MORRICONE, GABRIEL i MOZART na Święta Wielkanocne

Są płyty, które na przestrzeni roku kalendarzowego słucham zazwyczaj w określonych dniach: Dzień Św. Walentego, pierwszy dzień wiosny, Święto Zmarłych, czy przy takich okazjach jak okres wielkanocny. Każde z tych dni są na swój sposób wyjątkowe i każde mają swą oprawę muzyczną więc celebruję je odpowiednią muzyką. Takie moje prywatne „widzimisie”, a może raczej muzyczne katharsis. O każdym z tych szczególnych dni mógłbym napisać dużo, ale skoro Wielkanoc za pasem, więc muzycznie ograniczę się do tego okresu.

Historia muzyki rockowej już dawno uhonorowała to Święto, by wspomnieć tu choćby rock operę „Jesus Christ Superstar”, a wyższość  Ducha na Śmiercią była, jest i będzie inspiracją dla kompozytorów i muzyków. Z wielu płyt, które idealnie pasują do nastroju Wielkiego Tygodnia wybrałem trzy, z czego dwie to dźwiękowe ścieżki filmowe.

Ennio Morricone to włoski kompozytor, który tworzył urokliwą muzykę filmową z czego największy rozgłos przyniosła mu ta z filmu „Once Upon A Time In The West” (Pewnego razu na Dzikim Zachodzie) Sergio Leone z 1968 roku. Ten spaghetti western uznany został przez niektórych krytyków za parodię klasycznych amerykańskich westernów. Inni za szczytowe osiągnięcie gatunku…

Film „The Mission” („Misja”) w reżyserii Rolanda Joffe’a parodią gatunku na szczęście nie jest. Na ten film do kina chodziłem kilka dni pod rząd, zafascynowany pięknymi zdjęciami, fabułą, a przede wszystkim ze względu na niesamowitą, fenomenalną muzyką! Sam obraz, tragiczny w swej wymowie, jest mimo wszystko opowieścią optymistyczną, bo dotyka tak ważnych problemów życia człowieka jak przyjaźń, miłość, przebaczenie, wiara, nadzieja. Taka jest też i muzyka Morricone. Z jednej strony optymistyczna, żyjąca w zgodzie i w harmonii z naturą, z człowiekiem („On Earth As It In Heaven”, „Falls”, „Gabrliel’s Oboe”), z drugiej zaś katastroficzna, nieziemska, a jednocześnie uduchowiona, wzniosła, dająca Nadzieję, Wiarę, odwołująca się do pieśni kościelnych („Ave Maria Guarami”, „The Mission”, „Te Deum Guarami”, „Miserere”). Gwarantuję, że po wysłuchaniu „Ave Maria Guarami” (pieśń śpiewają nawróceni przez księży półnadzy Indianie idący w obronie tytułowej misji jezuickiej na pewną rzeź) wrażliwy słuchacz padnie na kolana całkowicie skruszony. Ten muzyczny fragment (jak i wiele innych z tej płyty) często przewija się w Wielkim Tygodniu prawie we wszystkich stacjach radiowych świata…

Ennio Morricone - "The Mission"
Ennio Morricone – „The Mission”

Temat następnego filmu już sam w sobie był tak niebezpieczny, że podczas światowej premiery w katolickiej Hiszpanii wybuchły zamieszki na tle religijnym, zaś we Włoszech podpalano kina, w których odbywały się jego projekcje. Obraz znakomitego reżysera Martina Scorsese „The Last Temptation Of Christ” („Ostatnie kuszenie Chrystusa”) zrealizowany na podstawie książki  Mikisa Kazantzakisa, który u bigotów wywołał taką burzę emocji (w Polsce film osiągalny tylko w wersji kasetowej na DVD) przyniósł niezwykłą muzykę autorstwa Petera Gabriela wydaną na płycie „Passion„.

Peter Gabriel - "Passion"
Peter Gabriel – „Passion”

Płytę po raz pierwszy usłyszałem latem 1988 roku i z miejsca poczułem, że Peter Gabriel rzucił muzyczny pomost pomiędzy XX a  XXI wiekiem, tak bardzo wtedy dla mnie odległym. Artysta dokonał czegoś, czego nie udało się przed nim nikomu. Wskazał i otworzył nową drogę do muzycznych inspiracji innym wykonawcom („Suns Of Arqa”, „Dead Can Dance”). Powiązał europejską muzyczną dyscyplinę („Of These Hope – Reprise”, „Bread And Wine”) z egzotycznymi dla nas arabskimi klimatami i brzmieniowymi rozwiązaniami. Wyszedł z tego fascynujący świat muzyczny z pulsującym gorącym rytmem pustyni („The Feeling Begins”, „Of These Hope”, „A Different Dump”) połączony z mrokami historii („In Doubt”, „Passion”). Pierwiastek ludzki łączy się z pierwiastkiem boskim („Stigmata”, „With The Love – Choir”).

Praca nad tym albumem zajęła Gabrielowi bardzo dużo czasu. Przesłuchał setki płyt z muzyką ludową Bliskiego Wschodu, zaprosił do współpracy jej wielu twórców. Nawet gdy film wszedł już na ekrany, wciąż doskonalił nagrania. Jak stwierdził w jednym z późniejszych wywiadów ten album stał się dla niego poszukiwaniem Prawdziwej Muzyki. Jak się okazało- poszukiwaniem zwycięskim!

Wolfgang Amadeusz Mozart, jako artysta, jako muzyk, wydaje się istotą nie z tego świata, zaś cała jego twórczość zdaje się być jak czysta formalnie skończona boska doskonałość! Ten „…subtelny geniusz światła i miłości muzyki” – jak nazwał go Ryszard Wagner, wydawać by się nam mógł jako postać mityczna, wyidealizowana, szczególnie patrząc poprzez pryzmat XIX-wiecznego romantyzmu. Na szczęście posiadamy o nim dokładne (niekiedy wręcz intymne) wiadomości, z których wyłania się obraz człowieka z krwi i kości, skory do żartów, figlów, psot, będący jednocześnie przenikliwym, bezlitosnym obserwatorem i sędzią ludzkiej natury.

A jednak ten pierwiastek boski jest w Mozarcie tak czysty – zarówno w największym, duchowym znaczeniu, jak i w zwykłym ludzkim sensie – że jest coś z prawdy w stwierdzeniu, że był on tylko gościem na tej Ziemi.

Requiem” to ostatnie dzieło Mozarta, którego ukończeniu przeszkodziła śmierć (w 1791 r.) i było pracą na zamówienie. Nawiasem mówiąc artysta nawet nie znał osoby zamawiającego. W lipcu przybył posłaniec z listem zlecającym kompozytorowi napisanie mszy żałobnej. Mistrz pracował w tym czasie nad „Czarodziejskim fletem” i choć propozycja była interesująca, nie od razu przystąpił do jej komponowania. Zmagał się już ze swą chorobą. Podejmowanie prób w celu ustalenia nazwiska zamawiającego posłaniec określił jako „niemożliwe i bezcelowe”. Mozart otrzymał z góry honorarium, w takiej wysokości, jakiej zażądał. Dziś już wiemy, że zamawiającym był hrabia Franciszek Walsegg zu Stuppach, kiepski muzyk-amator, który kupował u innych kompozycje i wystawiał je jako… swoje. Hrabia kilka lat wcześniej stracił żonę, a pamięć o niej chciał uczcić podniosłym „Requiem„.

W. A. Mozart - "Requiem"
W. A. Mozart – „Requiem”

Ostatnie dzieło zazwyczaj rozpatrywane jest jako swego rodzaju testament artystyczny, wokół którego krystalizują się wszelkiego rodzaju skojarzenia. W przypadku „Requiem” rzecz nie jest tak klarowna i oczywista. Mozart naszkicował 40 stron partytury. Ukończył w całości „Requiem aeternam” i „Kyrie”, zaś osiem części – od „Dies irae” aż do „Hostias” – rozpisał na głosy wokalne, bas i sugestie dotyczące instrumentacji. Prowadził swoisty wyścig z czasem podświadomie czując, że pisze ten utwór na własną śmierć. I z takim przekonaniem zmarł… Powstałe luki „pozalepiali” i dzieło dokończyli Joseph Eybler, oraz uczeń i przyjaciel rodziny  Franz  Xaver Sussmayr, których wynajęła wdowa po Wolfgangu – piękna Konstancja – w obawie, że osoba zamawiająca „Requiem” gotowa zażądać zwrotu zapłaconego już honorarium. Oszustwo to Konstancja podtrzymywała bardzo długo, a kiedy strapiony wyrzutami sumienia Sussmayr przyznał się do niego w 1800 roku nikt przez cały XIX wiek nie przyjmował tego do wiadomości.

