Rockowa corrida z Hiszpanii.

Pierwsze nasze skojarzenia z Hiszpanią?  Oczywiście słońce i ciepły klimat, na pewno corrida, FC Barcelona i Real Madryt, fantastyczna Sagrada Familia, Don Kichot, Kolumb, oraz flamenco… Szybkie pytanie – szybka odpowiedź. A gdyby zapytać o hiszpański rock z lat 70-tych?  Podejrzewam, że tak szybkiej odpowiedzi raczej by już nie było. Przez lata panowania dyktatury generała Franco muzyka rockowa w tym kraju nie była mile widziana (skąd my to znamy?). Wszystko odmieniło się dopiero po jego śmierci w 1975 roku. Hiszpanie szybko nadrabiali stracony czas. Wiele ważnych i pięknych płyt ukazało się w latach 1975-79. To w tym czasie pojawiły się zespoły takie jak Bloque, Iceberg, Leno, Nu, Lisker, Rockelona, czy Zarpa Rock. Co ciekawe – ich albumy brzmiały tak jakby były wydane na początku dekady, choć na  świecie nikt już takiej muzyki nie nagrywał. Warto o tym pamiętać przeglądając stare płyty z Hiszpanii i nie sugerować się ich późnymi datami.

Jak już wyżej wspomniałem hiszpański rock na początku lat 70-tych prawie nie istniał. „Prawie” nie znaczy, że nie było go w ogóle, czego dowodem poniższe przykłady płyt wykonawców, po które sięgnąłem ze swej domowej płytoteki. Trzy albumy tak jak trzy atrybuty hiszpańskiej corridy bez których nie ma widowiska: rozjuszony byk, elegancki matador i wściekle czerwona płachta.Trzymając się chronologii, na początek grupa MAQUINA  z albumem „Why?”. Znawcy tematu twierdzą, że to pierwszy rockowy longplay wydany w Hiszpanii. Wcześniej lokalne grupy nagrywały tylko single.

MAQUINA "Why?" (1970)
MAQUINA „Why?” (1970)

Wielkim i oddanym fanem tego kwartetu z serca Katalonii, czyli z Barcelony, był sam Salvador Dali, któremu nawiasem mówiąc bardzo spodobała się okładka. Zresztą na jednym ze zdjęć w wydaniu kompaktowym legendarny malarz pozuje razem z zespołem! A ktoś kto wymyślił tego croissanta z wbitym w niego zegarkiem kieszonkowym musiał mieć wyobraźnię godną najwybitniejszych artystów. Efekt artystyczny jest zniewalający. Kocham tę okładkę, która może swobodnie funkcjonować bez muzyki.  Na przykład jako obraz na ścianie.

 Wracając do „Why?” –  chciałoby się z całych sił krzyknąć: „cóż to za fantastyczna płyta!” Krążek zawiera bezkompromisową dawkę soczystego, improwizowanego, niemal transowego heavy prog rocka z dźwiękiem mocno przesterowanych gitar (jedna z przystawką wah wah, druga z fuzzem!) i wszechobecnych organów. A wszystko to podlane i podane w psychodelicznym sosie. Oryginalny LP zawierał cztery nagrania. Otwiera go przepiękny „I Believe” z jazzową partią fortepianu i ciekawie grającą perkusją, choć tak na prawdę to właśnie fortepian nadaje rytm tej kompozycji. Obudowane to jest doskonałą improwizacją przesterowanej gitary do której podłącza się subtelna partia organów Hammonda. Urocze! Jednak głównym punktem albumu jest 25-minutowy, dwuczęściowy tytułowy kawałek nagrany ponoć na żywo w studiu, który teraz w wersji CD możemy wysłuchać bez cięcia w połowie! Długie, swobodne improwizacje, wyrastające z tradycji takich nagrań jak choćby „Interstellar Overdrive” Pink Floyd! Wszystkie instrumenty  pełnią role równorzędne – organy Hammonda i czarująca świetnym zastosowaniem efektu wah wah gitara, oraz po prostu fantastyczna sekcja rytmiczna. Zresztą perkusistę MAQUINA miała rewelacyjnego. Operujący mocnym uderzeniem Josep Maria „Tapi” Vilaseca nadaje tej muzyce dynamikę i przestrzeń, ale też niezbędną swobodę. Do kompaktowej reedycji, wydanej przez niezawodny szwedzki Flawed Gems (2015r.), dołączono sześć bonusów (kolejne, doskonałe 40 minut muzyki!) pochodzących z tej samej sesji nagraniowej, które w niczym nie ustępowało dużej płycie. A na dokładkę, jakby tego było mało dodano trzy nagrania z wczesnych, psychodelicznych singli. Z całego serca polecam ten album. Polowałem na niego długie lata i teraz jest on ozdobą domowej płytoteki.

