas i wokal staje się drapieżny i mocny. Tak jest np. w końcówce „Return Of The Farmer’s Son” czy „Remembering  (Part One)„, choć na tym etapie to jeszcze przebłyski. Utwory są krótkie i niewiele w nich rockowego szaleństwa i ostrej jazdy bez trzymanki. Siła tej płyty tkwi w  jej irlandzkim rozmytym klimacie od którego się uzależnia. Kto nie spróbuje, ten się nigdy o tym nie przekona.

Pięknie wydana nowa edycja na CD zawiera aż dziewięć nagrań dodatkowych w tym legendarną stronę A irlandzkiego singla „The Farmer” (!) , poza tym cztery kawałki z EP „New Day” oraz cztery alternatywne miksy. Do pełni szczęścia zabrakło tylko zupełnie nieznanego „I Need You”  ze strony B pierwszego singla.

Rok 1971. W zasadzie niczym szczególnym w historii powszechnej się nie zapisał. W naszym kraju Telewizja Polska zaczęła nadawać po raz pierwszy program telewizyjny w kolorze. Były to transmisje z obrad VI Zjazdu PZPR. Amerykanie zaś w tym samym roku dwukrotnie lądowali na Księżycu (misje Apollo14 i Apoll15). Transmisje ze Srebrnego Globu też były. W kolorze…

BADLANDS „Badlands” (1989)

Urodzeni pod Złą Gwiazdą” – takim właśnie tytułem można byłoby opatrzyć  historię kalifornijskiej grupy BADLANDS, która zawsze miała „pod górkę”. Tak naprawdę ich historia zaczęła się w momencie, kiedy gitarzysta Jake E. Lee, po odbyciu trasy koncertowej z Ozzy Osbournem promującą płytę „Ultimate Sin” dostał list polecony od Sharon Osbourne. Zawarte w nim informacje nie były dla Jake’a pomyślne. Został zwolniony z pracy. Dziwne się to wydawało, bowiem współpraca obu panów układała się znakomicie, co podczas tournee Ozzy wielokrotnie podkreślał, twierdząc również, że tak znakomitego gitarzysty to on jeszcze w swoim zespole nigdy nie miał.

Rozczarowanie wkrótce ustąpiło miejsca silnemu pragnieniu stworzenia własnej grupy. Do tego projektu postanowił zaprosić Raya Gillena, wokalistę o mocnym, rockowym głosie, którego znał m.in z zespołu Blue Murder prowadzonego przez znanego gitarzystę Johna Sykes’a. Dość długo trwało nim w końcu obaj razem się spotkali, w czym niewątpliwie bardzo pomogła matka Gillena, widząc upór z jakim Jake E. Lee dążył do nawiązania kontaktu z jej synem.

Ray Gillen śpiewał w różnych zespołach w Los Angeles i to w tym mieście wypatrzył go Tony Iomi z Black Sabbath. Zaproponował mu odbycie trasy koncertowej po USA promującą album „Seventh Star” zastępując na scenie Glenna Hughes’a, który niespodziewanie opuścił Sabbath zaraz po nagraniu płyty. Wkrótce też rozpoczęto pracę nad nowym albumem „The Eternal Idol” z Rayem Gillenem jako wokalistą. Jednak wytwórnia płytowa wkrótce z tego pomysłu się wycofała  i ostatecznie na płycie zaśpiewał Tony Martin. (Uwaga! W 2010 roku ukazała się wersja Deluxe tego albumu zawierająca nagrania z Gillenem. Prawdziwa gratka dla wszystkich kolekcjonerów i miłośników tego wokalisty!)

W ciągu kilku tygodni do tej dwójki dołączyli: basista Greg Chaisson (którego Lee spotkał podczas przesłuchania u Ozzy’ego), oraz perkusista Eric Singer, z którym z kolei Gillen znał się z czasów Black Sabbath.