Zajmijmy się w końcu dziełem w którym „…już od pierwszego taktu „Requiem aeternam” znamy dokładne intencje Mozarta i jego postawę wobec śmierci. Nie jest to już postawa bez reszty zgodna z duchem Kościoła. Czy to nie uderzające, że dominują tu dwie pary drewnianych instrumentów dętych – rożków basetowych i fagotów – a instrumentom smyczkowym przypada niemal tylko rola towarzysząca? Przy słowach „Exaudi orationem meam” poszarpana figura w akompaniamencie orkiestrowym zdaje się symbolizować raczej bunt niż prośbę” (cytat z książki A. Einstein „Mozart” PWM 1975).

Po wzniosłym chóralnym „Dies irae” – wspaniałym, bo jednocześnie dramatycznym i sakralnym – następuje „Tuba mirum”, gdzie tekst rozdzielony jest między solistów, a niebiański solowy puzon obwieszcza przerażający moment Sądu Ostatecznego. Następne części : „Rex fremendae”, „Rocordare”, „Confutatis”, „Lacrimosa” – należą do najkunsztowniejszych, najczystszych, najbardziej porywających rzeczy jakie Mozart kiedykolwiek napisał. Szczególnie posępne i straszne crescendo „Lacrimosy” podcina nogi, a po plecach przebiegają mrówki. Schizofreników i paranoików przestrzegam przed jej słuchaniem w całkowitej ciemności i w samotności!

Kos, Walenty i motyle

Od kilku dni co rano budzi mnie kos. Taka dużo większa odmiana wróbelka. I choć natura nie dała mu kolorowych piórek, to obdarzyła go  niezwykłym darem – darem śpiewania, a właściwie gwizdania. Jest on w tym mistrzem. Fantastycznym mistrzem. Skoro jego głos przebił się przez mury mojej sypialni to pomyślałem sobie: „Teraz to już na pewno przyszła wiosna”.

Kos
Kos

Dla wielu z nas ta pora roku zaczyna się 20 (lub 21) marca, bo tak wychodzi z kalendarza astronomicznego. Dla innych zaczyna się ona z chwilą pojawienia się pierwszej jaskółki, czy innego bociana. Jest zwiastunem budzenia się nowego życia, początkiem nowego świata. Także i rynek muzyczny odradza się z zimowej drzemki, czego dowodem pojawiające się niczym wczesne nowalijki, płytowe wiosenne nowości. Ale dla mnie muzyczna wiosna zaczyna się za każdym razem dokładnie 14 lutego. Wiem, wiem! „To jeszcze zima” – ktoś krzyknie. No cóż, za oknem pewnie tak, ale w moich głośnikach już niekoniecznie…

Dziś dzień 14 lutego przede wszystkim kojarzy się z sympatycznymi „walentynkami”, które dotarły do nas kilka lat temu z zachodniej Europy i na dobre wpisały się w nasz rodzimy kalendarz. A tak przy okazji: czy wszyscy znamy tę piękną legendę walentynkową? Otóż w III wieku naszej ery w Cesarstwie Rzymskim żył biskup Walenty, który wbrew zakazom ówczesnego  cesarza, Klaudiusza II Gockiego, dawał śluby legionistom. Wg cesarskiego dekretu młodzi żołnierze w wieku 18-37 lat nie mogli wchodzić w związki małżeńskie, gdyż jak uważał cesarz, najlepszymi żołnierzami są ci niemający rodzin. Biskup Walenty za złamanie tego prawa został wtrącony do więzienia, gdzie zakochał się w niewidomej córce swego strażnika. I jak mówi dalej legenda, narzeczona pod wpływem tej miłości odzyskała wzrok. Gdy dowiedział się o tym cesarz, kazał zabić duchownego. W przeddzień egzekucji Walenty napisał list do swej ukochanej, który podpisał „Od Twojego Walentego”. Egzekucję wykonano 14 lutego 269r. Tyle legenda.

14 lutego obchodzi także swe urodziny Piotr Kaczkowski – legenda radiowego mikrofonu, któremu całe pokolenia zawdzięczają muzyczną edukację w czasach gdy nie było komputerów i internetu, a najlepiej sprzedawanymi płytami w kraju nad Wisłą były te wydawane przez Państwowe Zespoły Ludowe Pieśni i Tańca „Mazowsze” i „Śląsk”. I właśnie od Pana Piotrusia wszystko się zaczęło. Przez kilka kolejnych lat prezentował na antenie „Trójki” w tym dniu płytę zespołu Colosseum „Valentyne Suite” a w zasadzie puszczał w eter tytułową suitę. Ten album to niewątpliwie jedna z absolutnie najważniejszych rzeczy wydanych w 1969 roku. Zachwyca mnie ona tym kapitalnym połączeniem jazzowej improwizacji, klasycznej podniosłości i rockowej mocy. Sama suita nie jest jakaś potwornie trudna, choć  wymaga odrobiny skupienia. Dziś nie wyobrażam sobie, aby tego dnia nie wybrzmiała u mnie w domu i ta płyta, i ta kompozycja. Tak jak Wigilia nie może się odbyć bez „Silent Night”. Ot, tradycja.

Colosseum - "Valentyne Suite" 1969
Colosseum – „Valentyne Suite” 1969

Tradycją jest także to, że w pierwszy dzień wiosny zawsze słucham, skryte pod tymi kolorowymi motylami z okładki, dźwięki z płyty „The Colour Of Spring” grupy TALK TALK.

TALK TALK - "The Colour Of Spring" 1986
TALK TALK – „The Colour Of Spring” 1986

Był to ich trzeci w dyskografii album wydany w 1986 roku, usadowiony pomiędzy przebojowym The Party’s Over”  a minimalistycznym The Spirit Of Eden„. Tak jak wiosna jest między zimą i latem. Moim zdaniem to najlepszy album w całej ich karierze. Bowiem nie ma on słabych punktów. Oprócz tej krótkiej pory przedwiośnia nie słucham tej płyty wcale. Mogę powiedzieć, że to taki dla mnie „sezonowy” album. Nie pasuje do jesiennych deszczowych dni. Nie pasuje do białego puchu za oknem. Nawet latem ciężko się do niego zabrać. Tylko i wyłącznie wiosna. I to nie tylko przez tytuł…

Ładne, skoczne piosenki przeplatają się z cichymi kompozycjami i pełnym emocji śpiewem Marka Hollisa. Niezależnie od tego, czy muzykom chodzi o rytm, czy ciszę, siłą TALK TALK okazują się być małe, trudne do usłyszenia dźwięki, jedno ukłucie gitary, albo jeden jedyny akord na fortepianie. Jedna sekunda, która wbije się w pamięć  jak dobry, dwugodzinny film. Jeden z pozoru przypadkowy dźwięk. Jedna chwila… Płyta jest tak znakomita, że nie jestem w stanie wyróżnić  jakikolwiek pojedynczy utwór. Wybiórczo więc powiem, że np.”April 5th” to wyciszony, minimalistyczny i nostalgiczny utwór, w którym poczucie czasu nie istnieje; absolutnie rewelacyjny i „przebojowy” z brawurową partią harmonijki i z rozpaczliwym wokalem Hollisa jest „Living In Another World„; słodko-gorzki „Time It’s Time” śmiało może kandydować do najlepszych kompozycji w całej historii zespołu. Prawdziwa perełka! I tak dalej i tak dalej… Motyle w brzuchu. Takie jak te z okładki.

Wiosna nadchodzi i już chce się ściągnąć z siebie ciepłe kurtki i czapki. Zobaczyć pierwsze liście na drzewach, zanurzyć się w ciepłych  promieniach słońca. Pokazać małemu Adasiowi jak z ziemi ku słońcu przebijają się pierwsze kwiatki, jak gałązki wierzby pokrywają się puszystymi kotkami. Wiosna. I wszystko budzi się do życia.

Mnie ze snu budzi poranny gwizd kosa, który upatrzył sobie drzewo tuż obok sypialnianego okna. Jego gwiżdżący śpiewny głos przebijający się przez mur dociera nawet pod zaciągniętą po uszy kołdrę. Ptasie trele to też muzyka. Piękna muzyka. Tylko dlaczego o czwartej nad ranem..?

