Archiwum kategorii: Płytowe wykopaliska

SEX „Sex”(1971); „The End Of My Life” (1972).

Grupa SEX, której początki istnienia datują się na rok 1969 powstała w Quebecu jako trio. Przypomnę, że Quebec był w tym czasie jedyną kanadyjską prowincją z francuskim językiem urzędowym. To tu powstał zespół DIONYSOS (nawiasem mówiąc muzycy obu formacji doskonale się znali), który jako pierwszy zaczął śpiewać rockowe teksty w języku Moliera i Voltaire’a. Całe szczęście, że tego pomysłu nie powielił główny wokalista i basista  Robert Trepanier, który do spółki z Yves Rousseau (gitara i chórki) i Serge’em Gratton’em (perkusja) założyli SEX. Z całym szacunkiem – jakoś nie pasuje mi ten język do rocka. I nawet nie przeszkadza mi, że ten świetny wokalista angielskie teksty śpiewa z twardym francuskim akcentem…

Debiutancki album zatytułowany po prostu „Sex” wydała w 1971 roku  wytwórnia Trans Canada.

SEX "Sex" (1971)
LP Sex” (1971).

„Sex” zawierał bezkompromisowy, czadowy hard rock o bluesowym zabarwieniu podlany odrobiną psychodelii. Idąc skrótem myślowym powiem, że to skrzyżowanie Budgie z Black Sabbath. Z potężnym brzmieniem bębnów, wściekle sfuzzowanymi partiami gitarowymi i mocnym wokalem. Całość otwiera mocny i soczyście hard rockowy „Scratch My Back” z fantastycznie wyeksponowanymi bębnami, gitarą prowadzącą i zadziornym wokalem. „Not Yet” mknie niczym rozpędzony pociąg ekspresowy ze zmianami tempa, pochodami basu, ozdobiony świetną solówką gitarową, zaś „Doctor” to rasowy 12 taktowy blues. Najbardziej kontrowersyjnym utworem na płycie jest „I Had To Rape Her” („Musiałem ją zgwałcić”) z dość szokującym tekstem traktującym o seksie. Na dobrą sprawę niemal wszystkie one krążą wokół tego tematu (zgodnie zresztą z nazwą zespołu) i mogły co bardziej wrażliwsze osoby gorszyć. Muzycznie jest to kolejny mocny i wolno toczący się rocker.

Tył okładki LP "Sex"
Tył okładki LP „Sex”

Są też momenty spokojniejsze, w których pojawia się harmonijka ustna („Try”), czy też eteryczna partia fletu w bardzo przecież mocarnym „Come, Wake Up!”. Sfuzzowane gitary szaleją w „Night Symphony” i do spółki z sekcją rytmiczną napędzają całość. Płytę kończy „Love Is A Game” – wyśmienite, ciężkie blues rockowe granie. Jednego z ówczesnych recenzentów trochę poniosło i słowo ciężkie zamienił na brutalne (?!)…  Dodał jednak zaraz, że  „… jest to płyta tylko dla rockowych twardzieli z czym wypada mi się absolutnie zgodzić! Cały materiał został napisany przez zespół, a promował go singiel „Come, Wake Up!”/”I Had To Rape Her”. Oryginalny LP kosztuje 500$! Jak na album trwający trzydzieści dwie minuty cena baardzo wysoka…

Na drugiej płycie „The End Of My Life”, która ukazała się rok później, pojawił się Pierre (Pedro) Quellette, muzyk grający na saksofonie i flecie. Brzmienie wzbogacono też o organy, kompozycje stały się dłuższe, bardziej progresywne.

SEX "The End Of My Life" (1972)
SEX „The End Of My Life” (1972)

W zasadzie można pokusić się o stwierdzenie, że jest to album koncepcyjny dotyczący młodego człowieka, jego „seksualnej pełnoletności” prowadzącej do wynaturzenia i rozwiązłości, groźnej choroby wenerycznej (o AIDS nikt jeszcze nie słyszał), upadku moralnego zakończonego dramatyczną walką o życie… Jak widać z pewną konsekwencją, żeby nie powiedzieć obsesją, kwartet drążył zapoczątkowany na debiucie temat seksu. I to niemal ze zdwojoną siłą. To tyle w kwestii tekstów…

Otwierający płytę „Born To Love” wnosi w muzykę więcej wolnej przestrzeni. Ten psychodeliczny blues z fletem i bardzo fajnym solem saksofonowym zdecydowanie podążył w kierunku  progresywnego rocka na najwyższym poziomie. Granie w stylu If i Colosseum z floydowskimi gitarami… Interesujący „I’m Starting My Life Today”  wybrany na singiel promujący płytę podążał w kierunku blues rocka. Dwuminutowy „Emotion” to muzyczna miniatura; sporo tu, niby chaotycznych, a jednak bardzo uporządkowanych dźwięków.

Tył okładki "The End Of My Life"
Tył okładki „The End Of My Life”

Dużo dłuższy „Pleasure” z szaleńczym intro saksofonu i ksylofonu przywodzi na myśl produkcje Franka Zappy i jego Mothers Of Invention. Zaczyna się jak prog rockowa kompozycja, która przechodzi nagle w blues rockowe granie. W „See” bardzo podoba mi się pulsujący bas współpracujący z saksofonem, do którego podłącza się gitara solowa; w drugiej części słyszymy krótkie, ale za to jakże kapitalne solo organowe. „Syphillissia” brzmi trochę egzotycznie; rozmarzony klarnet przywołuje skojarzenia z klimatem arabskich opowieści snutych przez  Szeherezadę z „Księgi tysiąca i jednej nocy” z którego w zakończeniu wybudza nas kapitalna gitarowa solówka do spółki z mocną sekcją rytmiczną. Płytę zamyka tytułowa, ośmiominutowa kompozycja „The End Of My Life” łamiąca schemat psychodeliczno- bluesowej konwencji całego albumu. Pierwsze dźwięki fletu przywołują skojarzenia z wczesnym Jethro Tull, zaś wokal momentami do złudzenia przypomina Grega Lake’a z pierwszych dwóch płyt King Crimson. Nawet gitary brzmią jak u Frippa. Epicki utwór na miarę „Epitaph”! Ale nie ma czemu się dziwić. Wszak już sam tytuł („Koniec mojego życia”) nie pozostawia złudzeń co do jego merytorycznej treści.

Podobnie jak debiut, tak i ten oryginalny krążek wart jest spory majątek (300$). Warto więc pokusić się o zdobycie dużo tańszej i bardziej „ekonomicznej” (2 w 1) reedycji kompaktowej wydanej przez firmę Progressive Line w 2002 roku. Ja przynajmniej tak zrobiłem…

FLOATING BRIDGE „Floating Bridge” (1969)

Gitarzysta Rich Dangel jako szesnastolatek był członkiem grupy The Wailers, o których dziś mówi się, że w 1960 roku „… byli Beatlesami z Seattle przed samymi Beatlesami”. Ich największy przebój „Tall Cool One” wydany w 1959 roku to rock’n’roll w stylu Chucka Berry’ego napędzany rhythm’n’bluesowymi saksofonami. Przebojowych singli było zresztą więcej; warto wspomnieć tu o instrumentalnym „Mau Mau”, gorącym i ostrym jak brzytwa „Dirty Robber”, czy słynnej piosence „Louie Louie” spopularyzowanej w 1963 roku przez The Kingsmen. Moim zdanie lekko „zmiękczonej” w stosunku do wersji The Wailers  Grające w owym czasie bardzo mocno, ostro i niemalże rockowo The Wailers uznaje się obecnie za jeden z pierwszych, jeśli nie pierwszy amerykański zespół garażowy! Dla młodego chłopaka w dużych rogowych okularach pochodzącego z przedmieścia Seattle, Tacomy, zapewne była to (jak do tej pory) największa życiowa przygoda…

The Wailers. W okularach Rich Dangel
The Wailers. Ten w okularach to Rich Dangel.

Po rozwiązaniu The Wailers gitarzysta na krótko związał się z mniej znanym zespołem The Rooks i późnym wcieleniem Time Machine. W następstwie upadku tego ostatniego w 1967 roku wraz z basistą Joe Johnsonem założyli The Unknown Factor, do którego przyłączyli się perkusista Michael Marinelli i drugi gitarzysta Joe Johansen. Zaczęli jako zespół akompaniujący towarzysząc na scenie lokalnym artystom takim jak Patti Allen i Ron Holden.  Jednak, gdy w 1968 roku dołączył do nich wokalista Pat Gossan sytuacja zmieniła się i pod nową nazwą, jako FLOATING BRIDGE, zaczynali zdobywać coraz większą popularność stając się wkrótce czołowym, żeby nie powiedzieć „flagowym” zespołem z Seattle. Jako jedni z pierwszych mogli pochwalić się umową na występy w legendarnym Seattle’s Eagle Auditorium. Tym samym, w którym grali tacy wielcy jak Grateful Dead, The Doors, Cream, Iron Butterfly, Vanilla Fudge, Pink Floyd, MC 5, Stepenwolf i wielu innych…

Floating Bridge na scenie Seattle Pop Festival (1969)
Floating Bridge na scenie Seattle Pop Festival (1969)

W tym samy roku dali kapitalny koncert na festiwalu Sky River Rock. Swoim występem i muzyką przypominającą mocniejszą wersję Cream i Mountain z elementami The Allman Brothers Band dosłownie zmiażdżyli innych artystów i wykonawców! Wytwórnia Vault Records błyskawicznie podpisała z nimi kontrakt. Na efekt nie trzeba było długo czekać; wydany wkrótce singiel „Brought Up Wrong/Watch Your Step” odniósł co prawda umiarkowany sukces, ale dał impuls do nagraniu dużej płyty. Album „Floating Bridge” ukazał się wiosną 1969 roku, a jego producentem był Jackie Mills, który świetnie poradził sobie z całą muzyczną materią.

LP "Floating Bridge" (1969)
LP „Floating Bridge” (1969)

Płyta zawiera osiem nagrań, z których aż sześć to kompozycje własne zespołu, a w zasadzie spółki kompozytorskiej Dangel/Johnson/Gossan. Dwa pozostałe to świetne, instrumentalne wersje „Hey Jude” The Beatles, oraz połączonych ze sobą „Eight Miles High” The Byrds i „Paint In Black” Rolling Stones. Co ważne – krążek nie ma żadnych słabszych momentów! Dużo tu tak lubianych przeze mnie gitarowych improwizacji o wyraźnym psychodelicznym odcieniu. Jak w otwierającym „Crackshot” zagranym z mocą i pełną pasji furią. Kapitalna sekcja rytmiczna, świetny wokal i cudowne hendrixowskie solówki obu gitarzystów. Siedem minut epickiego, fantastycznie psychodelicznego blues rocka! Po takim początku, aż strach pomyśleć, co będzie dalej. A dalej, co wydaje się wielce nieprawdopodobne, jest tylko lepiej… Instrumentalna wersja znanego przeboju Beatlesów w wykonaniu chłopaków z FLOATING BRIDGE rozwaliła mnie na łopatki. To jedna z najciekawszych przeróbek „Hey Jude” jaką słyszałem i do której nie mam (jako fan czwórki z Liverpoolu) żadnych zastrzeżeń! Wykonana przez muzyków delikatnie, z wyczuciem i czułością, na dwie gitary prowadzące. Tyle, że ta druga lekko schowana na drugim planie wyczynia takie harce, że aż dreszcze przebiegają. Całość brzmi jak nieznane nagranie The Allman Brothers Band! Kolejny mocarny akcent, tym razem usadowiony gdzieś w stylu Cream z domieszką Grand Funk znajduję w „Watch Your Step. Znany ze strony „B” singla naładowany jest bardzo ciężkimi sfuzzowanymi gitarami i prującą do przodu perkusją. Ma w sobie tyle energii, że polecam go na wszelkiego rodzaju dolegliwości typu chandra, czy wisielczy humor. Serio! Jest tylko jeden warunek – musi być odtwarzany w wysokich rejestrach głośności. Efekt murowany… Pierwszą stronę płyty zamyka blues rockowy „Three Minute & Ten Second Blues”. Na początku w umiarkowanym, w połowie zdecydowanie już przyspieszonym tempie ozdobiony ładnymi partiami gitar. Szkoda, że to tylko trzy minuty i dziesięć sekund…

Label oryginalnego LP.
Label oryginalnego LP.