Rok później, w czerwcu 1989 roku wychodzi ich debiutancka płyta zatytułowana po prostu „Badlands” wydana przez Titanium (należąca do  Atlantic Records).

Badlands
Badlands

Patrząc na okładkę albumu odnieść można wrażenie, że mamy do czynienia z zespołem z popularnego na przełomie lat 80-tych i 90-tych kręgu tzw. „hair metalu”. Obcisłe skórzane spodnie, bandany i natapirowane długie włosy. Taki image był wówczas normą i utożsamiany był z zespołami takimi jak Motley Crue, Cinderella, czy Poison, by wymienić te najbardziej popularne. Może i pasowali do tego wizerunku, ale na tym kończą się wszelkie podobieństwa, bowiem muzycznie niewiele mają wspólnego z tymi cudakami. Debiutancki album wypełniony jest czystym, energetycznym hard rockiem w  połączeniu z  „kańciastymi” blues-rockowymi riffami tak charakterystycznymi dla mocnego rocka z lat 70-tych. Tak już jest na samym początku, w otwierającym album utworze „High Wire„!!! Ileż w tym rockowej pasji i zadziorności!!! Doskonale radzi sobie w tym wszystkim Jack E. Lee, który w kapitalny sposób pokazuje te swoje gitarowe galopady, którymi czarował u Ozzy’ego na albumie „Bark At The Moon”. Śpiewający Ray Gillen, to jakby lustrzane odbicie młodego Roberta Planta i wcale nie mam na myśli jego wyglądu. Niesamowity głos, który zachwyca skalą, ekspresją i może śmiało pretendować do grona najlepszych wokalistów rockowych wszech czasów! Do tego sekcja rytmiczna uwijająca się w pocie czoła i niczym wytrawni zawodowcy, pompują tyle energii, że serce zaczyna tłoczyć więcej krwi do obiegu. Z kolei „Rumblin’ Train” o bluesowym zabarwieniu tylko z pozoru przynosi  ukojenie trzymając słuchacza w ciągłym napięciu. Cały album to kawał dobrego solidnego grania na najwyższym poziomie i trudno wyróżnić tutaj jakikolwiek utwór. Dlatego proszę się nie sugerować, że wymieniłem tylko dwa tytuły. Ten krążek po prostu nie ma słabych stron!

Płyta odniosła sukces w USA i cały 1990 rok grupa spędziła w trasie koncertowej. Wkrótce zespół opuścił Eric Singer przyjmując propozycję grania na perkusji w zespole Kiss po śmierci Erica Carra. Jego miejsce zajął Jeff Martin i w nowym składzie BADLANDS nagrało drugą swą płytę „Voodoo Higway„, która jednak nie powtórzyła sukcesu debiutu, mimo że zawierała kilka świetnych kompozycji w tym rewelacyjny „The Last Time”.  Po części winę za to ponosiła wytwórnia Atlantic, która za wszelką cenę chciał grupie narzucić bardziej melodyjny, przebojowy styl na co członkowie grupy absolutnie zgodzić się nie chcieli. Doszło też do poważnego konfliktu pomiędzy Jake’em  E. Lee, a Rayem Gillenem konsekwencją czego było usunięcie tego ostatniego z zespołu (zastąpiła go… soulowa wokalistka Debby Holiday). Co prawda na czas trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii Gillen  dołączył do swych kolegów, ale nawet nie wtajemniczeni widzieli, że w zespole dzieje się nie najlepiej. W konsekwencji czego po powrocie do Stanów grupa BADLANDS rozwiązała się. I jeśli ktoś miał nadzieję, że muzycy w końcu dojdą do porozumienia i się pogodzą, by wskrzesić tak dobrze zapowiadającą się karierę zespołu przyszła wkrótce bardzo zła wiadomość, która ponad wszelką wątpliwość rozwiała te nadzieje.

Ray Gillen zarażony wirusem HIV zmarł 3 grudnia 1993 roku w New Jersey. Miał zaledwie 34 lata.