BLUES CREATION „Demon And Eleven Children” (1971)

Kazuo Takeda, japoński gitarzysta zafascynowany muzyką Cream i The Yardbirds wraz z trójką szkolnych przyjaciół założył na początku 1969r. zespół BLUES CREATION. Bardzo szybko, bo już w październiku tego samego roku nakładem wytwórni Polydor ukazała się ich debiutancka, bardzo dobra zresztą, płyta zatytułowana po prostu „Blues Creation”. Zawierała głównie standardy muzyki bluesowej m.in takich twórców jak Sonny Boy Williamsona, Willie Dixona (kapitalny „Spoonful”), Mudy Watersa (słynny „Rollin’ And Tumblin”), Memphis Slima, ale też i kompozycję Johna Mayalla i Erica Claptona z okresu Blues Breakers („Double Crossing Time”).

Blues Creation - "Blues Creation" 1969
Blues Creation – „Blues Creation” 1969

Tamtejsi fani  spragnieni bluesowej muzyki w wykonaniu rodzimych wykonawców spowodowali, że płyta odniosła duży sukces komercyjny. Niemal wszyscy członkowie byli zdania, że trzeba iść za ciosem i nagrać kolejną bluesową płytę. No właśnie – niemal wszyscy oprócz jej lidera,  bowiem Takeda zafascynowany wydanymi nie tak dawno pierwszymi płytami Led Zeppelin i Black Sabbath chciał podążyć w tym kierunku. Nie uzyskawszy aprobaty swoich przyjaciół co do dalszego kierunku rozwoju muzycznego zespołu rozwiązał BLUES CREATION (niektórzy twierdzą, że po prostu wszystkich ich wyrzucił), by kilka miesięcy później powołać go z powrotem do życia w zupełnie nowym składzie. Na marginesie dodam tylko, że pierwszy wokalista BLUES CREATION, Fumio Nunoya, po rozstaniu z Takedą utworzył wkrótce świetny zespół Dew grający ciężką odmianę blues rocka.

W sierpniu 1971r. wychodzi drugi album zespołu „Demon And Eleven Children” z autorskimi kompozycjami lidera grupy. Jeśli miałbym określić go jednym słowem to powiem, że jest on po prostu KAPITALNY!!! Wstrzelił się idealnie w epokę stylistyczną  wspomnianych wyżej Led Zeppelin, Black Sabbath, czy Mountain. Otwierający całość „Atomic Bomb Away” to powolny ciężki acidowo – apokaliptyczny walec drogowy. Fantastyczna gra gitarzystów, zmiany tempa, ciężkie riffy. A zaraz po nim zaczynający się harmonijką ustną blues rockowy „Mississippi Mountain Blues” , gdzie zresztą harmonijka udanie prowadzi dialog z gitara prowadząca. Ale nie ma postoju, gdyż „Just I Was Born” porywa nas do galopu przed goniącą z tyłu Godzillą. Kolejna wzorcowa gra gitarzystów zapiera dech w piersiach! Z kolei „Sorrow”  to urokliwa melodyjna kompozycja łącząca styl Sabbathów z Budgie. Zresztą przypomina ona trochę „Parents” walijskiego tria i aż żal, że nikt jej nie wypromował w epoce, bo obok właśnie „Rodziców”, czy „Dziecka w czasie” Deep Purple „Smutek” miałby szansę stać się takim samym muzycznym killerem wszech czasów! Następny „Brane Buster” (tylko dwie minuty) to popis Kazuo Takedy i jego gitary pokazujący jak w tak króciutkiej formie muzycznej można pomieścić tyle ciekawej muzyki. Czapki z głów! I to samo można powiedzieć o „Sooner Or Later” będący popisem lidera, ale także i całego zespołu. Wzmacniacz i głośniki rozgrzane u mnie niczym w kuźni ogromne palenisko – dają żaru i czadu. Bo nie sposób tego słuchać  inaczej niż na „full”. Całość kończy epicka ponad dziewięciominutowa tytułowa kompozycja „Demon And Eleven Children„. Zmiany tempa, mnóstwo ciężkich riffów, stylistyka Zeppelina i Sabbath posunięta niemal do ekstremum, czyli esencja hard rocka początku lat 70-tych. I tylko żal, że geograficznie odizolowani samuraje z gitarami nie dotarli wówczas do Europy i nie dołączyli do ścisłej czołówki ówczesnych herosów muzycznych,  którymi niewątpliwie byli!

Blues Creation - "Demon And Eleven Children" 1971
Blues Creation – „Demon And Eleven Children” 1971

W tym samym miesiącu, dokładnie 7 sierpnia 1971r. BLUES CREATION wystąpili w Nagatsugawie na festiwalu muzycznym The 2nd All Japan Folk Jamboree, gdzie zarejestrowano ich koncert z myślą o wydaniu go na płycie. Z niewiadomych do dziś powodów koncertowa płyta nie ukazała się w tamtym czasie a nagrania, które przeleżały na półce wiele lat zostały opublikowane i wydane na CD dopiero w 1998r! Płyta „Live 1971” pokazuje zespół bardziej od strony bluesowej, choć zaprezentowane standardy zagrał po swojemu – z rockowym, mocnym zacięciem, ciężko i intensywnie – z niezliczonymi rozbudowanymi improwizacjami. Ależ tego się słucha! W dwóch nagraniach z grupą zaśpiewała wokalistka Carmen Maki, określana jako „Japońska Janis Joplin”.

Blues Creation - "Live 1971"
Blues Creation – „Live 1971”

To spotkanie zaowocowało wydanym rok później ich wspólnym albumem zatytułowanym „Carmen Maki And Blues Creation” przynoszący kolejną dawkę bluesa z rockiem, aczkolwiek więcej mamy tu tego pierwszego. Dominują bowiem powolne, bluesowe ballady śpiewane bardzo pewnym, czystym, krystalicznym głosem. Cięższe utwory nie straciły jednak nic ze swej mocy, choć malkontenci uważają, że ten album przeznaczony jest bardziej dla fanów wokalistki niż dla fanów BLUES CREATION. Prawda jak zwykle leży po środku. Jak dla mnie – bomba! I to wcale nie  przypadek, że wszystkie te cztery albumy stoją u mnie na półce i są perełkami w mojej płytotece!

Carmen Maki And Blues Creation - 1972
Carmen Maki And Blues Creation – 1972

Po nagraniu tego albumu Kazuo Takeda definitywnie rozwiązał zespół choć z grania muzyki nie zrezygnował. Cztery lata później powołał do życia grupę CREATION, z którą wspólnie z amerykańskim hard rockowym zespołem Mountain koncertował po Japonii. CREATION wydali dwa albumy nagrane we współpracy z Felixem Pappalardim (basistą Mountain), po czym gitarzysta rozpoczął nagrywanie solowych płyt. Wydał ich w sumie ponad 20, a od czasu do czasu, jak donosi japońska prasa muzyczna, także koncertuje (najczęściej po Azji) wspólnie z byłym perkusistą CREATION. Dla mnie, jak i dla wielu fanów starego rocka pozostanie jednak w pamięci jako japoński samuraj z gitarą z genialnej płyty „Demon And Eleven Chidren„.

Blues Creation
Blues Creation

GRUPA STRESS „Nagrania Radiowe z lat 1972 – 1979”

Pochodząca z Poznania GRUPA STRESS nie doczekała się żadnej płyty, żadnego liczącego się koncertu, a mimo to była legendą PRL-u lat 70-tych, której kariera mogła spokojnie przekroczyć granice naszego kraju. Stało się jednak inaczej. Prawdopodobnie za sprawą długich włosów, spodni dzwonów i agresywnej muzyki stwarzającej przecież zagrożenie dla ówczesnego ustroju na zawsze pozostała grupą polskiego podziemia, pamiętaną do dziś wyłącznie dzięki kilku antenowym emisjom nagrania „Ciężką drogą”. Kojarzyli się z hipisami a tych władze komunistyczne wolały zwalczać niż hołubić. Na całe szczęście w radiowych archiwach zachowały się nagrania GRUPY STRESS zarejestrowane w Rozgłośni Polskiego Radia „Merkury” w Poznaniu (w latach 1972-1977) i Bydgoszczy (1979), które w formie podwójnego CD ukazały się dopiero(!) w 2008 roku w cyklu „Z Archiwum Polskiego Radia”. Co ja się nachodziłem za tą płytą! No, ale to długa historia, do której może kiedyś wrócę. Na szczęście od mniej więcej roku cieszy ona moje uszy. Zanim o zawartości płyty, pozwolę sobie przytoczyć fragment tekstu z wkładki dołączonej do tego wydawnictwa przybliżające nam te (odległe dla niektórych) czasy:

Grupa Stress - "Z Archiwum Polskiego Radia"
Grupa Stress – „Z Archiwum Polskiego Radia”