Na drugiej stronie mamy dwa typowo rockowe i ciężkie utwory: „Brought Up Wrong”„You’ve Got The Power” dowodzące, że jak grupa potrafi „przyłoić” jak mało kto w tym czasie. Oba nagrania przedziela „Medley:  Eight Miles High/Paint In Black” dwa covery z repertuaru The Byrds i The Rolling Stones połączone w jedną całość. Słucha się tego naprawdę z wielką przyjemnością! Płytę kończy kapitalny „Gonna’ Lay Down 'N’ Die”,  ponad 7-minutowy, powolny i ciągnący się jak magma blues. Cudo! I tylko pozostaje  żal, że grupa przetrwała jedynie do początku 1970 roku.

„Okularnik” Rich Dangel grywał później w różnych i raczej mniej ważnych zespołach. Nie opuścił swej rodzinnej Tacomy. Pod koniec lat 90-tych powołał do życia Rich Dangel Big Band. Zmarł 2 grudnia 2002 roku, dzień po swoich 60-tych urodzinach… Joe Johansen zasilił Little Bill And The Blue Notes. Niewiele później przeszedł pontonowym mostem na drugą stronę życia, by grać w „Największej Orkiestrze Świata” zabierając ze sobą Joe Johnsona

Ostatni Mohikanin z Preston. KEEF HARTLEY BAND „Halfbreed” (1969)

Keef Hartley miał w życiu dwie pasje: gra na perkusji i Indianie Ameryki Północnej. Fanom rocka znany jest przede wszystkim z tej pierwszej. Człowiek, który w grupie Rory Storm & The Hurricanes zastąpił za bębnami Ringo Starra gdy ten odszedł do The Beatles; arcyważne ogniwo zespołu The Artwoods, w którym grał m.in. z Jonem Lordem (płyta „Art Galery” 1966), następca Aynsleya Dunbara w Bluesbreakers Johna Mayalla (płyta „Crusade” 1967) i współpraca z samym Mayallem na jego solowej płycie („Blues Alone” 1967); założyciel grup KEEF HARTLEY BAND i Dog Soldier, z którymi nagrał w sumie dziewięć albumów. Tak, w telegraficznym skrócie można przedstawić sylwetkę tego niezwykle błyskotliwego i barwnego muzyka-perkusistę o niespotykanie wielkiej charyzmie.

John Mayall i Keef Hartley
John Mayall i Keef Hartley

Drugą pasją zaraził się w dzieciństwie. „Pomimo, że urodziłem się w  samym środku Wielkiej Brytanii, w Preston (miasto leży dokładnie w połowie drogi pomiędzy Glasgow a Londynem – przyp. moja) to odkąd pamiętam fascynowali mnie Indianie i ich kultura. Przez całe swe życie czuję się jak mieszaniec – taki półkrwi Indianin. Może w poprzednim życiu faktycznie byłem Mohikaninem?” – z właściwym sobie humorem napisał te słowa w swej autobiografii wydanej w 2007 roku, zatytułowanej – tak samo jak pierwsza jego płyta – „Halfbreed” („Mieszaniec”). Ludzie z otoczenia muzyka wiedzieli, że jest totalnie zakręcony na punkcie kultury północnoamerykańskich Indian. Ta fascynacja przeniosła się na wszystkie okładki sygnowane nazwą KEEF HARTLEY BAND, które zdobią indiańskie motywy. Odstępstwo uczynił na solowej płycie  „Lancashire Hustler” przeobrażając się w XVII-wiecznego amerykańskiego trapera.

Keef Hartley jako amerykański traper  (LP Lancashire Hustler" 1973)
Keef Hartley jako amerykański traper (LP „Lancashire Hustler” 1973)

Profesjonalnej techniki gry na perkusji uczył się pod opieką znanego angielskiego perkusisty i doskonałego pedagoga Lloyda Ryana. Tego samego, który uczył tajników bębnienia Phila Collinsa. Jednak jak sam przyznaje największy wpływ na jego styl miał legendarny perkusista amerykański Buddy Rich. Dziś uznaje się Keefa Hartleya za jednego z najwybitniejszych przedstawicieli jazz rocka. Ogromny potencjał tkwiący w w perkusiście widział od samego początku Mayall, ale podobnie jak wielu innych muzyków perkusista nie zagrzał długo miejsca w Bluesbreakers. Hartley miał ambicję zrobienia czegoś na swój rachunek. I zrobił to tworząc w 1968 roku własną formację.

Keef Hartley. Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli jazz rocka
Keef Hartley. Jeden z najwybitniejszych przedstawicieli jazz rocka

Rok później wystąpili na legendarnym festiwalu w Woodstock. Niestety byli jedynym wykonawcą, których koncert nie został zarejestrowany ani na taśmie filmowej, ani w wersji audio (pisałem o tym omawiając ich płytę „British Radio Sessions 1969-71” w lutym 2015 roku). Byli wówczas w fantastycznej formie porywając kilkutysięczną publiczność materiałem z wydanego przez Deram  wiosną tego samego roku albumu „Halfbeerd”. Album powstał w studiu w rekordowo krótkim czasie czterech dni (7, 9, 10 i 13 października 1968) pod okiem producenta Neila Slavena, znanego ze współpracy z takimi zespołami jak Chicken Shack, Savoy Brown, Egg i Pink Fairies.

KEEF HARTLEY BAND "Halfbreed" (1969)
KEEF HARTLEY BAND „Halfbreed” (1969)

„Halfbreed” to stanowczo niedoceniana płyta. A moim zdaniem jest to jeden z najlepszych brytyjskich albumów bluesowych w historii. Zrobiony przez niebanalnych muzyków, których dobrał sobie Hartley. Moją szczególną uwagę zwrócił śmigający na gitarze wokalista Miller Anderson obdarzony niezwykle wyrazistym głosem, niosący ogrom siły, emocji i uczucia. On po prostu urodził się, by śpiewać bluesa! Wspomagał go drugi gitarzysta Spit James, oraz nowozelandzki basista Gary Thain (później w Uriah Heep). Skład grupy dopełniał klawiszowiec Peter Dines, wyprawiający niebywałe rzeczy na organach Hammonda. Nazwiska może nie są „wielkie”, ale talentu odmówić im nie można. Do tego sekcja dęta wywodząca się z Bluesbreakers Johna Mayalla, która na tej płycie składała się z najlepszych trębaczy Wielkiej Brytanii: Henry’ego LawtheraHarry Becketa, oraz  świetnych saksofonistów: Lyna Dobsona i Chrisa Mercera. Tak powinien brzmieć najlepszy w karierze album Mayalla, gdyby ten nie rozwiązał zespołu po płycie „Blues From Laurel Canyon”! Pod względem muzycznym album jest niemal wzorcowym przykładem tego, co działo się w muzyce rockowej pod koniec lat 60-tych. Punktem wyjścia był jazz, a miejscem docelowym szeroko pojęty rock z domieszką bluesa i progresji.

Płytę zaczyna i kończy zabawna introdukcja – dialog pomiędzy Mayallem i Hartleyem, w którym ten pierwszy informuje, że perkusista właśnie został wyrzucony z zespołu. Niektórzy wierzą do dziś, że dialog był autentyczny, że taka rozmowa miała miejsce i że faktycznie słynny gitarzysta wyrzucił Keefa ze swej formacji. Kiedyś tak bardzo o tym się nie pisało (plotkarskie portale to współczesny „wynalazek”), ale obaj panowie byli wielkimi przyjaciółmi. Mayall zresztą zrzekł się swego honorarium za „udział” w nagraniu tej płyty. A cała reszta albumu jest już jak najbardziej na serio.

Tytułowy „Halfbreed” to instrumentalna jazzrockowa improwizacja. Fantastycznie napędza ją wyrazista sekcja rytmiczna, z długimi solówkami gitarowymi i organowymi (kłania się wczesny Santana). Najdłuższy na płycie, dziesięciominutowy „Born To Die” to blues w czystej postaci z kapitalnymi popisami gitarzysty i klawiszowca. I ten pełen żalu i goryczy głos Millera Andersona! Żal ściska mi serce, że jest znany tak nielicznym… Z kolei w „Sinin’ For You” dzieje się tak dużo, że pomysłami z tego utworu można by obdzielić całą płytę niejednego wykonawcy. Przede wszystkim na plan pierwszy wysuwają się dęciaki, przez co nadają kompozycji soulowego charakteru. To chyba nie przypadek, że podczas występu w Woodstock nazwano ich „brytyjskim Earth Wind & Fire”. Kontrastem dla dętych jest ostra, porywająca solówka gitarowa, zaś całość zamyka łagodna partia fletu. Myślę, że grupa Colosseum chętnie przejęłaby tę kompozycję do swego repertuaru, ewentualnie John Mayall spokojnie mógłby ją umieścić na albumie „Bare Wires”. Pasowałaby jak ulał…

Wnętrze okładki LP "Halfbreed"
Wnętrze okładki LP „Halfbreed”

Na albumie nie zabrakło rzecz jasna rasowego hard rocka. „Leavin’ Trunk” to przeróbka bluesowego kawałka Sleepy John Estesa, w którym obaj gitarzyści dają świetny popis swych umiejętności. Utwór aż kipi od porywających riffów i solówek i brzmi jak nieco bardziej surowy Led Zeppelin. W „Think It Over” B.B. Kinga pojawiają się zaś hendrixowskie gitarowe zagrywki rewelacyjnie wspomagane przez organy i funkową grę sekcji rytmicznej. Oj, buzuje krew w żyłach, buzuje..! Od pierwszego przesłuchania płyty zauroczył mnie bardzo psychodeliczny i dość łagodny „Just To Cry”. Utwór został oparty na dość prostej transowej linii basu. Niby nic wielkiego. Cóż za rewelacja. A jednak! Został on w mistrzowski sposób obudowany klimatycznymi partiami organów z subtelnie wchodzącymi dęciakami. No i to intrygujące, snujące się jak wąż gitarowe solo! Cudo! Zawsze wymiękam przy tym nagraniu. „Too Much Thinking” to chwytająca za serce bluesowa ballada. W odróżnieniu od „Born To Die” istotną rolę odgrywają tu dęciaki, oraz piękne, atmosferyczne solo na… skrzypcach zagrane przez Lawthera. Świetny pomysł i kapitalny numer!