Ray Gillen (1959 – 1993)

Eric Singer i Gregg Chaisson współpracowali niezależnie od siebie z wieloma znanymi muzykami, a spotkali się  znów w Blindside Blues Band. Jake E. Lee rzadko nagrywa nowe albumy, a szkoda bo to świetny gitarzysta o bardzo charakterystycznym sposobie gry.

Krótką karierę „Urodzonych Pod Złą Gwiazdą” podsumował niedawno w jednym z wywiadów  Gregg Chaisson: „BADLANDS był najlepszym zespołem w całej mojej karierze. Ray był w tamtych czasach najlepszym rockowym wokalistą, Jake geniuszem gitary, a Eric już wówczas należał do największych rockowych perkusistów. Muzyka, którą komponował Jake sprawiła, że stałem się bardziej kreatywny i zawsze będę mu za to wdzięczny,

Zremasterowana reedycja płyty „Badlands” ukazała się ponownie w 2010 roku, do której dołączono dodatkowy utwór „Ball & Chain„. Warto ją mieć na półce obok płyt Led Zeppelin, czy Black Sabbath. Absolutny kanon rocka lat 90-tych!

TEMPEST „In Concert 1973 – 1974”

Historia brytyjskiej grupy TEMPEST jest dość krótka i prosta. Nie znajdziemy w niej żadnych sensacji, dramatycznych czy też skandalicznych opowieści. Może dlatego, że tworzyli ją profesjonaliści, ludzie, którzy kochali muzykę ponad wszystko. Określani jako „supergrupa” pozostawiła po sobie dwa świetne heavy – progresywne, nieco jazzujące albumy: „Tempest” (1973) i „Living In The Fear” (1974). W Polsce mało znana, a może inaczej – mało spopularyzowana. Gdy pytam wśród swoich znajomych, którzy interesują się muzyką, czy znają ten zespół, na ogół widzę zaskoczenie na ich twarzach. Jednak gdy podaję nazwiska muzyków, okazuje się, że nie są one im obce.TEMPEST powstał bowiem z inicjatywy perkusisty i lidera innej legendarnej formacji Colosseum – Jona Hisemana, basisty Marka Clarke’a (Colosseum, Uriah Heep), wokalisty Paula Williamsa (ex-Bluesbreakers, Juicy Lucy), oraz wyśmienitego gitarzysty Allana Holdswortha (Igginbottom, Nucleus a potem Soft Machine i U.K.).

Płyta „In Concert 1973 – 1974” dotarła do moich rąk pod koniec 2014 roku i przez kilka dobrych tygodni nie była wyciągana z mojego odtwarzacza kompaktowego. Jest to kapitalny, nieoficjalny materiał, który został wydany na dwóch płytach winylowych z serii „BBC Transcription Service”  w celach promocyjnych przeznaczonych tylko i wyłącznie  dla stacji radiowych i absolutnie niedostępnych w sklepach!

Tempest - "In Concert 1973- 1974"
Tempest – „In Concert 1973- 1974”

Pierwsza część płyty (54 minuty!) to zapis wybornego koncertu nagranego w kwintecie z dwoma gitarzystami: Holdsworthem i Olli Halsallem znanym m.in. z Patto. Ten ostatni, uważany obecnie za jednego z najlepszych gitarzystów w historii rocka (tak! tak!) dołączył do grupy TEMPEST… dzień wcześniej! Mając w składzie tak bombowy zestaw nie trzeba się dziwić, że gitarowy atak jest tu wprost nieziemski, momentami aż nie do uwierzenia! Ciarki przebiegają mi po krzyżu ilekroć tego słucham. Do tego dochodzi gęste jak zawsze bębnienie Hisemana, którego cenię sobie na równi z Gingerem Baker’em i Johnem Bonham’em. Ten koncert odbył się w The Golders Green Hippodrome w Londynie 2 czerwca 1973 roku i był bootlegowany. Jednak brzmienie na tym bootlegu było beznadziejne – dźwięk nie dość, że był głuchy, to jeszcze spowolniony. Przyszło nam czekać ponad 40 lat na kompaktową reedycję, która teraz brzmi obłędnie!