„Była wiosna 1972. Na antenie Polskiego Radia pojawia się nagranie „Ciężką drogą” nieznanego szerzej poznańskiego tria STRESS. Trwa grubo ponad siedem minut i jest na tyle ciężkie, a przy tym – jak na nasze warunki – nowatorskie, że zwala z nóg pół kraju.. Pierwszy polski hard rockowy utwór z prawdziwego zdarzenia, oparty na gitarowym riffie, brzmiący podobnie jak „kawałki” Grand Funk Railroad czy Black Sabbath, znane przecież doskonale polskim rockfanom. I choć radiowa promocja „Drogi” nie należała wówczas do największych – nagranie natychmiast trafiło na listy przebojów dosłownie wszędzie. W Rozgłośni Harcerskiej stało się Przebojem Roku, w notowaniu „Non Stopu” (wówczas dodatku do „Dziennika Demokratycznego”) – dotarło do pierwszej piątki. Równie wysoko GRUPA STRESS sklasyfikowana została w kategoriach Nadzieja i Zespół Roku. Tu także pierwsza piątka, a nawet czwórka… Ale za sukcesem utworu nie posypały się propozycje nagrań płytowych ani prasowych wywiadów. Poza skromną notką biograficzną w „Jazzie” i kilkoma lokalnymi publikacjami, o zespole można było też przeczytać w jednej z ogólnokrajowych gazet w artykule na temat „zachodniego rocka i jego polskich naśladowców”. Tu jednak –  zamiast o niewiarygodnym wręcz sukcesie grupy – dowiedzieliśmy się wyłącznie, że słowo „stres” pisze się przez jedno „s”, co w podtekście świadczyć mogło, że zarówno Gomułka jak i Gierek mieli rację w kwestii destrukcyjnego wpływu imperialistycznej muzyki na umysły naszej młodzieży”.

GRUPĘ STRESS tworzyli Mariusz Rybicki (śpiew, gitara, flet), Henryk Tomczak (gitara basowa – później muzyk zespołów Heam i Turbo) i Janusz Maślak (perkusja – potem menadżer Turbo), którzy początkowo wykonywali utwory z repertuaru Black Sabbath, Deep Purple i Jimiego Hendrixa. I te wpływy słychać na nagraniach zamieszczonych na pierwszej płycie „Nagrań Radiowych„. Oczywiście największe wrażenie robi tutaj wspomniana już wyżej kompozycja „Ciężką drogą”, sabbathowski mocny riff, pulsujący bas z mocnymi bębnami i nagle gdzieś w połowie chwila wytchnienia – delikatnie wchodzący flet wprowadzający nastrój zadumy – by za chwilę wszystko wróciło do klasycznej konwencji hard rocka. Poza tym charakteryzuje się on  kapitalną motoryką, dojrzałym sposobem śpiewania i zaskakująco rasowymi solówkami gitarowymi, za które  odpowiada zaledwie siedemnastoletni w tym momencie Mariusz Rybicki. Ten „killer” powala! Pozostałe nagrania nie zostawiają cienia wątpliwości, że zespół czuje tę muzykę do szpiku kości, jak np. galopujące „Dwa lata świetlne”, czy bluesujący, ale z hardrockowymi inklinacjami i zapuszczającymi się w rejony psychodelii „Wśród krzyży z kamieniami”. W podobnym psychodelicznym klimacie , chociaż w wolniejszym tempie, utrzymany jest „Konfiteor” z pulsującym basem w tle i kolejną intrygującą solówką na gitarze. Zahaczający o Jethro Tull z okresu z Mickiem Abrahamsem jest „Granica życia”, zaś utwór Fatamorgana z zeppelinowskim cytatem wprost z „Heartbreaker” z gościnnym udziałem słynnego jazzmana Jerzego Miliana grającym na wibrafonie dowodzi niezwykłego wprost talentu muzycznego tria i szerokiej muzycznej wyobraźni. Mariusz Rybicki był wspaniałym gitarzystą, który już na początku swej muzycznej działalności mając zaledwie 16 lat(!) zdobył nagrodę dla najlepszego instrumentalisty na  II Wielkopolskich Rytmach Młodych w Jarocinie w 1971r. (które za niecałą dekadę przekształcą się w pierwszy z prawdziwego zdarzenia Festiwal Rockowy). On też był liderem grupy i kompozytorem prawie wszystkich zebranych tu utworów.

W 1973 r. GRUPA STRESS powiększyła swój skład o dwóch dodatkowych muzyków: Andrzeja Richtera (śpiew, skrzypce) i Krzysztofa Jarmużka (gitara, harmonijka ustna, conga). Dostali się pod patronat Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego w Bydgoszczy, co miało im ułatwić koncertowanie w kraju i za granicą. Jak się wkrótce okazało, nieudolni ludzie od tzw. animacji  kultury wręcz zawodowo pokpili sprawę i w sposób profesjonalny zniszczyli tak pięknie zapowiadającą się karierę. W tym składzie nagrali m.in „Cybernetyczną pamięć dnia”  i „Hazard”. O ile ten drugi raczej nie powala na kolana, to „Cybernetyczna pamięć…” za sprawą skrzypiec Richtera wyprzedza swą epokę. Przypomnę, że amerykański Kansas w Polsce jest jeszcze nieznany,  popularność grupy  Krzak  nie wykracza na razie poza Śląsk, a brytyjski UK to dopiero przyszłość…  Dwa lata później doszło do całkowitej reorganizacji składu, w której ze starej GRUPY STRESS pozostał tylko jej lider – Mariusz Rybicki.  Druga płyta „Nagrań Radiowych ” zawiera utwory zrealizowane w latach 1976/79 i pokazuje zespół w tych dwóch różnych składach, który wyraźnie odchodzi w stronę rocka progresywnego, a nawet jazz rocka. Nasuwają się tu porównania z Colosseum („Cichy poniekąd zaułek”), czy King Crimson (Curiosum sztuki). Tyle że – niestety – do naszego  kraju  zaczęła docierać coraz mocniejsza fala disco i nie było już zapotrzebowania na tego typu muzykę. Wkrótce Mariusz Rybicki zawiesza  działalność GRUPY STRESS. Aby jakoś przeżyć angażuje się jako gitarzysta towarzyszący na koncertach Eleni, Urszuli Sipińskiej i Orkiestry Zbigniewa Górnego. Ostatecznie wyjechał z Polski i na stałe osiadł w Niemczech, gdzie w 1994r. nakładem Polydoru wydał płytę „Gitarrentraume”.

Grupa Stress w powiększonym pięcioosobowym składzie
Grupa Stress w powiększonym pięcioosobowym składzie

Na zakończenie wrócę raz jeszcze do początków działalności poznańskiego tria, bowiem oprócz popularnego nagrania „Ciężką drogą” GRUPA STRESS może pochwalić się przebojem, który od ponad 40 lat śpiewany jest przez setki tysięcy mieszkańców stolicy Wielkopolski. Ale o tym opowie basista zespołu, Henryk Tomczak:

Była końcówka sierpnia 1972. Dzwoni do mnie Kosmala i wrzeszczy: „Zbieraj kolegów, bo jutro w studiu nagrywamy hymn”. Jaki hymn? „Za tydzień jest pierwszy mecz „Kolejarza” w pierwszej lidze i cały stadion będzie z wami śpiewał”. Już to widzę, przecież STRESS to nie Rolling Stones. „Nic się nie martw – dodaje – melodie wszyscy znają, bo to „Żółta łódź podwodna”. do której tekst napisał Andrzej Sobczak”. Melodię nagraliśmy z pamięci. My, plus Staszek, ministrant z dzwonkami kościelnymi. W przeddzień meczu „Gazeta Poznańska” wydrukowała tekst a radio puściło ten kawałek… Przyjeżdżamy na stadion bagażówką marki „Żuk”. Patrzymy – jest podest dla zespołu, ale nie ma prądu. Potrzebny jest 250-metrowy przedłużacz, bo najbliższe gniazdko jest na koronie, po przeciwnej stronie. Dyżurny elektryk stadiony nie dysponuje takim kablem. Nasz akustyk wie gdzie można go zdobyć, ale potrzebna jest forsa na bagażówkę. Musieliśmy się na nią zrzucić. Po godzinie kabel zostaje przywieziony. Zagraliśmy kilka własnych utworów, po czym Andrzej zaczął uczyć ludzi melodii. Mariusz Rybicki śpiewał zwrotki, po których 40 tysięcy kibiców darło się „W górę serca i niech zwycięża Lech”. Tak wylansowaliśmy hymn „Kolejarza”, którego refren śpiewany jest na tym stadionie do dziś. Nikt jednak już pewnie nie pamięta, że zrobiła to GRUPA STRESS. Zresztą, czy to ważne… Klub Sportowy też do dziś wisi nam kasę za tamtą bagażówkę…

PHOENIX „Cei Ce Ne – Au Dat Nume” (1972)

Z czym kojarzy nam się Rumunia? Stereotypowo – z Karpatami, krwiożerczym hrabią Drakulą z Transylwanii, komunistycznym dyktatorem i dziećmi wyciągającymi rączki po pieniądze. Z muzyką rockową już niekoniecznie. Dobrze pamiętam jedną z wizyt mojego przyjaciela, który siadając na kanapie u mnie w domu któregoś dnia  spytał: „No to czego dziś słuchamy?”. Gdy zobaczył, że wyciągam album rumuńskiego zespołu Phoenix, skrzywił się jak po wypiciu soku z cytryny i z kwaśną miną skwitował: „Rany! Cygańskiej muzyki będziemy słuchać…”. A potem się od tej grupy uzależnił. Serio!