Mimo tej całej różnorodności „Halfbreed” jest bardzo spójnym albumem; poszczególne nagrania idealnie są do siebie dopasowane, muzycy od początku do samego końca utrzymali wysoki poziom. Aranżacje są naprawdę pomysłowe i wiele smaczków odkrywa się po kolejnych przesłuchaniach albumu. I jeszcze jedna ważna rzecz- bardzo dobre brzmienie płyty praktycznie nic się nie zestarzało i wciąż brzmi świeżo.

Keef Hartley jak prawdziwy, niekomercjalny i na swój sposób oryginalny artysta fortuny na muzyce się nie dorobił. Po kilku latach, pozbawiony należytego menadżerskiego wsparcia powrócił do rodzinnego Preston. Pracując jako stolarz wyłącznie incydentalnie udzielał się na lokalnych muzycznych scenach. Świat zapomniał o nim. Cóż, life is brutal… Nawet jego śmierć (zmarł 26 października 2011) została prawie niezauważona. Tylko najbliżsi i przyjaciele żegnali Go z ogromnym żalem i smutkiem. Tak jak John Mayall, który dzień później na swojej stronie internetowej napisał: „(…) Wydaje się niemożliwe, że mój Przyjaciel nie będzie się już pojawiał w żadnym z moich zespołów. Jego poczucie humoru i miłość do życia zawsze pozostanie w moim sercu jako wyjątkowe wspomnienie. Mój Przyjacielu, zawsze będę za Tobą tęsknił”.

THE ARTWOODS „Art Galery” (1966)

Wspominając grupę THE ARTWOODS zazwyczaj mówimy o niej w kontekście kolejnego szczebla kariery jej klawiszowca Jona Lorda lub perkusisty Keefa Hartleya. Zawsze mnie to dziwi, bowiem grupa w naszym kraju miała i ma(!) status zespołu kultowego. Odwiedzając Polskę w kwietniu 1966 roku jako support grupy Billy J. Kramer & The Dakotas swoimi koncertami m.in. w Radomiu, Warszawie, Krakowie i Kielcach przyćmili, a raczej zmietli ze sceny swych kolegów po fachu. Ubrani w czarne skóry byli kontrastem dla kolorowych Dakotas. Grali i śpiewali wspaniale, choć gorzej było z kontekstem: tylko dzienne światło, bez scenografii i pod nadzorem milicji (taki był wtedy standard w Polsce) pilnującej publiczności. Nie spodziewali się aż tak gorącego przyjęcia. Keef Hartley ze sceny obiecał, że wrócą tu we wrześniu, najpóźniej za rok… Ktoś bardzo przytomny zaprosił ich do Polskiego Radia, gdzie zarejestrowano trzy nagrania: „Be My Lady”„Chicago Calling” i prawdziwy rarytas „Pack Your Suitcase (I Don’t Want You Anyway)”. Odtworzono je na radiowej antenie tylko jeden jedyny raz! Szkoda, że tylko wtedy i tylko raz. Podobno taśmę chciał odkupić Jon Lord proponując w 2010 roku spore pieniądze i wydać ją na retrospektywnym albumie Deep Purple. Nie udało się. Nagrania wciąż są niedostępne dla masowego odbiorcy…

Początki THE ARTWOODS sięgają pierwszej połowy lat 60-tych, kiedy to wokalista Art Wood, gitarzysta Derek Griffiths, perkusista Red Dunnage, oraz grający na klawiszach Jon Lord założyli The Art Wood Combo. Cała czwórka grała wcześniej w The Red Bludd’s Bluesicians obsługując wesela i taneczne wieczorki w klubach golfowych. Jon Lord dodatkowo udzielał się w jazzowym Don Wilson Combo odgrywającym standardy jazzowe w amerykańskich bazach lotniczych. Znudzeni graniem „do kotleta” podjęli decyzję, by profesjonalnie zabrać się do muzykowania. Do składu dokooptowali basistę Dona Wilsona (tego z Don Wilson Combo) i zaczęli od reklamowania swoich występów w prasie muzycznej. Prosty pomysł, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Wkrótce grali po trzy, cztery koncerty, głównie w klubach muzycznych takich jak Cromwell, Speakeasy, czy Blaises przy pełnej i entuzjastycznie reagującej publiczności. Niestety, po jednym z takich koncertów wiozący ich Van zderzył się z ciężarówką w wyniku czego poważnie ranny został basista. Niedługo po tym zdarzeniu zrezygnował z grania w zespole. Jego miejsce zajął Malcolm Pool z Roadrunners.

Z całej tej piątki Art Wood (starszy brat Rona i późniejszy członek The Rolling Stones) posiadał największe doświadczenie w branży muzyczno-estradowej. To on założył londyński Ealing Blues Club, w którym (o czym warto wiedzieć) zadebiutował w 1962 roku Alexis Korner (zwany ojcem brytyjskiego białego bluesa) ze swoim zespołem Blues Incorporated – Art śpiewał tam w chórkach. On też kierował poczynaniami zespołu; organizował koncerty, przejazdy, starał się o sesję nagraniową i kontrakt płytowy. Od wielu tych spraw odciążył go niebawem Johnny Jones, nowy prężny menadżer, który zgłosił się do nich po jednym z występów. Błyskawicznie załatwił im całą serię koncertów w większych salach, oraz podpisał wstępną umowę z wytwórnią Decca Records na nagranie singla. Latem 1964 roku muzycy weszli do Advision Studios przy New Bond Street i zarejestrowali swe pierwsze historyczne nagrania: „Talking About You”, „Kansas City” oraz bluesowy standard Willie Dixona „Hoochie Coochie Man”. Decca wstrzymała wydanie singla prawdopodobnie z powodu tego, iż rywalizujące wersje „Hoochie Coochie Man”  zostały wydane w tym samym czasie przez Dave’a Berry’ego i Manfreda Manna. Wytłoczona na acetacie płytka (taka trochę lepsza wersja dawnych pocztówek dźwiękowych) w 1990 roku została sprzedana na aukcji i od tamtej pory więcej się nie pokazała. Ach, mieć taki rarytas w domu! Kilka tygodni później Red Dunnage odszedł z zespołu decydując się (według niego) na pewniejszą i stabilniejszą posadę -kuriera na lotnisku Heathrow. Pozostali zaczęli szukać nowego bębniarza. W końcu zamieszczono krótkie ogłoszenie w Melody Maker, na które odpowiedziało kilka osób. Jedną z nich był Mitch Mitchell, z którym zagrali kilka koncertów, ale jego styl gry generalnie im nie odpowiadał. Dwa lata później perkusista znajdzie się w jednym z najsłynniejszych zespołów świata – The Jimi Hendrix Experience… W końcu wybór padł na Keefa Hartleya z Rory Storm And The Hurricanes , który zastąpił za bębnami Ringo Starra, gdy ten przeszedł do The Beatles. W tym składzie Decca wydała im pierwszy oficjalny singiel „Sweet Mary/If Ever Get My Hands On You”. Strona „A” to bluesowy standard Leadbelly’ego; drugi utwór był autorską kompozycją spółki John Carter/Ken Lewis, którzy później odniosą sukces z The Flower Pot Men tworząc dla nich przebój „Let’s Go To San Francisco”. Za radą producenta Mike’a Vernona z nazwy zespołu wyrzucono słowo Combo, uznając je za zbyt archaiczne, zaś datę 1 października 1964 roku uznaje się jako początkującą dla istnienie zawodowej grupy THE ARTWOODS (czasem pisaną jako The Art Woods).

Label drugiego singla "Oh My Love" (luty 1965)
Label drugiego singla „Oh My Love” (luty 1965)

W sumie wytwórnia Decca wydała grupie pięć singli przypominające trochę nagrania The Animals. Co ciekawe, strony „B” tych płytek zawierały materiał o wiele ciekawszy niż ten umieszczony na teoretycznie ważniejszych stronach „A”. Tak jest np. na singlu z kwietnia 1966 „I Take What I Want/I’m Looking For The Saxophone Doubling French Horn Wearing Size 37 Boots” (dłuższego tytułu już chyba nie mogli wymyślić) gdzie znajdujemy wyśmienitą rozimprowizowaną jazzowo-bluesową kompozycję. Podobnie rzecz ma się z ostatnią małą płytką z logo Decca Records, wydaną cztery miesiące później, która na pierwszej stronie zawierała w końcu niemal rockowy „I Feel Good”, ale na odwrocie mimo wszystko ciekawiej prezentował się rozbujany, jazzujący „Molly Anderson’s Cookery Book” urozmaicony recytacją z… książki kucharskiej. Warto jeszcze wspomnieć o bardzo udanej EP-ce „Jazz In Jeans” (kwiecień 1966), dziś niestety ultra rzadka zawierająca m.in. instrumentalną (świetną!) wersję „A Taste Of Honey”, czy pełen zmiennych klimatów „Out Man Flint” (Lord i Hartley w głównych rolach!). Szkoda, że nagrania z „czwórki” nie znalazły się na dużej płycie grupy, która wydana została w listopadzie 1966 roku pt. „Art Galery”.

THE ARTWOODS "Art Galery" (1966)
THE ARTWOODS „Art Galery” (1966). Reedycja CD Repertoire Records z 14 bonusami z 2009 r.

Przyznać trzeba, że album był dziełem bardzo udanym. Nagrany w maleńkim studiu mieszczącym się w piwnicach domu przy Denmark Street pod okiem producenta Mike’a Vernona oddaje w pełni charakter muzyki granej na żywo przez zespół. Bo trzeba wiedzieć, że kiedy THE ARTWOODS łapali wiatr w żagle, to brzmieli wręcz powalająco – jak najlepsza rhythm’n’bluesowa formacja świata! Jeden z angielskich recenzentów napisał, że to „(…) klejnot zespołowego grania z błyskającymi dwunastoma nagraniami pośród których nie ma ani chwili nudy, a panowie Lord i Hartley świecą najjaśniej”. Szkoda jedynie, że zabrakło na albumie oryginalnych kompozycji – wszystkie utwory to przeróbki mniej lub bardziej znanych standardów z rejonu bluesa, jazzu i soulu. Patrząc dziś z perspektywy czasu wydaje się, że styl formacji Erica Burdona położył się cieniem na brzmieniu THE ARTWOODS, czego przykładem do złudzenia przypominający dokonania The Animals – skądinąd bardzo udany – „I Keep Forgettin'”. Słychać też echa dokonań Them (w ozdobionym przesterowaną gitarą „Things Get Better”), oraz w mniejszym stopniu The Rolling Stones. Mnie zachwyca ponad 5-minutowy, instrumentalny „Walk On The Wild Side” z kapitalnymi Hammondami i jazzowymi, pełnymi werwy przejściami. Niewiele ustępuje mu atmosferyczny, bardzo dojrzały (jak na rok 1966) „Work, Work, Work”; mocno rozbujany „Keep Looking” pełen udanych, niemal psychodelicznych przejść gitary, czy wreszcie instrumentalny, typowy dla grupy „Be My Lady” oparty na współbrzmieniu gitary i organów. A przecież są tu także takie cudeńka, jak otwierający całość „Can You Hear Me”, czy zagrany w szybkim tempie „One More Heartache” znany z wykonania Marvina Gaye’a.