Ostatnie 26 minut to występ z kwietnia 1974 roku, który został nagrany już po wydaniu ich drugiej płyty w okrojonym trzyosobowym składzie, z którego ubyli P. Williams i A. Holdsworth. Ten ostatni ponoć obraził się na Halsalla twierdząc, że zabrał mu rolę pierwszego gitarzysty w zespole. Wkrótce zasilił  jazz rockowy Soft Machine.

Trio dało pokaz kolejnego, kapitalnego grania na najwyższym poziomie. Zagrali trzy kompozycje ze swej nowej płyty („Yeah Yeah Yeah” tytułowy „Living In Fear” i „Dance To My Tune„) plus kompozycję spółki Lennon/McCartney („Paperback Writer„). Doskonały, kolejny mocny występ! Tak jak i doskonała płyta. Kolejna pozycja w mojej kolekcji, która na pewno nie pokryje się kurzem!

THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND „Next” (1973)

Któregoś dnia przebiegając palcem po grzbietach płyt kompaktowych w  moim regale wysunąłem pudełko z nadrukowanym na grzbiecie napisem FISH „Songs From The Mirror”. Uwielbiam tego olbrzymiego Szkota, byłego drwala leśnego, bardziej znanego jako wokalistę zespołu Marillion, z którym rozstał się w 1988 r. Choć solowa działalność Fisha może nie wszystkich zachwycać (z różnych zresztą względów), akurat ta płyta ma swój szczególny urok. Sam pomysł na nią Fish nosił w sercu będąc jeszcze z kolegami z Marillion i to na długo przed rozstaniem, ale nie wyszło. Nie wyszło też od razu w jego solowej karierze. Jakby dojrzewało w nim to wszystko, aż w końcu stało się.

Songs From The Mirror” (wydany w styczniu 1993) to zbiór dziewięciu utworów, których wcześniejszymi wykonawcami byli tacy wielcy jak Marc Bolan, Dawid Bowie, Genesis, czy Pink Floyd. I w tej plejadzie wielkich gwiazd, przed którymi Fish chyli czoło odnalazłem nazwisko ALEXA HARVEYA i kompozycję „Boston Tea Party”, którą ten wydał ze swym zespołem w 1976 roku.

Czy ktoś dziś pamięta ALEXA HARVEYA?

Po raz pierwszy zetknąłem się z jego nagraniami w upalne lato 1978 (a może ’79) roku, kiedy to wpadł do mnie znajomy z płytami mówiąc: „Posłuchaj tego zespołu i faceta, który z nimi śpiewa. I powiedz co o nim myślisz?”  Były to wówczas dla mnie  szalone lata – bez mrugnięcia okiem potrafiłem wydać na płytę połowę (lub więcej) swojej pensji, a muzykę brałem dosłownie garściami, jakby obawiając się, że czegoś nie zdążę usłyszeć, że przegapię bezpowrotnie coś wartościowego. Już wtedy fascynował mnie świat rozbudowanych rockowych form dźwiękowych a la Pink Floyd i Yes, awangardowych poszukiwań King Crimson. Poznawałem nagrania Johna Coltrane’a i Milesa Davisa, a Bacha i Chopina słuchałem po nocach. Ale to upalne, wręcz afrykańskie lato domagało się słuchania gorącej, pulsującej i z werwą zagranej muzyki. Taką też odnalazłem na płytach, których wysłuchałem tego dnia. Czysty, żywiołowy, mocny rock’n’roll z soczystym hard rockowym zacięciem. No i ALEX HARVEY – wokalista i najważniejsza postać w zespole THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND, nadająca wszystkim kompozycjom swoje piętno, swój klimat. Raz śpiewał czystym sopranem, za chwilę basem. Innym razem chrypką w stylu Joe Cockera, lub z rockowym powerem w klimatach Bona Scotta. Na okładkach płyt zmieniał image jak kameleon: a to w koszulce w paski i dżinsach z fryzurą na Jima Morrisona, a to jak Elvis Costello z zaczesanymi gładko włosami i drucianymi okularami na nosie, a to w garniturze, jak z żurnala męskiej mody z dwiema piłeczkami do gry w ping ponga w ustach(!). Jakby chciał powiedzieć: „Hej! Nie traktujcie mnie na serio. Jestem waszym kumplem. Ja się bawię i was też zapraszam na balangę”. I tak to wówczas odebrałem. Jako doskonałą zabawę z pełnym luzem. Płyt już nie oddałem. Zgrały się prawie na wiór!