Nie pamiętam dokładnie kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z zespołem Phoenix, ale myślę, że było to gdzieś w późnych latach 70-tych. Moją muzyczną edukację opierałem w tym czasie ( tak jak większość z nas) na audycjach muzycznych radiowej „Trójki”. We wtorki red. Dariusz Michalski w „Muzycznej Poczcie UKF” prezentował nagrania zespołów i wykonawców z krajów socjalistycznych. To tam można było posłuchać m.in. płyt Omegi, Locomotiv GT, Die Puhdys, czy Bijelo Dugme. I to w tej audycji „upolowałem” rumuński Phoenix.

Pierwotnie nazywali się „Sfintii” („Święci”), ale władza komunistyczna uznała to za szerzenie propagandy religijnej i nazwę zmieniono na Transsylvania Phoenix, by ostatecznie zostać przy ostatnim członie tej nazwy.

Ta pochodząca z Timisoary grupa została założona przez dwoje przyjaciół. Pierwszy z nich to Nicu Covaci, gitarzysta, wokalista, lider grupy, który oprócz tego, że był muzykiem, to jeszcze  był artystą malarzem i rzeźbiarzem. Był prawdziwą supergwiazdą i idolem na widok której  mdlały nastolatki; niewątpliwe charyzmatyczna postać, która przyciągała do siebie różnej maści artystów: poetów, muzyków, aktorów.

Nicu Covaci
Nicu Covaci

Drugim współzałożycielem był Bola „Kamo” Kamocsa, gitarzysta węgierskiego pochodzenia, który po upadku komunizmu w Rumunii był organizatorem największych festiwali bluesowych tamże (zmarł w 2010r. w wieku 66 lat). Pozostali członkowie grupy to: Mircea Banicu, Josif Kappl, Costin Petrescu i  Valeriu Sepi.

Grupa Phoenix 1972r.
Grupa Phoenix 1972r.

Początkowo na ich repertuar składały się utwory The Who, The Rolling Stones, Deep Purple i bardzo szybko zyskali wielki rozgłos w kraju, ale też ściągnęli na siebie uwagę władz komunistycznych. Oskarżeni o libertynizm i dekadencję w 1970 r. zabroniono im koncertować po Europie Zachodniej.

W 1971r. wyszła dyrektywa Nicolae Ceausescu, że odtąd  wszystkie produkcje kulturalne mają zawierać wątek folklorystyczny. Nicu Covaci  odparł na to: „Chcecie folkloru? Damy wam folklor!” I to był strzał w dziesiątkę!

W 1972r, ukazał się „Cei Ce Ne – Au Dat Nume” ( „Ci którzy nadali nam imię”) pierwszy, koncepcyjny album, oparty w odniesieniu do pór roku i należący dziś do absolutnego kanonu europejskiego folkowego prog -rocka, a zarazem jest to pierwsza rockowa trójka dawnego Bloku Wschodniego (serio)!

Phoenix "Cei Ce Ne - Au Dat Nume" 1972r.
Phoenix „Cei Ce Ne – Au Dat Nume” 1972r.

Pomysł na łączenie folku, muzyki dawnej i rocka nie jest specjalnie oryginalny, ale za to nośny, o ile znajdą się odpowiedni ludzie, do tej roboty. A muzycy Phoenixa na pewno takimi byli, ich muzyczna erudycja może budzić podziw. Ci muzycy podchodzili do swej sztuki całkowicie profesjonalnie i poważnie. Zespół kapitalnie połączył tu elementy rumuńskiego folkloru (teksty śpiewane w ojczystym języku), z soczystym, psychodelicznym, gitarowym graniem od którego nie można się oderwać. Te ludowe inspiracje nie przekraczają jednak pewnej granicy, za którą dla ucha fana muzyki rockowej stałyby się uciążliwe i niestrawne, a całość trąciłaby jarmarczną tandetą. Charakterystyczne dla zespołu są oryginalne instrumenty perkusyjne – drewniane kłapiące paszcze na których gra Valeriu Sapi. Na szczególną uwagę zasługuje niewątpliwie 15-to minutowa suita „Negru voda” zajmująca większą część drugiej strony oryginalnego albumu. Wszystko zaplanowane i zagrane z wyczuciem i wirtuozerią. Zachwyca „chodzący” bas, cudowne dźwięki gitar, pojawiają się zmiany tempa, zmiany muzycznych nastrojów. Muzycy bardzo odważnie podchodzili do eksperymentów z brzmieniem i z dynamiką. A tak na marginesie: w tym czasie zespoły progresywne często rezerwowały jedną ze stron czarnych płyt winylowych na jeden długi utwór, mający formę rozbudowanej rockowej suity. Tak było chociażby w przypadku pierwszej płyty naszej Budki Suflera (płyta „Cień wielkiej góry” z 1975r.) z utworem „Szalony koń” ( o rany, wtedy Budka grała jeszcze rocka!), wcześniej „Krywaniu, Krywaniu” Skaldów (płyta „Krywań, Krywań” z 1973r. – moja ukochana tego zespołu), czy też suity „Szvit” węgierskiej Omegi („Omega 5” z 1973r.). Z wiadomych względów nie wymieniam tu przykładów z brytyjskiej sceny rockowej, bo to temat rzeka.

Pierwotnie płyta miała ukazać się jako podwójny LP. Niestety, rumuńska cenzura znowu wtrąciła swoje „trzy grosze” i usunęła trzy utwory, w tym tytułową kompozycję.

Phoenix, jako grupa „podwyższonego ryzyka” (cokolwiek to miało znaczyć) ciągle inwigilowana przez służby bezpieczeństwa miała, jak już wyżej wspomniałem, zakaz wyjazdów do państw zachodnich. Odwiedzała za to braterskie kraje socjalistyczne w tym i nasz, występując w 1973r. na festiwalu w Sopocie, zaś po latach „Cei Ce Ne – Au Dat Nume” została wydana także w Polsce (1998r. przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne) w limitowanej co prawda edycji, ale za to z dwoma dodatkowymi utworami.

Kolejne płyty Phoenix Mugur de Fluier” (’74) i „Cantofabule” (’75), stojące jak i debiut na bardzo wysokim poziomie, ugruntowały popularność zespołu w Rumunii, gdzie ich krążki sprzedały się w ilości 9 mln egz. co było w tym kraju, w tamtym czasie, rzeczą wręcz niewyobrażalną, a ich sława zaczęła wypływać daleko poza granice kraju.

Nie mogąc doprosić się władz o zniesienie zakazu wyjazdu na koncerty do krajów kapitalistycznych, podejmują, w akcie desperacji, dramatyczną decyzję – ucieczkę z kraju. Wiedzą, że w razie niepowodzenia narażają się na utratę życia, bowiem za takie wykroczenie w Rumunii karano najwyższą z możliwych kar. Karą śmierci. Wypatrują firmę przewozową, która wyjeżdża do Berlina Zachodniego ze sprzętem nagłaśniającym. W nocy, bez wiedzy kierowcy i konwojenta, dostają się do furgonetki przewożącej ów sprzęt i  ukryci w kolumnach głośnikowych Marshalla przekraczają szczęśliwie granicę Rumunii.

Ta spektakularna ucieczka do Niemiec Zachodnich umocniła jeszcze bardziej pozycję legendy „kultowego” zespołu w Rumunii. Kraju, który kojarzy nam się z Karpatami, pięknymi widokami i hrabią Drakulą.

PINK FLOYD spod choinki

O archiwalnych zasobach muzycznych Radia BBC krążą legendy. Ponoć skrywają one tak niezwykłe nagrania, o jakich nie są w stanie śnić nawet zagorzali zbieracze i melomani. Ile w tym prawdy – nie wiadomo. Jednak od czasu do czasu jesteśmy karmieni wydobytymi z tychże archiwów kapitalnymi, nieznanymi nagraniami wydawanymi cyklicznie pod  nazwą „Live At BBC”, „BBC Archives” czy też seria z cyklu „BBC Sessions”.