Tył okładki oryginalnego LP.
Tył okładki oryginalnego LP.

Brytyjski monofoniczny LP z czerwoną nalepką jest bardzo poszukiwany przez kolekcjonerów winyli (i fanów Deep Purple) – niestety  płyta drożeje z roku na rok. Kompaktowa wersja „Art Galery” (dlaczego wydana w stereo?!) uzupełniona została o 14 nagrań dodatkowych – utwory z singli, oraz EP „Jazz In Jeans”. Polecam też CD „Singles A’s & B’s” zawierający zbiór wszystkich nagrań singlowych w tym cztery, które nie zmieściły się na poprzednim albumie („Oh My Love”„Big City”„I’m Looking For A Saxophonist…”„Molly Andreson’s Cookery Books”). Prawdziwa gratka nie tylko dla fanów zespołu!

Mimo, że THE ARTWOODS byli jedną z najlepszych i najciężej pracujących kapel r&b tamtych czasów, to brak sukcesu komercyjnego spowodowało, że Decca straciła zainteresowanie grupą. Sytuację mógł uratować Parlophone, który wydał całkiem udany singiel „What Shall I Do/In The Deep End”, ale i ta płytka przeszła bez echa. Za namową wytwórni płytowej Fontana zmienili image przeistaczając się w amerykańskich gangsterów z lat 30-tych i pod (raczej samobójczym) szyldem St. Valentine’s Day Massacre wydali nieudany singiel, który okazał się gwoździem do trumny zespołu. THE ARTWOODS ostatecznie rozwiązali się w 1967 roku. Dziś obie te płytki warte są małą fortunę – każda po 250 funtów! Masakra!!!

Po rozpadzie zespołu najlepiej poradził sobie Jon Lord zakładając w 1968 roku Deep Purple. Z powodu pogłębiającej się choroby (rak trzustki) opuścił grupę w 2002 roku (jego miejsce zajął Don Airey). Zmarł 12 lipca 2012 w wyniku zatoru tętnicy płucnej… Keef Hartley przyjął propozycję Johna Mayalla i wstąpił do jego Bluesbreakers, a potem założył własną formację Keef Hartley BandDog Soldier. Gitarzysta Derek Griffiths grał w Satisfaction, The Alan Bown i w Dog Soldier (u boku Hartleya). O dziwo ewidentnie utalentowany Art Wood nie zrobił większej kariery; co prawda założył ze swym bratem efemeryczny Quiet Melon, ale zaraz potem wycofał się z muzycznej branży i został grafikiem. Zmarł w Londynie 3 listopada 2006 roku w wieku 69 lat…

FUZZY DUCK – Rozczochrany kaczor ciężkiego rocka.

Jeśli mam być szczery, na wstępie muszę to powiedzieć – przy muzyce FUZZY DUCK klasyczne płyty Deep Purple nie robią już taaakiego wrażenia! Natomiast tacy Uriah Heep mogliby się jeszcze sporo od nich nauczyć…

Paradoksem jest to, że ten zespół, który nagrał jeden z pięciu najlepszych, brytyjskich albumów z kręgu tzw. ciężkiego progresywnego rocka podzielił los wykonawców, którzy mieli pecha. Nagrali znakomite, wręcz rewelacyjne płyty – tyle, że nie zauważone w epoce przepadły w mrokach zapomnienia na całe dekady. Ileż takich było: Andromeda, T2, Arcadium, Norman Haines Band, Arzachel, Indian Summer,.. FUZZY DUCK to kolejny z takich zespołów, choć mógł aspirować do miana supergrupy. Wszak założony został przez znakomitego basistę Micka Hawkswortha (ex- Andromeda), perkusistę Paula Francisa (ex- Tucky Buzzard), oraz byłego współpracownika Arthura Browna, członka The Spice (grupa Micka Boxa i Davida Byrona przed Uriah Heep) – organistę Roya Sharlanda. Do tej trójki wkrótce dołączył gitarzysta i wokalista Graham White.

Fuzzy Duck w studio (1970)
Fuzzy Duck w studio. Od lewej: G. White; P. Francis; M. Hawksworth; R. Sharland. (1970)

Album „Fuzzy Duck” z nieco żartobliwą okładką przedstawiającą roztargnionego kaczora, którą zaprojektował Jonathon Coudrille ukazał się latem 1971 roku nakładem wytwórni MAM należąca do menadżera Toma Jonesa. Szkoda tylko, że mało kto miał szansę usłyszeć ten wytłoczony w zaledwie 500 egzemplarzach longplay! Toż to wręcz kryminalny przykład głupoty i krótkowzroczności wytwórni płytowej. Tej samej, która przecież wydała dziesiątki tysięcy egzemplarzy singla „I Hear You Knocking” Dave’a Edmundsa, oraz płyty popularnego wówczas Gilberta O’Sullivana. Całkiem prężną wytwórnię MAM powinno być stać na więcej, niż na nakład prywatnego tłoczenia…

LP "Fuzzy Duck" (1971)
LP „Fuzzy Duck” (1971)

„Fuzzy Duck” to porcja porywającego hardrockowego grania w klasycznym stylu; mieszanka dynamicznych Purpli z wczesnymi Atomic Rooster i Uriah Heep. Doszukać się tu można także amerykańskiego Grand Funk Railroad. Szczególnie w opus magnum albumu – „In Our Time”. Z kapitalną motoryką i imponującymi riffami, gdzie instrumentalne szaleństwa idealnie łączą się z porywającą piosenką. Zwracam uwagę na intensywną i wiecznie niespokojną grę basu; pełnym, soczystym brzmieniem Hammondów; dynamiczną i pełną improwizacji (niemal jak u Blackmore’a) grą gitary; potężnie brzmiącym, ale rozbujanym bębnieniem i wreszcie jakże ciepłym, bezpretensjonalnym i fajnym wokalem.  Album zawiera osiem nagrań, które trwały od czterech do siedmiu minut, przez co zespół nigdy nie nudził. Zapewniam, że miłośnicy dłuższych muzycznych pasaży też będą usatysfakcjonowani. I mimo, że wszystko opiera się na dość prostym schemacie: melodyjna piosenka jest bazą do efektownych solówek gitary i organów Hammonda na tle świetnej pracy sekcji rytmicznej, to właśnie ta prostota  sprawia, że słucha się tego wszystkiego z zapartym tchem i niekłamaną radością!

Zaczyna się od „Time Will Be Your Doctor” z żywym Hammondem i ciężkim basem – to jest prawdziwy, rozbujany i konkretny rocker. Pokochałem to nagranie od samego początku! Dalej mamy wcale nie gorzej, a nawet lepiej. „Mrs. Prout” zawiera sporo efektownych zmian nastroju: mocny, gitarowy początek przełamany ładną melodią, a później dosłownie istne szaleństwo Hammondów. „Just Look Around You” utrzymany w szybkim tempie eksponuje bardzo ładną melodię ze świetnymi partiami instrumentalnymi. Niesamowite solo przesterowanej gitary w „Afternoon Out” i zagęszczona, ciemna atmosfera to główne atuty tego nagrania, które sprawiają, że ciary przechodzą mi przez grzbiet.

Tylna strona okładki japońskiej reedycji CD (2005)
Tylna ( i ciekawsza) strona okładki japońskiego wydania CD wytwórni Airmail z 2005 r.

Chwytliwy, ale intensywny „More Than I Am” nie schodził poniżej imponującego poziomu. „Country Boy” klimatem zbliżony do Deep Purple zachwyca mocą wspaniałych gitarowych zagrywek, szybkim tempem, ciężkim bluesującym przejściem i najwspanialszą solówką gitarową na tej płycie. W połowie tego sześciominutowego numeru perkusja do spółki z organami robi taki dym, że dech zapiera! O utworze „In Our Time”  pisałem na samym początku, zaś całość zamyka 1,5-minutowa miniaturka „A World From Big D” będąca bardziej muzycznym żartem zespołu, niż „poważną” kompozycją. Wplecione w nim kacze odgłosy (w tej roli organista Roy Sharland) zawsze wprawiają mnie w dobry humor. Tak jak i widok spoglądającego z okładki rozczochranego, ale jakże sympatycznego Kaczora Fuzzy’ego – szarlatana ciężkiego rocka.

Wydania kompaktowe zawierają bonusy – cztery nagrania singlowe (z sierpnia i listopada 1971 roku) zrealizowane z nowym gitarzystą Garth Watt-Roy’em (zniechęcony White opuścił zespół tuż po nagraniu albumu). Pierwszy (i najdroższy) CD ukazał się w Japonii (no bo gdzie jak nie tam?) nakładem firmy Airmail w 2005 roku. Europejskie reedycje, m.in. Repertoire (2007) i Esoteric Records (2012) na szczęście są dużo tańsze i ich zdobycie nie powinno nastręczyć kłopotu.

Po rozpadzie zespołu Mick Hawksworth pojawił się na płycie Mathew Fishera (ex- Procol Harum) i Ten Years Later („Rocket Fuel” i „Ride On”) Alvina Lee, zaś Graham White założył progresywny Capability Brown. Z kolei Garth Watt-Roy założył ze swoim bratem Normanem (bas) grupę Greatest Show On Earth, a następnie zasilał szeregi East Of Eden, Limey, Steamhammer, The Baron Knights, aż w końcu założył grupę The Q Tips. Paul Francis grał na płytach grupy Tranquility, także z Mickiem Ronsonem, z Maggie Bell, oraz Chrisem Speddingiem. Ostatnio zaś koncertował ze Stevem Harleyem.

LEKKO CIEMNIEJSZY ODCIEŃ ZIELENI. GREENSLADE „Greenslade” (1973); „Bedside Manners Are Extra” (1973)

Decyzja o rozwiązaniu grupy Colosseum podjęta w październiku 1971 roku przez jej założyciela Jona Hisemana w zgodnej opinii krytyków, fanów jak i samych muzyków, była zdecydowanie przedwczesna. Dave Greenslade grający w zespole na klawiszach, współtwórca m.in. najbardziej znanego utworu grupy, epickiej „The Valentyne Suite”, rozczarowany decyzją perkusisty nawiązał kontakt z Tony Reeves’em. Przypomnę, że Reeves był pierwszym basistą Colosseum, z którego odszedł rok wcześniej. Obaj muzycy szybko doszli do porozumienia i zdecydowali, że założą zespół, ale bez gitarzysty(!), za to z dwoma klawiszowcami w składzie. Wkrótce dołączyli do nich: perkusista Andy McCulloch (ex King Crimson i Fields), oraz wokalista i (drugi) klawiszowiec Dave Lawson, były członek Web, Samurai i The Alan Bown Set. W tak uformowanym składzie zespół GREENSLADE zadebiutował w listopadzie 1972 roku w klubie Zoom we Frankfurcie, a już w lutym następnego ukazał się ich debiutancki album „Greenslade” wydany przez koncern płytowy Warner Music.