The Sensational Alex Harvey Band - "Next"
The Sensational Alex Harvey Band – „Next” (1973)

Album „Next” THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND wydany w 1973 roku, szalenie popularny w Wlk. Brytanii, to ich drugie (po kapitalnym debiucie „Framed” z tego samego roku) wydawnictwo. Jest jakby przedłużeniem debiutu, aczkolwiek o ile na debiucie można dosłuchać się elementów progresji w połączeniu z glam rockiem, o tyle tu mamy do czynienia z czystym glam rockowym stylem wymieszanym z hard rockiem i… kabaretem. Lub jak kto woli z „muzycznym teatrem”. Trzeba przyznać, że producent płyty, Phil Wainman, współpracujący w tym czasie z takimi zespołami jak Bay City Rollers i Sweet nadał płycie soczyste rockowe brzmienie łącząc te wszystkie gatunki w jedną spójną klamrę, przez co brzmienie jest bardzo przestrzenne, mocne i klarowne.

Zaczyna się od „Swampsnake” gdzie prosty nabijający rytm perkusji w połączeniu z melodyjną partią harmonijki i w miarę ostrą gitarą powodują, że nogi zaczynają się same bez naszej woli poruszać. Podobnie jest w równie dynamicznym „Gang Bang” z tym, że tu do głosu dochodzi także saksofon z fortepianem powodując „zagęszczenie” muzycznego tematu. W trwającym siedem minut „Faith Healer” gitarowa ściana dźwięku łączy się z intensywnym wokalem HARVEYA. Zaczyna się pulsującym basem, delikatnym dźwiękiem czyneli , wchodzą dzwonki rowerowe i w końcu gitara na której gra kapitalnie Zal Cleminson (na wszystkich okładkach grupy wymalowany na klowna). Tutaj zawsze podkręcałem pokrętła mojego wzmacniacza niemal na full! Utwór wydany na singlu przyniósł grupie sukces na Wyspach. „Giddy-Up-A-Ding-Dong” to typowy glam rock, który z powodzeniem mógłby wykonywać zespół pokroju Sweet, Mud, czy Bay City Rollers i jest naprawdę uroczy. Tytułowy „Next” autorstwa Jacques’a Brela to pastisz kabaretowego songu z piękną orkiestrową aranżacją, w którym ALEX HARVEY daje popis jak na poważnie/niepoważnie wokalista rockowy może bawić się takimi piosenkami. Potem w „Vambo Marble Eye” znowu mamy popis glam rocka w połączeniu z ostrą jazdą gitary i mocnym śpiewem wokalisty wspomaganym chórkami wokalnymi reszty zespołu. Płytę zamyka „The Last Of The Teenage Idols” zaczynający się delikatnym niemal romantycznym wstępem fortepianu, by po chwili nabrać tempa i pędzić niczym galopujący mustang po prerii. Płyta jest krótka, bo to tylko nieco ponad 33 minut muzyki, ale gdy  słucham tej płyty zawsze mój palec wędruje z powrotem na klawisz z napisem  „play”.