Kilka lat temu to intuicja podpowiedziała mi, by kupić tę płytę. Bo przecież nic za nią nie przemawiało: ani szara okładka, ani tym bardziej nieco dziwna jak dla mnie nazwa grupy – PAN Y REGALIZ. Okazało się że to był trafny wybór. Ustrzeliłem prawdziwą perłę hiszpańskiego rocka progresywnego! Po czasie dowiedziałem się, że to jeden z najdroższych winyli w Europie – w idealnym stanie wart jest około 1500 euro!!! I z roku na rok jego cena rośnie!

Zespół PAN Y REGALIZ, tak jak i MAQUINA także  pochodził z Barcelony, a jego jedyny album, o wiele mówiącym tytule  „Pan y Regaliz” z 1971 roku to bez wątpienia najlepszy, progresywny album jaki kiedykolwiek powstał w Hiszpanii! I nie ma w tym cienia przesady.

PAN Y REGALIZ "Pan y Regaliz" (1971)
PAN Y REGALIZ „Pan y Regaliz” (1971)

Na początku 1970 roku , jeszcze jako Aqua del Regaliz,  nagrali dla lokalnej wytwórni Diablo singla. Po przyjęciu nowego perkusisty zmienili nazwę i wkrótce wydali swą jedyną płytę. Jak na rock progresywny wszystkie kompozycje (oprócz jednej) – o dziwo – są krótkie, zwięzłe i treściwe. Oscylują w granicach trzech minut z sekundami. Ten jeden wyjątek to przedostatni, dziewięciominutowy  „Today It Is Raining”. Na tym albumie mamy wspaniałe połączenie klasycznej progresji w stylistyce bardzo wczesnych Jethro Thull z psychodelicznymi, narkotycznymi klimatami rodem z Pink Floyd z lat 1968-69! Przepiękne, urocze partie fletu wokalisty  Guillermo Parisa, wszechobecna gitara z wah wah (Alfons Bou), momentami transowe, psychodeliczne rytmy, świetna sekcja rytmiczna (Arturo Domingo bas i Pedro Van Eeckout perkusja). Do tego ciekawy, angielski wokal. Czyż trzeba większej rekomendacji? Naprawdę warto się zapoznać z tym niezwykłym albumem! Satysfakcja gwarantowana!

Co ciekawe, ani MAQUINA, ani PAN Y REGALIZ nawet w niewielkim stopniu nie wprowadziły do swoich kompozycji elementów muzyki hiszpańskiej, za to pełnymi garściami czerpały ze skarbnicy brytyjskiego rocka. Nie inaczej było też na debiutanckiej płycie grupy STORM, która wreszcie, po latach oczekiwania, w końcu ujrzała światło dzienne!

Grupa STORM narodziła się w Sevilli (Andaluzja) jeszcze pod koniec 1969 roku (jako Los Tormentos) lecz swój debiutancki album „Storm” wydała dopiero w 1974 roku.