GREENSLADE "Greenslade" (1973)
GREENSLADE „Greenslade” (1973)

Ten świetny krążek z cudowną, zieloną okładką Rogera Deana przynosi siedem znakomitych kompozycji, w których rzecz jasna główną rolę grają instrumenty klawiszowe. Greenslade w większym stopniu operuje Hammondem, zaś Lawson obsługuje fortepian, syntezator i melotron. I wcale nie czuć w tej muzyce braku gitary – instrumentu zdawałoby się wiodącego, lub bardzo istotnego w tym gatunku muzycznym. Obaj muzycy dali pokaz dynamicznej i bogatej interakcji, wspartą przez niesamowitą sekcję rytmiczną mającą genialny udział w tych fantastycznych instrumentalnych melanżach. Znakomity przykład pogodzenia rocka progresywnego z domieszką jazz-bluesa.

Całość otwiera fajnie pokręcony „Feathered Friends” w stylu Deep Purple z klawiszowymi pasażami, mocno bębniącym McCulloch’em na początku utworu i przeistaczającym się następnie w rockową balladę. Instrumentalny  „An English Western” jest dużo bardziej energetyczny niż poprzednik i brzmi tak jakby wyszedł z pod rąk Keitha Emersona; „Drowning Man” zaczyna się sennie i leniwie, ale po chwili kipi ciekawymi, licznymi zmianami metrum organów; „Temple Song” otwiera quasi egipski motyw, choć jako całość plasuje się gdzieś w okolicach jazzowej estetyki połączonej z salonową elegancją. Jedną z moich ulubionych kompozycji na tym albumie jest „Melange” z fajnym, psychodelicznym klimatem w środku i popisem Tony’ego Reeves’a. Jest w niej też coś z Yes za sprawą brzmienia klawiszy w stylu Ricka Wakemana. Ale numerem jeden (jak dla mnie) jest najbardziej agresywny „What Are You Doin’ To Me” z ostrym śpiewem Lawsona  „walczącym” z kapitalną sekcją rytmiczną przerywaną na przemian motywem granym na Hammondzie. Przypomina mi to trochę grupę Badger i „miękki” Deep Purple. Świetnie to panowie sobie wykombinowali! Płytę kończy „Sundance” – najdłuższy w zestawie o intrygującej konstrukcji z kilkoma bardzo miłymi tematami. Linie basu są naprawdę świetne, nawet podczas części organowej. Niesamowite zakończenie albumu i najbardziej imponującym numer z jawnie symfoniczną końcówką.

Dziewięć miesięcy później, w listopadzie 1973 roku ukazała się druga duża płyta zespołu „Bedside Manners Are Extra” nagrana tak jak i debiut w londyńskich studiach Morgan. I tak jak debiut – w okładce Rogera Deana w zielonych kolorach.

GREENSLADE "Bedside Manners Are Extra" (1973)
GREENSLADE „Bedside Manners Are Extra” (1973)

W opinii wielu fanów to właśnie na tym albumie znajdują się najbardziej znane utwory kwartetu, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Ja ze swej strony zaś dodam, że współdziałanie między wszystkimi muzykami jest mocniejsze i bardziej spójne niż na ich imponującym debiucie. Dźwiękowa paleta użyta tym razem przez Greenslade’a jest bardziej ekspansywna, zaś Lawson wzmocnił rolę melotronu, co okazało się bardzo istotne w wielu fragmentach albumu.

Pierwsze sekundy tytułowego „Bedside Manners Are Extra” zaczynają się dźwiękami takimi samymi jak te, które słyszeliśmy w ostatnim fragmencie utworu „Sundance” kończącymi debiut. Główny temat grany na fortepianie jest pięknie ozdobiony orkiestrowymi aranżacjami wyczarowanymi na melotronie i kolejnymi solami na syntezatorze i klawesynie elektrycznym. Dość refleksyjny, ale nie epicki początek, do tego z miłym dla ucha wokalem Lawsona wspomaganym przez chórki. „Pilgrim Progress” wydaje mi się być jedną z najlepszych kompozycji Dave’a Greenslade’a w ogóle i znakiem rozpoznawczym zespołu. Zróżnicowane motywy i kontrastujące nastroje płynnie są ze sobą połączone. Klawisze brzmią z całkowitą emocjonalnością przekazując całą gamę kolorów i ich odcieni nie gubiąc przy tym melodycznej linii. Można by pokusić się o stwierdzenie, że to najbardziej wybitny utwór na tej płycie. Ale nic z tego! Mamy tu przecież jeszcze co najmniej dwa inne, jakże znakomite numery. „Time To Dream” opiera się na chwytliwej melodii i przypomina nieco Genesis (melotron!), choć tak naprawdę więcej tu jazzującego blues rocka niż symfonicznych dźwięków. Jest on też forpocztą dla kolejnej perły tej płyty. „Drum Folk” to czas i miejsce dla popisu muzycznych możliwości perkusisty. Nawiasem mówiąc, do dziś zastanawiam się dlaczego tak znakomity muzyk jak Andy McCulloch notorycznie pomijany jest w różnych ankietach i forach dyskusyjnych?! Eteryczne organy i podkład melotronu przygotowują grunt do skutecznego progresywnego motywu głównego, w którym organy Hammonda i fortepian elektryczny pięknie się uzupełniają, podczas gdy sekcja rytmiczna zachowuje swe niesłychane tempo. Pomiędzy obiema partiami perkusyjnymi pojawia się ujmująca i niesamowita część – delikatny flet łączy się z cudownym brzmieniem melotronu, a dochodzące organowe harmonie tworzą nastrój przypominający nagrania Pink Floyd z okresu „Meddle”, zaś głos wokalisty emuluje dźwięk… gitary. Mistrzostwo świata! Sunkissed You’re Not” zahacza o styl Cantenbury i muzyki fussion stając jednym z najbardziej oryginalnych momentów płyty. Całość zamyka „Chalk Hill” instrumentalny utwór spółki Lawson/Reeves, który w swej strukturze podobny jest do „Pilgrim’s Progress”. Pragnę znowu zwrócić uwagę na zabójczą linię basu i doskonałą grę perkusisty. Chwytliwa melodia przewija się przez całe nagranie, które kończy się ostatecznie cichymi dźwiękami fortepianu…

Pierwsze dwa albumy GREENSLADE to znakomita mieszanka klasycznych, jazzowych, rockowych, bluesowych i symfonicznych kompozycji. Zagrane przez dwóch wirtuozów obsługujących instrumenty klawiszowe i sekcję rytmiczną wydają się oryginalną i ekscytującą próbą nie tyle przełamania schematu rocka progresywnego, co jego wzbogacenie i uatrakcyjnienia. W porównaniu z wielkimi prog rockowymi „dinozaurami”, takimi choćby jak Yes, czy ELP zespół GREENSLADE grał bardziej zróżnicowane style; utwory były krótsze, bez nadęcia i epatowania karkołomnymi popisami solowymi poszczególnych muzyków. Co prawda na dwóch następnych albumach doszły skrzypce, gitara elektryczna i akustyczna, ale forma jaką wymyślili sobie muzycy zbytnio się nie zmieniła. Tak jak nie zmieniły się okładki grupy autorstwa Rogera Deana, wciąż utrzymane w odrealnionym, baśniowym klimacie.  Oczywiście wszystkie w lekko ciemniejszej odcieni zieleni…

TASAVALLAN PRESIDENTTI: „Tasavallan Presidentti” (1969); „Tasavallan Presidentti II/Lambert Land” (1971/1972)

Patrząc na współczesną historię naszego kraju, tak od roku 1989, chciałbym czasem krzyknąć „Jukka Tolonen na prezydenta!. Nie ukrywam, że to jeden z moich ulubionych… nie, nie polityków(brr!), ale gitarzystów z krajów skandynawskich, któremu na szczęście do polityki daleko. To właśnie on stał na czele najpopularniejszej (obok grupy Wigwam) fińskiej formacji TASAVALLAN PRESIDENTTI, której nazwę tłumaczy się jako Prezydent Republiki.

Ten urodzony w Helsinkach muzyk od najmłodszych lat pobierał naukę gry na fortepianie, a po gitarę sięgnął mając lat jedenaście. W wieku lat czternastu pogrywał już z Arto Satovaltą i jego zespołem The Rouge (taki fiński odpowiednik Beatlesów) nagrywając z nimi singla. Przez kilka miesięcy był też członkiem popowej grupy Help kierowanej przez  wokalistę Eero Raittinena, który kilka lat później stał się gwiazdą tamtejszej sceny bluesowej. To właśnie z grupy Help niespełna siedemnastoletni Tolonen „podkradł” perkusistę Vesa Aaltonena i założył z nim TASAVALLAN PRESIDENTTI.

Do zespołu wkrótce dołączyli Mans Groundstroem grający na basie i klawiszach, oraz angielski wokalista Frank Robson, którzy w tym czasie opuścili fiński zespół rockowy Blues Section kierowany przez brytyjskiego muzyka, piosenkarza i pisarza Jima Pembroke’a. Do składu wszedł także saksofonista i flecista Juhani „Junnu” Aaltonen brat Vesa. Tak ukształtowany skład nagrał swój pierwszy album zatytułowany po prostu „Tasavallan Presidentti”, który ukazał się jesienią 1969 roku wydany przez rodzimy Love Records.

TASAVALLAN PRESIDENTTI "Tasavallan Presidentti" (1969)
TASAVALLAN PRESIDENTTI „Tasavallan Presidentti” (1969)

W moim odczuciu ten kapitalny debiut nawiązuje do stylistyki bardzo wczesnych Jethro Tull, Procol Harum i drugiego albumu Traffic. Zwracam uwagę na przestrzenne, żywe brzmienie tak charakterystyczne dla muzyki końca lat sześćdziesiątych. Album jest mocnym dowodem doskonałej kompetencji muzycznej zespołu. Mamy tu bardzo dobre gitary, trochę fletu i saksofonu, no i świetną grę sekcji rytmicznej.

Tył okładki
Tył okładki oryginalnego LP.

Płytę otwiera krótka introdukcja z elegancką melodią fletu popartą akustyczną gitarą. Ten miły dla ucha wstęp przechodzi płynnie w mocne, mięsiste, jazz rockowe granie z długim solem saksofonu. Sześć minut mija jak z bicza strzelił. Trochę krótszy „Obsolete Machine” jest jednym z moim ulubionych utworów na tej płycie. Świeżo brzmiący flet, fantastyczna sekcja rytmiczna, gitara jak u Claptona i bluesowy wokal Robsona porównywalny do Steve’a Winwooda powodują, że słucham tego nagrania z niekłamaną radością. Z taką samą radością słucham innej zespołowej kompozycji „Driving Trough” z pędzącą jak bolid Formuły 1 sekcją rytmiczną, kapitalną solówką gitarową i doskonałym solem saksofonu.Trzeba zaznaczyć, że głównymi dostarczycielami repertuaru na tym albumie byli RobsonGroundstroem. Ten ostatni wykazywał pewną chęć do eksperymentowania (instrumentalna część „Crazy Think No.1”) i stosowania atonalności („Ancient Mariner”). Groundstroem napisał też piękną rockową balladę „I Love You Teddy Bear” i kapitalny, instrumentalny „Wutu-Banale”. Z kolei Robson dryfował w kierunku bluesa („Roll Over Yourself”„Drinking”). Patrząc przez pryzmat późniejszych albumów Tolonen stać się miał godnym uwagi kompozytorem nieco później, aczkolwiek jego autorska kompozycja „Thinking Back” zagrana na fortepianie ze śpiewem ptaków w tle zamykająca album jest wprost przeurocza.