The Sensational Alex Harvey Band
The Sensational Alex Harvey Band

ALEX HARVEY urodził się 5 lutego 1935 r. w Gorbals koło Glasgow. Jak głosi legenda, porzuciwszy szkołę w wieku piętnastu lat zaczął imać się różnych zajęć. Był roznosicielem gazet, kelnerem, pomywaczem okien, listonoszem, cieślą, akwizytorem, sprzedawcą… Tych profesji było ponoć trzydzieści sześć, by w końcu wybrać tę najważniejszą – profesję zawodowego muzyka. Trzydziesty siódmy zawód ALEXA HARVEYA.

Na scenie muzycznej zadebiutował w 1955 r. a swą pierwszą płytę wydał dziewięć lat później. Na początku lat 70-tych założył zespół THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND i to ten okres jego działalności jest jak dla mnie najefektowniejszy. Z formacją SAHB nagrał dziewięć świetnych płyt i niespodziewana choroba w 1977 r. zmusiła go do rozwiązania grupy. Próbował mimo to nadal być aktywnym muzykiem. Dwa lata później wydał solową płytę „The Mafia Stole My Guitar„. Mimo kategorycznych sprzeciwów lekarzy wciąż koncertował. Niestety, 4 lutego 1982 r. na pokładzie samolotu w Belgii po zakończeniu tournee po Europie, serce nie wytrzymało. Świat rockowy utracił jedną z najbardziej barwnych i lubianych osobowości. Trzydziesty siódmy zawód ALEXA HARVEYA okazał się być jego ostatnim. Ostatnim, ale i największym.

MORRICONE, GABRIEL i MOZART na Święta Wielkanocne

Są płyty, które na przestrzeni roku kalendarzowego słucham zazwyczaj w określonych dniach: Dzień Św. Walentego, pierwszy dzień wiosny, Święto Zmarłych, czy przy takich okazjach jak okres wielkanocny. Każde z tych dni są na swój sposób wyjątkowe i każde mają swą oprawę muzyczną więc celebruję je odpowiednią muzyką. Takie moje prywatne „widzimisie”, a może raczej muzyczne katharsis. O każdym z tych szczególnych dni mógłbym napisać dużo, ale skoro Wielkanoc za pasem, więc muzycznie ograniczę się do tego okresu.

Historia muzyki rockowej już dawno uhonorowała to Święto, by wspomnieć tu choćby rock operę „Jesus Christ Superstar”, a wyższość  Ducha na Śmiercią była, jest i będzie inspiracją dla kompozytorów i muzyków. Z wielu płyt, które idealnie pasują do nastroju Wielkiego Tygodnia wybrałem trzy, z czego dwie to dźwiękowe ścieżki filmowe.

Ennio Morricone to włoski kompozytor, który tworzył urokliwą muzykę filmową z czego największy rozgłos przyniosła mu ta z filmu „Once Upon A Time In The West” (Pewnego razu na Dzikim Zachodzie) Sergio Leone z 1968 roku. Ten spaghetti western uznany został przez niektórych krytyków za parodię klasycznych amerykańskich westernów. Inni za szczytowe osiągnięcie gatunku…

Film „The Mission” („Misja”) w reżyserii Rolanda Joffe’a parodią gatunku na szczęście nie jest. Na ten film do kina chodziłem kilka dni pod rząd, zafascynowany pięknymi zdjęciami, fabułą, a przede wszystkim ze względu na niesamowitą, fenomenalną muzyką! Sam obraz, tragiczny w swej wymowie, jest mimo wszystko opowieścią optymistyczną, bo dotyka tak ważnych problemów życia człowieka jak przyjaźń, miłość, przebaczenie, wiara, nadzieja. Taka jest też i muzyka Morricone. Z jednej strony optymistyczna, żyjąca w zgodzie i w harmonii z naturą, z człowiekiem („On Earth As It In Heaven”, „Falls”, „Gabrliel’s Oboe”), z drugiej zaś katastroficzna, nieziemska, a jednocześnie uduchowiona, wzniosła, dająca Nadzieję, Wiarę, odwołująca się do pieśni kościelnych („Ave Maria Guarami”, „The Mission”, „Te Deum Guarami”, „Miserere”). Gwarantuję, że po wysłuchaniu „Ave Maria Guarami” (pieśń śpiewają nawróceni przez księży półnadzy Indianie idący w obronie tytułowej misji jezuickiej na pewną rzeź) wrażliwy słuchacz padnie na kolana całkowicie skruszony. Ten muzyczny fragment (jak i wiele innych z tej płyty) często przewija się w Wielkim Tygodniu prawie we wszystkich stacjach radiowych świata…