STORM "Storm" (1974)
STORM „Lost In Time”

Ten w sumie rodzinny kwartet powstał z inicjatywy braci Ruiz: gitarzysty Angela i perkusisty Diego. Do składu dołączył grający na organach ich kuzyn  Luis Genil, oraz wieloletni przyjaciel, basista  Jose Torres. Przyznam, że album ten ściął mnie z nóg! Ciężkie, masywne, hard rockowe granie z domieszką psychodelii i rocka progresywnego. Coś jak wczesny Deep Purple, jeszcze ten z Nickiem Simperem i Rodem Evansem w składzie! Mnóstwo na tej płycie ciężkich, organowych brzmień i bardzo efektownych partii gitar. Pochodzący z niej utwór „It’s All Right” stał się hitem radiowym rozgłośni…  BBC One na Wyspach. Za to w rodzinnym kraju pojawił się na…  cenzorskiej „czarnej liście”. Wkrótce potem EMI zaprosiła ich do odbycia wspólnej trasy z grupą Queen. Ponoć sam Freddy Mercury zachwycony brzmieniem i energetyczną muzyką Hiszpanów wymógł na szefach słynnej wytwórni ten pomysł. Powołanie braci do armii zniweczyło te plany. Zespół  STORM zawiesił działalność. Odrodził się w 1978 roku wydając już z nowym basistą, Pedro Garcią, drugi album „El Dia de La Tormenta” („The Day Of The Storm”). Trzy lata później po grupie zostały tylko wspomnienia i dwie nagrane płyty. Bardzo długo nikt nie wznawiał tych tytułów na CD. I wreszcie, po wielu latach oczekiwania nagrania te ujrzały światło dzienne! Wydawało mi się, że ta limitowana na cały świat do 1000 sztuk kolekcjonerska dwupłytowa, pięknie wydana edycja zatytułowana „Lost In Time” będzie poza moim zasięgiem. A jednak cuda się zdarzają – w marcu tego roku, w dniu swych urodzin moi najbliżsi z dumą wręczyli mi to unikalne wydawnictwo z numerem 779. Warto marzyć. Czasem marzenia się spełniają! Piękne zwieńczenie muzycznej corridy.

PAN „Pan” (1970)

Duńska grupa PAN i jej jedyny, tak samo zatytułowany album wydany w maju 1970 roku, wpadł mi w ręce stosunkowo niedawno. Po raz pierwszy wznowienie tej płyty na CD podjęła się, pochodząca z tego samego kraju, wytwórnia Karma Music w 2004 r. ale ograniczony nakład stał się wówczas dla mnie nieosiągalny. Może to i dobrze, albowiem kolejne wznowienie tej płyty przez szwedzkie Flawed Gems – wytwórnię wydającą zapomniane kapitalne tytuły, z doskonałym, soczystym i niemalże analogowym brzmieniem – zostało profesjonalnie zremasterowane i wydane w oryginalnej okładce.

Wszystko zaczęło się w Kopenhadze późną jesienią 1969 roku, kiedy to francuski piosenkarz, kompozytor i gitarzysta Robert Lelievre przybywając do kraju księcia Hamleta na swej drodze spotkał braci Puggaard-Mullerów: perkusistę Michaela, oraz gitarzystę Thomasa. Bracia właśnie zakończyli współpracę z kwartetem Delta Blues Band. Nawiasem mówiąc ta świetna duńska grupa grała fantastycznego  psychodelicznego, gitarowego rocka w połączeniu z bluesem. Wkrótce do tej trójki doszedł basista Arne Wurgler, oraz grający na klawiszach Henning Verner mogący poszczycić się współpracą z legendarnym amerykańskim saksofonistą Dexterem Gordonem. Tak powstał zespół, który Lelievre nazwał PAN. Warto może jeszcze wspomnieć o śpiewającym poecie Nielsie Skousenie, który co prawda opuścił zespół zaraz na początku stycznia 1970 roku, nie mniej zdążył wziąć udział w pierwszej sesji nagraniowej i to jego wokal (wspólnie z Lelievre’m) można usłyszeć w czterech, spośród dziesięciu, umieszczonych na płycie kompozycji.

Pierwszym, oficjalnym wydawnictwem płytowym PAN jaki ukazał się jeszcze w tym samym miesiącu był singiel z utworami „In A Simply Way/Right Across My Bed”. Oba te nagrania, jako bonusy, znalazły się na wspomnianej już kompaktowej reedycji albumu. Dużą płytę  wytwórnia Sonet wypuściła cztery miesiące później.