Kompaktowa reedycja po raz pierwszy ukazała się w 2007 roku i poza Finlandią tak naprawdę była trudno dostępna. Płytę ponownie  wznowiła wytwórnia Eclipse Records w 2016 roku zamieszczając dodatkowo trzy nagrania z singli (znane z poprzedniej edycji CD), oraz NIGDY NIEPUBLIKOWANE dwa 12-minutowe kawałki: koncertową przeróbkę najlepszego utworu grupy Blodwyn Pig Ain’t Ya Coming Home Babe”, oraz świetny, studyjny utwór z 1970 roku „Falling Deeper”! Takie bonusy to ja kocham!

Płyta otrzymała bardzo dobre recenzje, także poza granicami Finlandii. W Szwecji uznano ją za najlepszy skandynawski album z muzyką progresywną. Niedługo po tym  grupę opuścił saksofonista Junnu Aaltonen (z powodów osobistych), którego zastąpił Pekka Poyry. Nikt jeszcze nie wiedział, że ten znakomity saksofonista cierpiał na psychozę maniakalną. Na późniejszych trasach koncertowych z konieczności zastępowano go innymi muzykami. Choroba psychiczna doprowadziła go w końcu do samobójczej śmierci w 1980 roku…

22 sierpnia 1970 roku TASAVALLAN PRESIDENTTI wystąpili na pierwszym i jednym z najważniejszych festiwali muzycznych Ruisrock w Turku obok takich grup jak Family, Argent, Colosseum i Canned Heat. Występ transmitowany na „żywo” przez fińskie YLE Radio do dziś zachował się w internecie. Przesłuchałem cały koncert – jest po prostu FENOMENALNY! To właśnie z tego festiwalu pochodzi nagranie z repertuaru Blodwyn Pig, które zostało jako bonus zamieszczone na kompaktowej reedycji z 2016 roku.

Tasavallan Presidentti przed festiwalem Ruisrock w Turku w 1970 roku.
Tasavallan Presidentti przed występem na festiwalu Ruisrock w Turku w 1970 r.

W Turku zobaczył ich przedstawiciel francuskiej firmy Barclay, Bob Azzam, który zachwycił się występem kwintetu. Dzięki jego staraniom zespół wkrótce podpisał kontrakt ze Szwedzkim oddziałem EMI i rozpoczął nagrywanie drugiego album w sztokholmskim Metronom Studio, którego producentem nawiasem mówiąc był sam Azzam. Niestety Azzam dość szybko stracił zainteresowanie zespołem. W efekcie płyta, którą nagrywanie rozpoczęto w sierpniu 1970 roku ukazała się rok później i to tylko w Szwecji. Drugi album zatytułowany Tasavallan Presidentti” (zwany również Tasavallan Presidenti II) został wydany w rodzinnej Finlandii dopiero w… 2003 roku na kompakcie! Wytwórnia Walhalla Records dołączyła do tego CD (jako „bonus”) trzeci w dyskografii „Lamberdland” z 1972 r. 

TASAVALLAN PRESIDENTTI "Tasavallan Presudentti II"
TASAVALLAN PRESIDENTTI „Tasavallan Presidentti II” (1971)

Być może zawirowania z wydaniem „dwójki” i jego ówczesna niedostępność spowodowało, że krążek wśród fanów  stał się w pewnym sensie mityczną ikoną zespołu. Tym bardziej, że zawiera urzekający materiał utrzymany w stylistyce debiutu, zagrany typowo po skandynawsku – mocno, soczyście i tak bardzo od serca. Silnym atutem krążka była porywająca gra na gitarze Tolonena, (szczególnie w „Introduction”„Deep Thinker”„Strugging For Freedom” czy „Tease Me, Tease Me”) oraz partie solowe, w których dochodziło do starć między gitarą a saksofonem. Muzyczny ogień przeplata się ze spokojniejszymi fragmentami za sprawą cudownych, głębokich partii fletu. Muzycy szukali też inspiracji w muzyce indyjskiej, czego przykładem siedmiominutowy utwór „Sinking” w którym sięgnęli po tak egzotyczne instrumenty jak tabla i sitar. Całość zamyka „Tell Me More” kierujący się ku stylistyce jazz rocka. To zapowiadało zmianę kierunku w muzyce zespołu, którą przyniósł album „Lambertland”.

W tak zwanym między czasie. Jukka Tolonen wydał swoją solową płytę „Tolonen!” (1971), na której zagrali m.in. Pekka Poyry, oraz wybitny basista, znany z grupy Wigwam jak i z kariery solowej Pekka Pohyola. Płyta bardzo dojrzała zawierająca utwory w stylu macierzystej formacji, a więc prog rock z elementami jazz rocka i jazzu. Do dziś budzi uznanie bogactwem pomysłów i kunsztem technicznym, z którą warto się zapoznać. Przypomnę, że nagrywając ją gitarzysta miał zaledwie dziewiętnaście lat…

Album „Lambertland” przyniósł nie tylko zmianę stylistyczną, ale także zmianę personalną. Wokalista Frank Robson został zwolniony, a jego miejsce zajął stary znajomy Eero Raittinen. „Trójka” zawiera dużo więcej awangardowych elementów, zbliżając się brzmieniowo do niektórych grup z kręgu Canterbury. Głównym kompozytorem był tym razem Tolonen, zaś teksty napisał Mats Hulden, basista Wigwam, również twórca okładki. Płyta jest nadzwyczaj spójna i pokazuje grupę o unikalnej osobowości. Mnie osobiście najbardziej zachwyca (obok gitarzysty) fenomenalny saksofonista Pekka Poyry – wirtuoz jazzowej improwizacji! Płyta stoi na bardzo wysokim i równym poziomie. Każdy z utworów to prawdziwy majstersztyk! „Longue” to mocny koktajl, w którym wymieszano blues rockowe riffy z szaloną improwizacją jazzową. Tytułowy „Lambertland” zaczynający się jak muzyczne misterium od bardzo cichych dźwięków przechodzi w niesamowicie intensywną jazdę jazz rocka. No i ten świetny wokal Raittinena brzmiący trochę jak Tim Buckley! „Celebration” to popis saksofonisty, a w „The Bargain” czuć atmosferę rodem z nagrań „L.A. Woman”„Riders Of The Storm” The Doors. W instrumentalny, mocny „Dance” wpleciono flet nadając utworowi średniowieczne ozdobniki; „Last Quarters” posiada uroczą linię basu, dużo fletu i liczne niuanse kojarzące się z Jethro Tull. Gdyby nie głos wokalisty śmiało można by go wziąć za nieznany utwór Brytyjczyków. Bez wątpienia album „Lambertland” jest jednym z największych klasyków prog jazz rocka Finlandii!

Po wydaniu wiosną 1974 roku czwartego albumu „Milky Way Moses”, grupa TASAVALLAN PRESIDENTTI zawiesiła działalność w sierpniu tego samego roku po ostatniej turze koncertowej w Szwecji. Reaktywowała się co prawda 25 lat później, ale to już opowieść na inną okazję…

RENAISSANCE: „Renaissance” (1969); „Illusion” (1971)

Grupa RENAISSANSE kojarzy mi się przede wszystkim ze zjawiskowym głosem wokalistki – przepięknym sopranem  Annie Haslam o 5-oktawowym zasięgu . Ten bardzo czysty kobiecy śpiew – jedyny i niepowtarzalny w historii rocka – stał się znakiem rozpoznawczym ze wszech miar oryginalnego i niezwykłego zespołu jaki objawił się  na prog rockowej scenie w latach 70-tych. Mało kto jednak wie, że grupa zaczynała jako zupełnie inny zespól, a sama Annie pojawiła się dopiero na trzecim albumie.

Zespół RENAISSANCE powstał wkrótce po tym, gdy z legendarnej grupy The Yardbirds w 1968 roku odeszli wokalista Keith Relf, oraz perkusista Jim McCarty. „Pod koniec The Yardbirds mieliśmy dość już ciężkiego grania. Chcieliśmy zrobić coś bardziej poetyckiego, lżejszego, z klimatami folkowo-klasycznymi” – tłumaczył decyzję opuszczenia The Yardbirds McCarty. Początkowo działali jako akustyczny duet o nazwie Together. Jedyny singiel „Henry’s Coming Home /Love Mum And Dad” wydała Columbia Records w listopadzie 1968, po czym dobrali do siebie basistę Louisa Cennamo, grającego na klawiszach Johna Hawkena, a przed mikrofonem posadzili Jane Relf – siostrę Keitha, która do tej pory prowadziła fan club The Yardbirds. Keith  śpiewanie zamienił tym razem na gitarę. W takim składzie w londyńskim Olimpic Sound Studios dość szybko nagrali swój pierwszy album zatytułowany po prostu „Renaissance”, który na początku 1969 roku wydała wytwórnia Island. Jego producentem był Paul Samwell-Smith bliski przyjaciel obu muzyków i basista The Yardbirds.