Ennio Morricone - "The Mission"
Ennio Morricone – „The Mission”

Temat następnego filmu już sam w sobie był tak niebezpieczny, że podczas światowej premiery w katolickiej Hiszpanii wybuchły zamieszki na tle religijnym, zaś we Włoszech podpalano kina, w których odbywały się jego projekcje. Obraz znakomitego reżysera Martina Scorsese „The Last Temptation Of Christ” („Ostatnie kuszenie Chrystusa”) zrealizowany na podstawie książki  Mikisa Kazantzakisa, który u bigotów wywołał taką burzę emocji (w Polsce film osiągalny tylko w wersji kasetowej na DVD) przyniósł niezwykłą muzykę autorstwa Petera Gabriela wydaną na płycie „Passion„.

Peter Gabriel - "Passion"
Peter Gabriel – „Passion”

Płytę po raz pierwszy usłyszałem latem 1988 roku i z miejsca poczułem, że Peter Gabriel rzucił muzyczny pomost pomiędzy XX a  XXI wiekiem, tak bardzo wtedy dla mnie odległym. Artysta dokonał czegoś, czego nie udało się przed nim nikomu. Wskazał i otworzył nową drogę do muzycznych inspiracji innym wykonawcom („Suns Of Arqa”, „Dead Can Dance”). Powiązał europejską muzyczną dyscyplinę („Of These Hope – Reprise”, „Bread And Wine”) z egzotycznymi dla nas arabskimi klimatami i brzmieniowymi rozwiązaniami. Wyszedł z tego fascynujący świat muzyczny z pulsującym gorącym rytmem pustyni („The Feeling Begins”, „Of These Hope”, „A Different Dump”) połączony z mrokami historii („In Doubt”, „Passion”). Pierwiastek ludzki łączy się z pierwiastkiem boskim („Stigmata”, „With The Love – Choir”).

Praca nad tym albumem zajęła Gabrielowi bardzo dużo czasu. Przesłuchał setki płyt z muzyką ludową Bliskiego Wschodu, zaprosił do współpracy jej wielu twórców. Nawet gdy film wszedł już na ekrany, wciąż doskonalił nagrania. Jak stwierdził w jednym z późniejszych wywiadów ten album stał się dla niego poszukiwaniem Prawdziwej Muzyki. Jak się okazało- poszukiwaniem zwycięskim!

Wolfgang Amadeusz Mozart, jako artysta, jako muzyk, wydaje się istotą nie z tego świata, zaś cała jego twórczość zdaje się być jak czysta formalnie skończona boska doskonałość! Ten „…subtelny geniusz światła i miłości muzyki” – jak nazwał go Ryszard Wagner, wydawać by się nam mógł jako postać mityczna, wyidealizowana, szczególnie patrząc poprzez pryzmat XIX-wiecznego romantyzmu. Na szczęście posiadamy o nim dokładne (niekiedy wręcz intymne) wiadomości, z których wyłania się obraz człowieka z krwi i kości, skory do żartów, figlów, psot, będący jednocześnie przenikliwym, bezlitosnym obserwatorem i sędzią ludzkiej natury.

A jednak ten pierwiastek boski jest w Mozarcie tak czysty – zarówno w największym, duchowym znaczeniu, jak i w zwykłym ludzkim sensie – że jest coś z prawdy w stwierdzeniu, że był on tylko gościem na tej Ziemi.