Grupa Pan podczas próby (1970)
Grupa Pan podczas próby (1970)

Cała muzyka i wszystkie teksty (poza „If”) zostały stworzone przez jej lidera Roberta Lelievre’a. Co ciekawe, dwa utwory: „Il N’y Pas Si Longtemps De Sa” oraz „Tristesse”  Lelievre zaśpiewał w swoim ojczystym języku – pozostałe po angielsku. Album zawierał mieszankę ciężkiego rocka, bluesa, folku, jazzu i muzyki klasycznej. Można więc śmiało powiedzieć, że był albumem na wskroś progresywnym. Pełen zmiennych nastrojów, przestrzennych współbrzmień organów Hammonda i intensywnych, porywających  partii elektrycznej gitary Thomasa Puggaard – Mullera. Gitarzysta potrafił umiejętnie i z wielką klasą operować mocnym, potężnym brzmieniem, jak też zagrać bardzo delikatnie, subtelnie. W niektórych momentach przypomina mi Davida Gilmoura z tego samego okresu. Na dodatek emocjonalny wokal Roberta nadał kompozycjom nieco ciemny, nastrojowy klimat. Trudno jest tu wyróżnić jakikolwiek utwór, bowiem płyta jako całość jest bardzo równa i trzeba ją po prostu posłuchać. Rozbieranie ją na czynniki pierwsze i analizowanie każdej kompozycji w tym przypadku jest pomysłem chybionym.

PAN "Pan" (1970)
PAN „Pan” (1970)

W samej Danii album stał się niemałą sensacją. Recenzenci muzyczni padli przed nim na kolana, podkreślając wysoki kunszt wykonawczy muzyków, produkcję i oczywiście wychwalali samą muzykę. Podbudowani tak entuzjastycznymi recenzjami muzycy PAN ruszyli w trasę koncertową po Skandynawii i Niemczech zaliczając przy okazji wiele rockowych festiwali. Byli także gośćmi specjalnymi w rozgłośniach radiowych i stacjach telewizyjnych. Zapisy tych koncertów zostały w 2004 roku zebrane i wydane na płycie CD pod tytułem „Pan On The Air – Danish Radio Session 1970”. Zespół wystąpił także w szwedzkim filmie „Deadline” do którego skomponował i nagrał 20-minutową muzyczną sekwencję. Pomimo tak udanego startu i ogromnej popularności jesienią grupa PAN nieoczekiwanie dla wszystkich ogłosiła, że zawiesza działalność, a kilka tygodni później przestała istnieć. W muzycznych podsumowaniach album „Pan” uznano „najlepszym  duńskim albumem wydanym w 1970 roku”. Z czasem zyskał status kultowego albumu rockowego, zaś wielce ceniona  Politiken Dansk Rock (taka duńska „Encyklopedia muzyki rockowej”) umieściła go na czwartym miejscu w kategorii rodzimych „albumów wszech czasów„. I nie ma w tym ani odrobiny przesady, bo to autentycznie progresywny klasyk z bardzo wysokiej półki!

I w zasadzie, w tym miejscu mogłaby się zakończyć moja opowieść o zespole PAN. Mogłaby, gdyby nie osoba jej lidera Roberta Lelievre’a. Podczas zbierania informacji o grupie, wciąż zadawałem sobie pytanie, dlaczego tak młody człowiek porzuca swoje przepiękne miasteczko Le Bourg-d’Oisans położone w malowniczych Alpach francuskich i emigruje do zimnej, dalekiej Danii? Podążył za ukochaną dziewczyną? Chciał przeżyć przygodę życia? A może poczuł  w sobie smykałkę do zwiedzania odległych zakątków Europy..?