RENAISSANCE "Renaissance" (1969)
RENAISSANCE „Renaissance” (1969)

Album zawierał pięć kompozycji, z czego pierwsza i ostatnia trwała ponad dziesięć minut. Całość otwiera „Kings And Queens”. Nie trzeba być znawcą muzyki poważnej, by dojść do wniosku, że fortepianowy wstęp „pachnie” tu dźwiękami rodem z salonów muzyki klasycznej. Jednak już po chwili do głosu dochodzi perkusja tworząc z tym jakże klasycznym, mało rockowym instrumentem niecodzienny duet, oraz gitara basowa, która „wycina” takie kawałki, że czapki z głów! Oszczędnie dawkowanie akordów gitarowych sprawiają wrażenie, że mamy do czynienia z utworem jazzowym niż rockowym, ale już po upływie trzech minut dostajemy pełnokrwistą dawkę rocka  symfonicznego. Z rozlicznymi zwrotami muzycznej akcji, zmianą brzmienia, wręcz transformacje, spowolnienia. Na uwagę zwracają piękne harmonie wokalne, wielogłosy, które na następnych albumach osiągną poziom perfekcji. Subtelnie i delikatnie robi się w „Innocence” gdzie cały ciężar odpowiedzialności wziął na siebie Keith Relf ze swą gitarą elektryczną. W połączeniu z fortepianem całość brzmi przepięknie, wytwornie i dystyngowanie. „Island” to nastrojowa ballada z anielskim głosem Jane Relf w towarzystwie rockowego instrumentarium przy akompaniamencie zwiewnej gitary i klawiszy. Czterominutowy „Wanderer” to kolejna fortepianowa wariacja z wykorzystaniem klawesynu, nawiązująca jednak za sprawą wokalistki do muzyki folkowej. Płytę kończy utwór „Bullet” – najdłuższy na tym albumie pokazujący wszystko to, co najlepsze w RENAISSANCE – linie wokalne, precyzję sekcji rytmicznej z podkreśleniem wiodącej roli gitary basowej, solowe partie fortepianu. Nowością są tu wstawki bluesującej harmonijki, tak chętnie używanej przez Keitha w The Yardbirds. Po solowej, wirtuozerskiej wariacji basu przychodzi czas na sakralną wręcz wokalizę. Oj idą ciary! A potem, już na sam koniec jest tylko cichnący wiatr odmierzający w sekundach koniec płyty…

Płyta odniosła dość umiarkowany sukces (60 miejsce na brytyjskiej liście przebojów) i aby ugruntować pozycję zespołu muzycy ruszyli w trasę koncertową. Jak się okazało, publiczność nie do końca była przygotowana na propozycję panów Relfa McCarty’ego. Zamiast krótkich piosenek z wykopem dostali delikatne, nieco folkowe i nawiązujące do muzyki klasycznej dużo dłuższe nagrania. Na domiar złego ludzie z wytwórni płytowej niezbyt fortunnie wysłali ich w trasę po USA m.in. z bluesowym Savoy Brown, którego fani nijak nie mogli przekonać się do muzyki granej przez RENAISSANCE. Nic dziwnego, że muzycy zespołu czuli się sfrustrowani i zniechęceni. Kiedy więc wiosną 1970 roku przystąpiono do nagrywania drugiego albumu, zespół był wręcz w rozsypce. Już pod koniec sesji nagraniowej odszedł Jim McCarty, a wkrótce po nim Keith Relf. Płytę kończył więc już inny skład: za bębnami zasiadł Terry Slade, a na gitarze zagrał nie kto inny jak  Michael Dunford, który za niedługo zostanie jedynym dysponentem nazwy zespołu.

Longplay „Illusion” miał się ukazać pod koniec 1970 roku (proszę spojrzeć na zamieszczony poniżej label, na którym wydrukowano ten właśnie rok).  Do dystrybucji trafił jednak kilka miesięcy później, na początku 1971, ale o dziwo tylko w… Niemczech! Przez następne lata wychodził w innych krajach europejskich. W Wielkiej Brytanii, ze zmienioną okładką, ukazał się najpóźniej, bo  dopiero w 1977 roku! Dziwne. Bardzo dziwne…

RENAISSANCE "Illusion" (1970)
RENAISSANCE „Illusion” (Front oryginalnej okładki z 1971)

Zawirowania personalne na szczęście nie wpłynęły na zawartość albumu. Podobnie jak debiutancki krążek tak i ten zawiera dawkę wyśmienitej muzyki , której korzenie tkwią w folku i muzyce klasycznej ( w szczególności baroku) z dodatkiem psychodelii i jazzu. Powszechnie uważa się, że to na tej płycie ukształtował się styl RENAISSANCE, który przez następców Relfa McCarty’ego był kontynuowany poprzez kolejne lata.

Album otwiera urocze, wielogłosowe „Loves Goes On” będące preludium do całej zawartości przypominające nieco Yes z beztroską melodią wyśpiewaną przez chórki. Jest w tym nieco psychodelicznej aury z piosenek dzieci-kwiatów z lat sześćdziesiątych. Bajkowe „Golden Thread” to subtelne dźwięki pianina, z których wyłania się kosmiczna wokaliza wyśpiewana anielskim głosem Jane Relf. Hipnotyczne partie wokalne dublowane wspaniałą partią fortepianu, wzmocnione pulsem basu po prostu powalają! Stopniowo do Jane dołącza Keith śpiewając króciutki, baśniowy tekst i mamy reminiscencję yardbirdowskiego „Steel I’m Sad” tyle, że nie tak mrocznego. Utwór narasta, dźwięki pianina robią się coraz donośniejsze, aż w końcu zaczynają powoli cichnąć… Powraca na chwilę motyw z początku utworu, a potem następuje cisza. Cudo! Melancholijna „Love Is All” oparta na polifonicznych partiach wokalnych to po prostu zwykła, ale jakże piękna popowa piosenka miłosna. Pierwszą stronę albumu kończy madrygałowe (ach ten klawesyn) „Mr. Pain” z niesamowitym solem syntezatorowym trwającym prawie pół kompozycji. Bardzo fajnie rozwija się ten utwór dowodząc jednocześnie, że muzycy poimprowizować też sobie lubili. Jest to także jedyne nagranie, w którym John HawkenJane Relf spotykają się razem z Michaelem Dunfordem. Temat z tego nagrania Dunford wykorzysta raz jeszcze na płycie „Turn Of The Cards” (1974) w utworze „Running Hard”.

Label płyty winylowej
Label płyty winylowej z datą wydania – 1970 r.

Drugą stronę płyty winylowej rozpoczyna dość podniosły, nieco jazzujący i trochę psychodeliczny „Face Of Yesterday”. Smutny utwór z przepiękną melodią wywołującą efekt „gęsiej skórki”, specyficzną nastrojowością, genialnym, wysuniętym do przodu duetem fortepian/bas, delikatną pracą perkusji i wspaniałą gitarą. A Jane Relf w sztuce wokalnej wspina się zapewne na szczyt swoich dokonań. Tuż po nim rozpędzony „Past Orbits Of Dust”, kondensacja stylistycznych właściwości RENAISSANCE. Piętnaście niezwykle dynamicznych minut, w których mieszają się psychodelia, rock progresywny z wplecionymi akcentami jazzu w większym zakresie i bluesa w skromniejszym wymiarze. Równocześnie jest to potwierdzenie prawdy o inklinacjach muzyków do tworzenia bardzo skomplikowanych struktur bez przejmowania się ich czasowym zasięgiem. Gościnnie w nagraniu tym na klawiszach zagrał Don Shin. Warto też zaznaczyć, że autorką słów do tej niemal „kosmicznej” kompozycji jak i do „Golden Thread” była przyjaciółka Jane Relf, niejaka Betty Tchatcher, która od tej pory zostanie dostarczycielką lwiej części tekstów na prawie wszystkich płytach zespołu.

RENAISSANCE w znaczący sposób wpłynął na historię i rozwój rocka symfonicznego, a pierwsze dwa albumy zdefiniowały zasadniczo atrybuty stylu, które trwały przez dekady prawie w niezmienionej formie aż do dziś. Ich następne albumy, już z Annie Haslam, błyszczą klasą, dobrym gustem i elegancką, dystyngowaną zawartością. Warto po nie sięgnąć i zachwycić się nimi!

Jim McCarty po opuszczeniu zespołu grał m.in. w takich grupach jak Shoot, Box Of Frogs, Pilgrim. Keith RelfLouise Cennamo założyli hard rockowy Armageddon z którym w 1975 roku wydali jedną, ale za to świetną płytę (pisałem o niej w maju 2015). Niestety, w 1976 roku Keith Relf podczas gry na gitarze w domowej piwnicy został śmiertelnie porażony prądem. Miał 33 lata. Po jego śmierci „starzy” członkowie RENAISSANCE zreformowali się pod nazwą ILLUSIONJane jako wokalistką wydając dwa albumy. Siostra Keitha śpiewała potem w różnych projektach muzycznych Jima McCarty’ego, Na scenie była aktywna do 2001 roku, po czym wycofała się dyskretnie z muzycznego biznesu. Basista Louise Cennamo grał m.in. w Colosseum i Steamhammer. W późnych latach 90-tych zaczął tworzyć muzykę relaksacyjną i medytacyjną. Grający na klawiszach John Hawken udzielał się w takich zespołach jak Spooky Tooth, Vinegar Joe, The Strawbs. Osiedlił się w Stanach i jest na muzycznej emeryturze.

BLONDE ON BLONDE „Contrasts”(1969); „Rebirth” (1970)

Podwójny album „Blonde On Blonde” Boba Dylana natchnął kilku młodych ludzi pochodzących z odległego Newport w Południowej Walii by tak właśnie nazwać zespół, który powołali do życia jesienią 1967 roku. Stara nazwa Cellar Set została oficjalnie „wymazana” i zastąpiona nową.

Po kilku roszadach personalnych zespół BLONDE ON BLONDE w składzie: Ralph Denyer (g. voc) Les Hicks (dr) Richard Hopkins (bg, org) oraz  Gareth Johnson (g, sitar, flute) w czerwcu 1968 roku opuścił rodzinne miasto i przeniósł się do Londynu. Ich koncerty, na których drążyli psychodeliczne brzmienie a la wczesny Pink Floyd i Jefferson Airplane, zaczęły cieszyć się w londyńskim światku undergroundowym coraz większą popularnością. Szybko zostali zauważeni przez ludzi z branży muzycznej. Trzy miesiące po przyjeździe do stolicy podpisali kontrakt płytowy z Pye Records. Tą samą, która w swych szeregach miała m.in. takich wykonawców jak Lonnie Donegan, Petula Clark, The Searchers, The Kinks, czy Status Quo. Warto zaznaczyć, że w owym czasie brytyjski przemysł muzyczny był w dużej mierze zdominowany przez cztery największe koncerny fonograficzne: EMI, Deccę, Philipsa i Pye. Tak na marginesie jeszcze jedna ciekawostka – firma Pye pierwotnie produkowała… telewizory i radia, a działalność fonograficzną zaczęła dopiero w 1956 r. Na efekty kontraktu nie trzeba było długo czekać, bo już w listopadzie 1968 na rynek trafił singiel „All Day, All Night/Country Life”. Dość chwytliwy, utrzymany w stylistyce Incredible String Band sporo obiecywał. Z uwagą więc czekano na duży krążek, który po tytułem „Contrasts” ostatecznie ukazał się w czerwcu 1969 roku.