Pink Floyd byli i pozostaną na zawsze moją muzyczną miłością i największą muzyczną fascynacją. Koniec i kropka!

Kiedy więc w wigilię Bożego Narodzenia 2014 r. znalazłem pod choinką dwie absolutnie obłędne płyty mojej ukochanej grupy, naprawdę uwierzyłem w Świętego Mikołaja! Oto bowiem stałem się posiadaczem prawdziwych „białych kruków” srebrnego krążka.

Trzymając się chronologii na początek płyta z radiowego archiwum: PINK FLOYD BBC Session 1967 – 1968„.

Pink Floyd - BBC Sessions
Pink Floyd „BBC Sessions 1967 – 1968”

Jak wskazuje data, są to nagrania z pierwszego, najbardziej kolorowego, psychodelicznego okresu Pink Floyd zrealizowane dla Radia i TV BBC (!) pomiędzy marcem 1967r. (pięć miesięcy przed wydaniem pierwszego albumu) i  grudniem 1968r. ( pół roku po wydaniu drugiego albumu). Płyta zawiera 24 nagrania, z czego pierwszych 14 to skład z Sydem Barrettem, zaś w pozostałych 10 pojawił się już David Gilmour.

Jak zapewniają w BBC, są to wszystkie istniejące i jedyne ocalałe nagrania z tego przedziału czasowego, więc dla fanów zespołu rzecz absolutnie bezcenna! Niesamowite jest też to, że jakość dźwięku (jak na tego typu „wykopaliskowe” wydawnictwo) jest bardzo dobra, wręcz idealna i tylko niektóre z tych nagrań lekko szumią, lub są trochę głuche. Lepszych jakościowo nie będzie, bo takimi nie dysponuje nawet brytyjska EMI!

Płyta zawiera kilka nagrań, które zespół umieścił na swojej debiutanckiej płycie „The Piper At The Gates Of Dawn„, tu przedstawione pod zmienionymi tytułami. Mamy też utwory nigdy wcześniej niepublikowane, można więc powiedzieć – premierowe , które potem drogą naturalnej selekcji przepadną na wieki, lub ewoluują i będą podstawą dla przyszłych wspaniałych nagrań.

Dodam jeszcze, że ten fanclubowy CD został wydany w limitowanym (niestety) nakładzie 500 egzemplarzy.

Kolejna płyta Pink Floyd wyciągnięta spod choinki nosi tytuł „Live in Amsterdam 1969” i jak sugeruje tytuł, mamy tu koncertowe wydawnictwo, zresztą  z tego samego 1969 roku, z którego pochodzi podwójny LP „Ummagumma” zawierający, jak pamiętamy, na pierwszej płycie zapis występu zespołu z Birmingham i Manchesteru. Była to jedyna oficjalna płyta „live” z wczesnego okresu działalności Pink Floyd. Na kolejny taki oficjalny album  przyjdzie nam poczekać aż 19 lat, do płyty „Delicate Sound Of Thunder„!

Pink Floyd - Live in Amsterdam 1969
Pink Floyd „Live in Amsterdam 1969”

Dlaczego tak rzadko Pink Floyd decydowali się na wydawanie płyt koncertowych, skoro wiadomo było, że ich występy zawsze cieszyły się wielką popularnością i stały na bardzo wysokim poziomie? Myślę, że odpowiedź może być jedna: zespół zawsze podchodził do tych nagrań bardzo profesjonalnie i perfekcyjnie, jeśli więc nie wszystko grało i brzmiało tak, jak życzyli sobie tego muzycy, po prostu nie publikowali i nie wydawali tego na albumach. Tu muszę też dodać, że Pink Floyd, jako chyba jedyna na świecie grupa, ma największą ilość bootlegowanych koncertów (kilka takich wydawnictw mam też w swojej płytotece)! Sami muzycy w tamtym czasie łaskawym okiem patrzyli na fanów, którzy nagrywali ich występy, czego nie można powiedzieć o ekipach technicznych zespołów takich jak np. Deep Purple, czy Led Zeppelin, którzy na koncertach odbierali i niszczyli fanom sprzęt nagrywający.

Płyta „Live In Amsterdam 1969” to absolutnie rewelacyjny 80-cio minutowy zapis koncertu, który odbył się w tym mieście we wrześniu i był transmitowany „na żywo” w tamtejszym radio.

Zespół na scenie zaprezentował swoje unikatowe wówczas psychodeliczne przedstawienie zatytułowane „The Man And The Journey„, gdzie pojawiło się wiele utworów i tematów muzycznych, które nigdy wcześniej, ani później nie były wykorzystane. Nie było nic, co dostaliśmy na płycie „Ummagumma„! To jest wręcz REWELACYJNY materiał! Taka psychodeliczna nirwana, z którą zapoznać się powinni wszyscy, a fani Pink Floyd obowiązkowo!!! Do tego dźwięk na płycie jest doskonały z bardzo dobrą dynamiką, bez szumów. Brzmi to wszystko rewelacyjnie i aż się prosiło, aby ten koncert ukazał się wówczas na oficjalnym wydawnictwie. Niestety, w trzech utworach David Gilmour miał problemy z mikrofonem, a zespół nie uznawał studyjnych dogrywek, więc cały materiał przeleżał w amsterdamskich archiwach radiowych aż do tej pory! Z drugiej jednak strony wcale nie jest to wadą, gdyż większość materiału i tak jest instrumentalna z natury, więc można tu bez przeszkód usłyszeć wszystkie muzyczne niuanse.

Okładka płyty to plakat, jaki firma Hipgnosis przygotowała zespołowi na tournee, które w tym czasie odbywało się w Anglii, zaś w środku mamy kilka bardzo fajnych zdjęć, w tym to, z rozłożonym sprzętem grającym na lotniskowym pasie startowym, wówczas robiącym ogromne wrażenie.

Pink Floyd
Pink Floyd

No i jak tu nie wierzyć, w Świętego Mikołaja! A to nie jedyne płyty, które wówczas wyciągnąłem spod choinki. Ale o tym innym razem…

THORS HAMMER „Thors Hammer” (1971)

Nie wiedzieć czemu, ale „stary” rock ze Skandynawii jest u nas prawie nieznany. Zespoły takie jak Culpeper’s Orchard z Danii, Elonkorjuu z Finlandii, czy Life ze Szwecji (by wymienić choćby tylko po jednym  reprezentancie z tych krajów) bardzo popularne, można by wręcz powiedzieć, kultowe TAM, przeciętnemu fanowi muzyki w kraju nad Wisłą raczej mówią niewiele, lub nic. Sam doświadczyłem tego na własnym przykładzie odkrywając skandynawskie arcydzieła płytowe dość późno. Dlatego też postanowiłem, że co jakiś czas w Rockowym Zawrocie Głowy pojawiać się będą wpisy przybliżające perły naszych północnych sąsiadów.

Warto było podjąć trud w zdobyciu tych, niekiedy bardzo rzadkich, płyt z lat 70-tych. Okazuje się bowiem, że poziomem wykonawczym wcale nie odstawały od tego, co reprezentowała czołówka brytyjskiego rocka tamtego okresu, a w niektórych przypadkach wręcz ją przewyższała.

Takim zespołem z tej tzw. „górnej półki” był duński, a konkretnie kopenhaski, THORS HAMMER ze swoją jedyną (niestety!) płytą zatytułowaną po prostu „Thors Hammer” wydaną w 1971r.

Thors Hammer - "Thors Hammer" 1971
Front okładki płyty „Thors Hammer” (1971)
Tył okładki Thors Hammer
Tył okładki oryginalnego longplaya.

Okładka płyty raczej nie zachwyca do jej nabycia (tylna strona ratuje odrobinę jej pozytywny wizerunek); w moim prywatnym rankingu „najbrzydszych okładek” pewnie znalazłaby się w pierwszej dwudziestce. Na szczęście o zawartości muzycznej nie decyduje opakowanie. Warto o tym pamiętać!

THORS HAMMER grało muzykę progresywną w połączeniu z jazzem i jeśli miałbym tę grupę stylistycznie porównać do jakichś pokrewnych zespołów, to wymieniłbym tu Colosseum, Traffic, Hannibal, czy Nosferatu. Równorzędnym bowiem instrumentem na tej płycie obok gitary jest saksofon. I najczęściej jest tak, że oba te instrumenty prowadzą ze sobą dialog, jak choćby w najdłuższym, 13-to minutowym „Not Worth Saying”, czy w zamykającym album utworze „Believe In What You Want”. Po krótkim wstępie następuje kapitalna galopada saksofonu z sekcją rytmiczną, od której dech w piersiach zapiera. Ależ jazda! Potem saksofon milknie i do głosu dochodzi gitara. Improwizacja pełną parą. No i mamy tu też Hammondy! Miód na uszy!