Requiem” to ostatnie dzieło Mozarta, którego ukończeniu przeszkodziła śmierć (w 1791 r.) i było pracą na zamówienie. Nawiasem mówiąc artysta nawet nie znał osoby zamawiającego. W lipcu przybył posłaniec z listem zlecającym kompozytorowi napisanie mszy żałobnej. Mistrz pracował w tym czasie nad „Czarodziejskim fletem” i choć propozycja była interesująca, nie od razu przystąpił do jej komponowania. Zmagał się już ze swą chorobą. Podejmowanie prób w celu ustalenia nazwiska zamawiającego posłaniec określił jako „niemożliwe i bezcelowe”. Mozart otrzymał z góry honorarium, w takiej wysokości, jakiej zażądał. Dziś już wiemy, że zamawiającym był hrabia Franciszek Walsegg zu Stuppach, kiepski muzyk-amator, który kupował u innych kompozycje i wystawiał je jako… swoje. Hrabia kilka lat wcześniej stracił żonę, a pamięć o niej chciał uczcić podniosłym „Requiem„.

W. A. Mozart - "Requiem"
W. A. Mozart – „Requiem”

Ostatnie dzieło zazwyczaj rozpatrywane jest jako swego rodzaju testament artystyczny, wokół którego krystalizują się wszelkiego rodzaju skojarzenia. W przypadku „Requiem” rzecz nie jest tak klarowna i oczywista. Mozart naszkicował 40 stron partytury. Ukończył w całości „Requiem aeternam” i „Kyrie”, zaś osiem części – od „Dies irae” aż do „Hostias” – rozpisał na głosy wokalne, bas i sugestie dotyczące instrumentacji. Prowadził swoisty wyścig z czasem podświadomie czując, że pisze ten utwór na własną śmierć. I z takim przekonaniem zmarł… Powstałe luki „pozalepiali” i dzieło dokończyli Joseph Eybler, oraz uczeń i przyjaciel rodziny  Franz  Xaver Sussmayr, których wynajęła wdowa po Wolfgangu – piękna Konstancja – w obawie, że osoba zamawiająca „Requiem” gotowa zażądać zwrotu zapłaconego już honorarium. Oszustwo to Konstancja podtrzymywała bardzo długo, a kiedy strapiony wyrzutami sumienia Sussmayr przyznał się do niego w 1800 roku nikt przez cały XIX wiek nie przyjmował tego do wiadomości.

Zajmijmy się w końcu dziełem w którym „…już od pierwszego taktu „Requiem aeternam” znamy dokładne intencje Mozarta i jego postawę wobec śmierci. Nie jest to już postawa bez reszty zgodna z duchem Kościoła. Czy to nie uderzające, że dominują tu dwie pary drewnianych instrumentów dętych – rożków basetowych i fagotów – a instrumentom smyczkowym przypada niemal tylko rola towarzysząca? Przy słowach „Exaudi orationem meam” poszarpana figura w akompaniamencie orkiestrowym zdaje się symbolizować raczej bunt niż prośbę” (cytat z książki A. Einstein „Mozart” PWM 1975).

Po wzniosłym chóralnym „Dies irae” – wspaniałym, bo jednocześnie dramatycznym i sakralnym – następuje „Tuba mirum”, gdzie tekst rozdzielony jest między solistów, a niebiański solowy puzon obwieszcza przerażający moment Sądu Ostatecznego. Następne części : „Rex fremendae”, „Rocordare”, „Confutatis”, „Lacrimosa” – należą do najkunsztowniejszych, najczystszych, najbardziej porywających rzeczy jakie Mozart kiedykolwiek napisał. Szczególnie posępne i straszne crescendo „Lacrimosy” podcina nogi, a po plecach przebiegają mrówki. Schizofreników i paranoików przestrzegam przed jej słuchaniem w całkowitej ciemności i w samotności!