Blonde On Blonde "Contrasts" (1969)
Blonde On Blonde „Contrasts” (1969)

Jest to jeden z tych albumów, który zauroczył mnie od pierwszego przesłuchania. Zdecydowanie też zasłużył sobie na miano jednego z najciekawszych dokonań tamtego okresu mimo, że zespół tak naprawdę nie zaproponował nic odkrywczego. Ale za to wszystko jest tu cudownie zagrane. Właściwie to zabrakło na nim słabych kawałków, nie ma żadnych „wypełniaczy”, a klarowna produkcja oddała pełną kolorystykę wszystkich nagrań, uwypukliła plastyczne bogactwo barw i odcieni. Otwierający całość, wręcz obłędny „Ride With Captain Max” to prawdziwa esencja dobrego grania z końca lat 60-tych! Już pierwsze sekundy gitarowego galopu wprawiają mnie w prawdziwy trans. Potem balladowe wyciszenie z towarzyszeniem akustycznej gitary; soczysta dawka psycho-prog-rocka opartego na współbrzmieniu organów i gitary i… od nowa! To wszystko w ciągu pięciu minut. Genialne!Tylko ten jeden utwór wart jest ceny całości. Grupa szukała także inspiracji w folku. Przykładem takie nagrania jak „Island On An Island” wzbogacony dźwiękami fletu, „Don’t Be Too Long” zaśpiewane jedynie z akompaniamentem gitary akustycznej, czy zamykająca całość przepiękna, hipnotyzująca cudowną melodyką rockowa ballada „Jeanette Isabella”. Są też inne perełki, ot choćby ozdobiony sitarem, prący do przodu, soczysty „Spinning Wheel”; niemal heavy rockowy i lekko przesterowany „I Need My Friend”; nagrany z towarzyszeniem klawesynu, melodyjny „Goodbye”; pełen zmiennych nastrojów, tajemniczy „Mother Earth”; zaskakująca wersja „Eleanor Rigby” The Beatles stylizowana na muzykę hiszpańską z gitarą grającą flamenco plus charakterystyczne trąbki; bardzo fajna przeróbka „No Sleep Blues” pochodząca z repertuaru Incredible String Band…

Niestety album nie odniósł spodziewanego sukcesu na jaki zasługiwał. W jego sprzedaży nie pomógł nawet udział zespołu na legendarnym festiwalu na wyspie Wight w 1969 r. obok Dylana, King Crimson, The Moody Blues i The Who. Wkrótce po tym grupę opuścił Ralph Denyer, który wrócił do Walii i założył progresywny zespół Aquila. Jego miejsce zajął obdarzony oryginalnym, śpiewnym głosem (miał całkiem przyjemne vibrato) Dave Thomas – stary znajomy z czasów Cellar Set.

BLONDE ON BLONDE niezbyt zadowoleni ze współpracy z Pye wypowiedzieli kontrakt i związali się z Ember Records – niezależną wytwórnią fonograficzną Jeffreya Krugera, właściciela słynnego klubu Flamingo Jazz Club. W listopadzie rozpoczęli nagrywanie nowego krążka. Płyta „Rebirth” ukazała się w maju 1970 roku. Do dziś przez wielu uważana za najlepsze osiągnięcie zespołu, chociaż ja jestem w kropce- debiut jest jak dla mnie naprawdę ekscytujący…

LP "Rebirth" (1970)
LP „Rebirth” (1970)

Co tu dużo mówić – drugi album był już typową progresywną pozycją z bardzo wysokiej półki. Zwraca uwagę mnogość partii instrumentalnych (Hammondy, dość ostra gitara, częste zmiany nastrojów) oraz natchniony wokal. Najprościej umiejscowić tę muzykę pomiędzy twórczością takich grup jak Wishbone Ash, Procol Harum, Gnidrolog i wczesny Genesis. Z ośmiu kompozycji aż pięć to krótkie, ale jakże czarujące utwory o bogatej i fascynującej melodyce. Choćby jak ten, otwierający całość bardzo chwytliwy, utrzymany nieco w stylu The Moody Blues „Castle In The Sky” pochodzący z repertuaru szkockiej grupy Simon Dupree And The Big Sound, czy też następny – atmosferyczny i zmienny „Broken  Hours”. Mój podziw i zachwyt budzą także kolejne kawałki – a to utrzymany w szybkim klimacie „Heart Without A Home” z pulsującym basem i fajną solówką gitarową, a to balladowy, przypominający stylem amerykański zespół Gary Puckett And The Union Gap „Time Is Passing”, czy pełen wdzięku, rytmiczny „November”.

Tył okładki albumu "Rebirth"
Tył okładki albumu „Rebirth”

Jednak to co najlepsze zespół umieścił na drugiej stronie oryginalnego albumu. Wypełniały ją dwie kapitalne, rozbudowane kompozycje: siedmiominutowy „Circles” i trwający dwanaście minut „Colour Questions”. Obie pełne intensywnych, głównie gitarowych improwizacji i ciekawych rozwiązań rytmicznych. W pierwszej czuć tę specyficzną psychodeliczną atmosferę tkaną poprzez ciągłe zmiany tempa i melodii, z kapitalnie grającą ciężką, „ołowianą” gitarą i ukrytymi gdzieś w tle, na dalszym planie drobnymi muzycznymi smaczkami. Druga to potwór, który rusza na nas z prędkością światła, brzmiąca jak alternatywa dla „Sabre Dance” Love Sculpture i nawet na moment nie odpuszcza. Nie mogę oderwać się od tego energetycznego nagrania, a jest przecież jeszcze fantastyczne zakończenie całości w postaci bardziej już stonowanego, dwuczęściowego „You’ll Never Know Me/Realease”. Ujmujący, kapitalny kawałek nawiązujący do stylistyki Procol Harum i bardzo wczesnego Genesis z okresu „Trespass”. Świetnie się tego słucha, choć jako całość trudno tę muzykę logicznie zdefiniować, bądź porównać. Jeśli już, to może z wczesnym Barclay James Harvest w połączeniu z mało znaną grupą Gnidrolog z okresu jej drugiej płyty „Lady Lake”.

Rok później grupa BLONDE ON BLONDE nagrała trzecią i ostatnią płytę – „Reflections On A Life” – pozycja niemal równie udana jak poprzednia, jedynie nagrania były nieco krótsze. Niestety i ten krążek przepadł w całej masie podobnych mu albumów; wkrótce przestał też istnieć i sam zespół…

FIELDS „Fields” (1971)

Grupa FIELDS powstała w momencie, gdy klawiszowiec Graham Field opuścił zespół Rare Bird tuż po nagraniu płyty „As Your Mind Flies By” w 1970 roku (o tym albumie pisałem w kwietniu 2016). Oprócz niego w składzie FIELDS znaleźli się: Andrew McCulloch – wcześniej mocno bębniący na płycie „Lizard” w King Crimson, współpracujący także z Manfredem Mannem i Arthurem Brownem, oraz śpiewający gitarzysta i basista Alan Barry. Ten ostatni w latach 60-tych grywał z braćmi Giles; rok później z jego usług skorzysta Gordon Haskel na swej drugiej solowej płycie „It Is And It Isn’t”.

Trio Fields
Trio Fields

Trio FIELDS podpisało trzyletni kontrakt z firmą płytową CBS Records i szybko weszło do studia by nagrać swój debiutancki album. Jeśli ktoś nie mógł darować liderowi, że odszedł od Rare Bird przez co zespół ten zmienił swą stylistykę, to tym albumem powinien być jak najbardziej usatysfakcjonowany. To właśnie Graham Field był tą, osobą, która odpowiadała za głębokie, dostojne brzmienie organów Hammonda znane z utworu „Sympathy”, czy z niesamowitej, wręcz wzorcowej suity „Flight”. I takie właśnie brzmienie króluje na albumie „Fields”. Ozdobiony niesamowitą grafiką Colina Payntona album ukazał się w 1971 roku.

Fields "Fields" (1971)
Fields „Fields” (1971)

Krążek zawierał dziesięć utworów. Jak na album z art rockiem wydawać to się mogło dużo, tym bardziej, że zespół wbrew panującej wówczas modzie nie zamieścił tutaj żadnej suity. Dość krótkie nagrania, trwające w przedziale od 3 do 6 minut, potraktowano jako misternie opracowane miniatury muzyczne. Z całą odpowiedzialnością zapewniam jednak, że wszelkie reguły dobrego, progresywnego grania zostały tutaj spełnione, a album prezentuje wysoki poziom! Autorem zdecydowanej większości materiału jest Graham Field. Jedynie trzy kompozycje wyszły spod palców Alana Barry’ego: przypominające brzmieniowo Yes z okresu płyt „The Yes Album” czy „Fragile” „While The Sun Still Shines” ; akustyczno-gitarowa ballada „Fair-Haired Lady” z delikatnym klarnetem w tle (gościnnie Dafne Downs), oraz instrumentalny, zmienny rytmicznie, ozdobiony melotronem „The Eagle”. Album ma tak równy poziom, że trudno wyróżnić mi jakieś szczególne utwory. Na otwarcie dostajemy „A Friend Of Mine”, który czaruje chwytliwymi organowymi pasażami przywołujące te z suity „Flight” podkreślone świetną grą perkusisty. Skoro mowa o perkusiście – wydaje mi się, że Andrew McCulloch potwierdził tu swą wielką klasę i jego gra podoba mi się bardziej niż bębnienie Carla Palmera, którym tak bardzo zachwycali się w tym czasie Brytyjczycy. Proszę posłuchać utworu „Over And Over Again” ze świetnie połamaną (fajna praca stopą) grą perkusisty. Ciekawie też wypada „A Place To Lay My Head” – bluesujący i dość nietypowy jak na Grahama Fielda z ciekawą partią gitary Barry’ego.

Label płyty winylowej
Nietypowy, zielony label na płycie winylowej wydanej w Holandii. Oficjalnie CBS swoje „naklejki” miała w kolorze czerwonym.

Nagranie „Not So Good” bliskie jest stylistyce Procol Harum, zaś „Three Minstrels” jak łatwo się domyśleć został zainspirowany muzyką dawną, z epoki renesansu. Zresztą w większości kawałków słychać inspiracje muzyką klasyczną, szczególnie bachowską. Przyprawione niekiedy elementami folkowymi robią duże wrażenie. Wokale Barry’ego są silne, a przede wszystkim bardzo melodyjne, zaś partie basowe, w tym też sola gitarowe, solidne i doskonale zagrane. Okazuje się, że muzyk doskonale czuje się także przy klawiszach. To właśnie on obsługuje melotron, który na tej płycie jest (kolejnym) ważnym instrumentem.

Album promował singiel „A Friend Of Mine/Three Minstrels”. Nie na wiele to się zdało. Płyta sprzedawała się słabo. Być może wpływ na to miały zmiany zachodzące w tym samym czasie w szeregach CBS Records i nowe szefostwo nie miało wówczas głowy zajmować się promowaniem muzyki, która nie szturmowała list przebojów. Mało tego – anulowano stary kontrakt, a nowego nie podpisano. Rozżalony takim obrotem sprawy Graham Field podjął, w swoim mniemaniu, jedyną i słuszną decyzję – rozwiązał zespół.

Po porzuceniu rockowej sceny Field zajął się pisaniem muzyki dla teatru i telewizji. McCulloch wylądował w progresywnej supergrupie Greenslade z którą wydał cztery fantastyczne albumy studyjne, a później wycofał się z branży muzycznej poświęcając się całkowicie swojej nowej pasji – żeglarstwu. Barry  pojawił się w pop-rockowej grupie King Harry (jako  Al Bowery), przez krótki czas był muzykiem sesyjnym, po czym słuch i o nim zaginął.

Winylowe wersje tego albumu są bardzo rzadkie i (co zrozumiałe) bardzo drogie, zaś pierwsze egzemplarze brytyjskiego wydania zawierały plakat. Pierwsza kompaktowa reedycja z miniaturą owego plakatu(!) ukazała się w 1992 roku w Japonii (no bo gdzie jak nie tam), zaś w Europie (tym razem bez owego gadżetu) dopiero osiem lat później. Mój egzemplarz CD wydany w 2010 przez niezawodny Cherry Red/Esoteric Recordings zawiera dodatkowe dwa nagrania znane z albumu, ale w innych, niepublikowanych, alternatywnych wersjach.