W zasadzie każdy z pięciu zamieszczonych na tej płycie utworów można byłoby tak opisać i nad każdym się zachwycać. Ta płyta nie ma żadnych słabych stron. Perła w koronie skandynawskiego rocka godna najszczerszego polecenia! Mimo, że zespół nie przebił się w epoce jego jedyny album jest jednym z najbardziej poszukiwanych i pożądanych tytułów. Gorąco polecam!

TICKET TO RIDE. Wyprawa po płyty

To były czasy, gdy rynkiem muzycznym rządziły płyty analogowe, zaś pojęcie „płyta kompaktowa” nie istniało. Dinozaury na Ziemi wyginęły miliony lat temu, a komputery osobiste, smartfony i inne bajery techniki cyfrowej jeszcze się nie narodziły.

Jeden z moich znajomych, który jeździł regularnie do Łodzi i Warszawy na giełdy płytowe zaproponował mi wspólny wyjazd do stolicy. „Zobaczysz jak to wygląda, poznasz zbieraczy i sprzedawców. Na pewno coś kupisz”.

Długo nie zastanawiałem się. Zaopatrzony w bilet PKP w jedną stronę i gotówkę (coś około 75% mojej miesięcznej pensji) ruszyliśmy do płytowego Eldorado.

Pociąg do Warszawy był niemiłosiernie przepełniony. Wiadomo, środek wakacji. Całą drogę przejechaliśmy stłoczeni jak sardynki w puszce w wagonowym korytarzu. Duszno jak przy rozgrzanym piecu kaflowym. Rozdzieleni kilkoma osobami dzielimy się ponad ich głowami kanapkami wziętymi z domu. On podaje mi przez kilka rąk butelkę z wodą. Gdy ta dociera do mnie, jest już pusta. Po drodze została opróżniona przez współpasażerów. W głowie gdzieś kołacze mi się piosenka którą śpiewał Wiesław Gołas: „W Polskę idziemy drodzy panowie, w Polskę idziemy…”

Około południa stadion warszawskiej „Skry” wypełniony tysięcznym tłumem i różnymi stoiskami, w tym sektor ze skarbami na winylowych płytach! Żar leje się z nieba; dostrzegam gdzieś w oddali dwa ustawione obok siebie saturatory, ale widok stumetrowej kolejki po szklankę gazowanej wody z sokiem zniechęca mnie mimo, iż w ustach sucho i w gardle drapie.

Kolega kieruje się w stronę znanych sobie sprzedawców płyt. Innych omija. Zdarzają się bowiem i nieuczciwi handlarze, którzy do „oryginalnych” okładek płyt (np. Black Sabbath) wkładali płyty polskich wykonawców (Tercet Egzotyczny, czy zespół Mazowsze), naklejali jakąś naklejkę w języku angielskim tak, aby nie można było samej płyty wyjąć z kopert i jako tzw. „pieczątki” sprzedawali za niezłą kasę!

Dostaję oczopląsu. Mam tu, jak na palecie, przegląd tego wszystkiego, czego w domu słucham z radia i taśm magnetofonowych. Oryginalne winyle Beatlesów, Stonesów, Presleya, King Crimson, Cream, Deep Purple… Pytam o Pink Floyd. „Mam, ale w osobnej walizie. Pokazać?” Są! Oryginalne, zapieczętowane fabrycznie folią. Drogie. Bardzo drogie! Pytam jeszcze o Budgie, zespół, który wylansował w radiowej „Trójce” Piotr Kaczkowski, stając się – o dziwo – bardziej popularny w Polsce, niż w rodzinnej Walii. Pokazuje mi pożądaną przez wszystkich fanów w naszym kraju trzecią ich płytę, „Never Turn Your Back On A Friend”. Oczy mi się śmieją, ale szczęka mi opada, gdy podaje cenę. Prawie dwie moje miesięczne pensje. Jetem załamany. „Płyty Budgie są najdroższe. Nawet te otwarte” – podpowiada mi z boku kolega.

Never Turn Your Back On A Friend
Budgie – „Never Turn Your Back On A Friend”

Czas ucieka, nie mogę się zdecydować co wybrać. Mój towarzysz kupił już sześć krążków i zaczyna mnie lekko poganiać. W końcu mam na oku wypatrzone dwie pozycje: Dire Straits „Communique” i progresywny UK z koncertówką „Night After Night”, ale znając swój budżet mogę pozwolić sobie tylko na jedną z nich. W końcu decyduję się na UK wówczas nie przeczuwając, że za kilka lat ten  amerykański egzemplarz z białym labelem na winylu będzie wielką gratką dla kolekcjonerów. To był strzał w dziesiątkę!

UK - "Night After Night"
UK – „Night After Night”

Wychodząc z giełdy zaczepiło nas dwóch kolesi. Mają do sprzedania płytę psychodelicznej grupy Odyssey i chcą za nią tyle, aby starczyło im na bilet powrotny do Sochaczewa. Okładka bardziej pasowała do kolorowego disco niż do psychodelii, ale wziąłem ją od nich, tym samym definitywnie pozbawiając się obiadu.

Odyssey - "Hollywood Party Tonight"
Odyssey – „Hollywood Party Tonight”

Po powrocie do domu płyta  „Hollywood Party Tonight” Odyssey okazała się (jak dla mnie) koszmarnym, dyskotekowo – funkowym gniotem. No cóż, zapłaciłem pierwsze frycowe i choć pozbyłem się jej bardzo szybko, to do dziś stoi mi ona kością w gardle.

A tak na marginesie, w USA faktycznie działała grupa o tej samej nazwie. Ich płyta „Setting Forth” jest jedną z najrzadszych, psychodelicznych płyt ze Stanów Zjednoczonych wydana w ilości … 100 egzemplarzy i zawierała kapitalne granie w tym gatunku z organami w klimacie Vanilla Fudge, czy Iron Butterfly. Ale to odkopałem dużo, dużo później.

Minęło kilka lat. Świat, a ja z nim, oszalał na punkcie cyfrowego zapisu dźwiękowego na płytach CD. Żadne szumy, żadne trzaski nie przeszkadzały już w słuchaniu muzyki.

Republika Federalna Niemiec otworzyła dla nas granice z Berlinem Zachodnim. Zaczął się polski najazd na sklepy w tym mieście. Takiego boomu mieszkańcy stolicy zjednoczonych obecnie Niemiec nigdy dotąd, ani później nie mieli.

Uzbieraliśmy z Jolą trochę waluty niemieckiej i wybraliśmy się PKS-em do tej pięknej metropolii. W autobusie porady „starych” podróżników, co opłaca kupować się tam i sprzedać z zyskiem tu. My, nastawieni na zakupy tylko dla siebie, grzecznie słuchamy i potakujemy. Ja mam dodatkowe, „wolne” 20 marek na kupno płyt. Nie wiem jeszcze jakich. Zdecyduję na miejscu.

Pominę, jak wyglądało zachowanie i obleganie wielkiego supermarketu przez naszych rodaków. O dziwo, obsługa w sklepie była życzliwa, miła, uśmiechnięta, a towary, które błyskawicznie znikały z półek i lądowały w wózkach klientów, jeszcze szybciej były dostawiane z powrotem na to samo miejsce.

Ta część Berlina, w której byliśmy zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Dużo zieleni, kwiatów, kolorowe elewacje budynków. Niemiecki porządek. Korzystam z toalety publicznej i jestem w szoku. Sterylnie czysto, pachnąco, z kolorowym papierem toaletowym i lawendowym mydłem w płynie. Żadnej opłaty, żadnej obsługi. Instytucja „babci klozetowej” w tej części Europy  chyba nieznana.

Mam namiary na „Word Of Music” – sklep muzyczny z największym wyborem płyt w Niemczech. To kilka ulic od postoju naszego autobusu. Zakupy w luku bagażowym, do odjazdu około dwóch godzin. Kierowca, pan Franciszek, zapowiedział, że nie czeka na żadnych spóźnialskich. O wyznaczonej godzinie wracamy do Polski, a kto nie zdąży jego sprawa.

Jola zostaje w autobusie  a ja pędzę do WOM-u.

Odnajduję piękny, oszklony budynek. Mekka mojej podróży. Wchodzę do środka i … szok! Zamroczyło mnie totalnie!  Ogromna przestrzeń, pod ścianami regały z płytami podzielonymi na gatunki muzyczne: klasyka, opera, jazz, blues, folk, dance, world music… Robi mi się gorąco, krew pulsuje w skroniach, po karku czuję przesuwające się krople potu. Ktoś z obsługi podchodzi do mnie i o coś mnie pyta. Oprócz słowa „danke” nie znam niczego po niemiecku, ale i tego nie potrafię w tym momencie powiedzieć. Uśmiecham się tylko (choć może mi się tak wydaje) i kiwam ręką, że dam sobie radę. Wciąż się rozglądam. Płyty, plakaty, koszulki, książki i różne gadżety. Wciąż stoję zszokowany i jak zamurowany. Na środku olbrzymi stół i napis: rock, hard rock, progressive i nogi mi się uginają. Przegródka z napisem Jimi Hendrix, a w niej kilkanaście płyt; tytuły, które widzę po raz pierwszy w życiu. Ciśnienie mi rośnie, czuję to, wychodzę więc na zewnątrz by ochłonąć. Nie pamiętam ile tam siedziałem, ale pamiętam pustkę w głowie. Miałem poukładane w myślach, co chciałbym kupić, ale teraz zapomniałem totalnie wszystkiego. Kompletne pustka!

Patrzę na zegarek. Niemożliwe! Do odjazdu autobusu pół godziny. Szok mija powoli i decyzja: nie wracam do sklepu. Nie przywiozę ze sobą stąd żadnej płyty. Wracam do autobusu.

Skracam sobie drogę i po chwili wiem, że zabłądziłem. Nie ta ulica, nie ten kierunek. Panika! Bez znajomości języka, bez paszportu, który został w autobusie, z dwudziestoma markami w kieszeni, co ja tu zrobię jak nie dotrę na czas do swoich? Nie wyszedł mi ten skrót na dobre. Zaczynam kombinować i intensywnie myśleć. Gdzieś obok idzie obładowana zakupami para i słyszę: „Dawaj ku…a Danka szybciej, bo nam autobus spie…li”. Rany, nasi tu są! Lecę w ich kierunku i po chwili jestem na ulicy, gdzie stoi nasz autobus. Dobiegam na pięć minut przed jego odjazdem. W oczach Joli widzę wszystko: strach i troskę. I po chwili krótkie „I co?”. Pokręciłem tylko przecząco głową. „Trudno. Następnym razem pójdziemy tam razem i na pewno coś kupimy”. O ile będzie następny raz – pomyślałem.

A jednak! Miesiąc później przywiozłem z Berlina „trójkę” Budgie. I wówczas przypomniała mi się moja pierwsza wyprawa na giełdę płytową do Warszawy, gdzie w tamtym czasie ten sam tytuł był dla mnie cenowo nieosiągalny. Koło się zamknęło…

Bo potęga muzyki jest wielka

Uwielbiam ten moment, kiedy po tygodniu wytężonej pracy, w piątkowy wieczór rozsiadam się wygodnie na kanapie, na stoliku stoi świeżo zaparzona i parująca kawa, która intensywnym aromatem pobudza i podrażnia nozdrza, a z głośników sączy się muzyka. Rozpoczynam weekend. Cicho, spokojnie i przytulnie. Nawet myśli w głowie przewijają się jak w zwolnionym filmie…

Mały Adaś wdrapał mi się na kolana i czeka na kolejną opowieść.

Pamiętasz kochany, jak ostatnio opowiadałem ci o zbuntowanym Johnie, ślicznym Paulu, zabawnym Ringo i „dzieciaku” Georgu? O ich pasji do muzyki, o przyjaźni, o ponurym mieście portowym i truskawkowych polach? O tym, jak młodziutki George chodził za starszym Johnem i prosił go, aby mógł z nimi grać w zespole? Jak padając ze zmęczenia grali co noc do tańca w obskurnym klubie w Hamburgu nie dojadając i nie wysypiając się dostatecznie? I o tym, jaką radość dali światu swoimi piosenkami? Pamiętasz? Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!

The Beatles
The Beatles

Gdy ci czterej chłopcy byli już trochę starsi, po drugiej stronie oceanu, w Ameryce, mieszkał pewien farmer o imieniu Max.

Pewnego dnia przyszli do niego ubrani na kolorowo ludzie z długimi włosami (nie, nie byli to Indianie mój wnusiu!) i z uśmiechem poprosili Maxa, by na kilka dni oddał im swoje ogromne pole, aby zrobić na nim wielki piknik. Powiedzieli, że to będzie festiwal muzyczny.

A lato tego roku było bardzo gorące. Na Festiwal zaczęły przybywać wielkie tłumy ludzi. Niektórzy przyjechali z bardzo daleka całymi rodzinami. Tak wielu ich przybyło, że ogromna farma jakby skurczyła się do małego poletka. Drogi były zablokowane na setki kilometrów, aż policyjne helikoptery musiały z góry kontrolować ruch drogowy. Samoloty zaś zrzucały paczki z żywnością, gdyż zabrakło jej we wszystkich pobliskich i tych dalej położonych sklepach.

Woodstock 1969
Woodstock 1969

Na farmie Maxa grały zespoły, ludzie świętowali, bawili się i byli szczęśliwi. To był ich protest przeciwko wojnie, która toczyła się w dalekim, malutkim kraju w Azji, w Wietnamie, gdzie posyłano do boju amerykańskich żołnierzy.

Woodstock 1969
Woodstock 1969

Poprzez muzykę ci wszyscy ludzie nieśli światu przesłanie miłości i pokoju. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!

Na koniec tego spotkania wyszedł na scenę pan z gitarą (nie, nie z taką jak wujka Mateusza, ale podobną) i zagrał najważniejszy dla wszystkich utwór: hymn Stanów Zjednoczonych. Ale ten hymn nie był uroczysty i patetyczny. Tam był ból, tragedia i odgłosy wojny. Nikt nigdy tak go nie grał, ani wcześniej, ani później. Wszyscy słuchali go ze wzruszeniem i łzami w oczach. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było!

Jimi Hendrix - Woodstock 1969
Jimi Hendrix – Woodstock 1969

Patrzę na swego wnuka, który usnął w mych ramionach. Kawa już wypita, za oknem ciemno, a z głośników sączy się cichutko muzyka.

Za tydzień wdrapiesz mi się na kolana, a ja znowu opowiem ci kolejną historyjkę. Może tym razem o małym chłopcu, Amadeuszu, który mając trzy latka nie znał alfabetu, ale już czytał i zapisywał nuty. I grał na pianinie ledwo sięgając paluszkami do klawiszy. Prawdziwy geniusz jakiego świat nie widział. Bo potęga muzyki jest wielka. Tak było! I tak będzie…

LED ZEPPELIN „Live In Paris 1969”

W czerwcu 2014 r. ukazała się rocznicowa reedycja pierwszej płyty Led Zeppelin zawierająca zremasterowany oryginalny album z 1969 r. oraz, w wersji „deluxe”, drugi dodatkowy dysk z genialnym 71-minutowym koncertem zarejestrowanym w słynnej paryskiej „Olimpii” w dniu 10 października 1969r.

Tak się złożyło, że kilka miesięcy wcześniej stałem się posiadaczem fanclubowego, wydanego w minimalnym nakładzie CD, tego samego, trwającego tutaj 78 minut(!) koncertu w doskonałej jakości dźwięku pt. „Live In Paris 1969„.

LED ZEPPELIN "Live In Paris 1969"
LED ZEPPELIN „Live In Paris 1969”

Koncert był częścią krótkiego wypadu zespołu do Europy (Holandia i Francja), gdzie w dniach 3 – 12 października dali cztery występy. Była to forma promocji dla mającej ukazać się 22 października drugiej ich płyty, choć prawda jest taka, że z nowego krążka Led Zeppelin zagrali tylko dwa utwory: „Heartbreaker” i „Moby Dick”.

Czym różni się wersja fanclubowa od tej oficjalnej, zamieszczonej na „Led Zeppelin l” z 2014 r ?

Układ utworów jest niemal identyczny, poza jednym ważnym wyjątkiem. W fanclubowej edycji „How Many Times” trwa 23 minuty(!), natomiast wersja Warnera została skrócona o całe 11 minut (a więc o połowę), w zamian dając „Moby Dick”.

Live In Paris 1969” posiada też piękną okładkę znaną z … austriackiej edycji LP „Led Zeppelin ll„, a w środku zamieszczono kilka świetnych zdjęć zespołu z tego okresu.

Być może w tym miejscu można by się zastanowić i zadać pytanie: którą z tych płyt należałoby mieć w swojej kolekcji?

Ja nie miałem wątpliwości i mój wybór był jednoznaczny: mam je obie!