Robert Lelievre
Robert Lelievre

Żyjąc w  otoczeniu majestatycznych i surowych Alp, czuł się człowiekiem wolnym, niczym nie skrępowanym. Dość wcześnie zaczął pisać wiersze, a gdy nauczył się grać na gitarze tworzył do nich muzykę. Mając lat dziewiętnaście i głowę pełną pomysłów na dalsze życie nagle dostał powołanie do armii. Cały świat runął mu w gruzach. W styczniu 1962 roku, po trzech miesiącach służby wojskowej wyszedł na swą pierwszą przepustkę i już z niej nie powrócił. Zdezerterował z armii francuskiej! Żandarmeria wojskowa wysłała za nim list gończy, ale Robert zdążył uciec do Hiszpanii, gdzie wkrótce został członkiem jazzowego zespołu. Nabyte szlify muzyczne po kilku latach zaowocują w grupie PAN. Mając na uwadze swoje bezpieczeństwo, co jakiś czas przenosił się z miejsca na miejsce, w końcu po trzech latach tułaczki po Europie w 1965 roku wylądował ostatecznie w stolicy Danii. Szybko zasymilował się z kopenhaską bohemą artystyczną, a gdy poznał duńską piosenkarkę i akordeonistkę Maię Arskovą, oraz angielskiego gitarzystę i wokalistę Cy Nickilina utworzył z nimi folk-rockowe trio Cy,Maia & Robert. Rok później mieli już swój płytowy debiut (LP. „On The Scene”), który spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem krytyki i publiczności. Sukces kolejnego krążka „Out Of Our Times” (1967) sprawił, że trio otrzymało propozycję nagrania kolejnej płyty w Londynie. Z niewiadomych do dziś powodów kontrakt nie doszedł do skutku i wkrótce muzycy rozstali się. Robert Lelievre pozostał jednak w Londynie, gdzie poznał Julie Driscoll i jej menadżera Giorgio Gomelsky’ego, a także samego Paula McCartneya. Wszyscy oni oferowali mu pomoc i załatwienie nagrań w studiach, ale na słowach i dobrych chęciach się skończyło. W czerwcu 1969 roku Lelievre powrócił do Kopenhagi, a cztery miesiące później powołał do życia zespół PAN.

Cy, Maia and Robert "On The Scene" (1966)
Cy, Maia and Robert „On The Scene” (1966)

Kilka miesięcy po rozwiązaniu zespołu, na początku 1971 roku muzyk wszedł do studia i nagrał materiał na swą solową płytę. Wszystkie utwory zaśpiewał po francusku, a w studiu towarzyszyło mu dwoje muzyków z rozwiązanej wcześniej kapeli. Gdy wszystko było już dopięte na ostatni guzik wytwórnia Sonet w ostatniej chwili wycofała się z tego pomysłu. Gotowy i nagrany materiał nigdy nie został wydany. Być może uznano go za mało komercyjny. Do dziś nie wiadomo, czy nagrania te ocalały, czy też bezpowrotnie przepadły.

Od czasu swej ucieczki z ojczystego kraju, tj. od 1962 roku, Lelievre wciąż figurujący jako poszukiwany dezerter nie odważył się wrócić do Francji. Nie mniej w licznych wywiadach wciąż wyrażał tęsknotę za swą ojczyzną. „Proszę mnie źle nie zrozumieć – to nie to, że Dania mi się nie podoba. Marzy mi się znów chodzić moimi uliczkami, żyć i rozmawiać z ludźmi w moim własnym języku. Być po prostu u siebie”. Kiedy więc rząd francuski ogłosił amnestię w 1972 roku wrócił do domu, by spełnić swe marzenie. Mimo amnestii Lelievre został aresztowany i wysłany do francuskiego więzienia. Rozgoryczony i załamany po odbyciu rocznej kary powrócił do Danii. Frustracja, przygnębienie i depresja stały się początkiem jego choroby psychicznej. Nie mogąc sobie z nią poradzić Robert Lelievre załamał się i w dniu 26 sierpnia 1973 roku odebrał sobie życie. Miał trzydzieści jeden lat…

Widok na Le Bourg-d'Oisans rodzinne miasteczko Roberta
Widok na Le Bourg-d’Oisans rodzinne miasteczko Roberta

Trzy dekady później norweski autor Dag Erik Asbjornsen w swojej książce-przewodniku po złotej erze rocka progresywnego („Scented Gardens Of Mind: A Comprehensive Guide To The Golden Era Of Progressive Rock 1968 -1980”) napisał: „Ignorancki świat stracił nie tylko poetę i muzyka, ale też jednego z najbardziej utalentowanych kompozytorów swojego pokolenia”. To jakże szczere i trafne zdanie boli do dziś.

FRUMPY „2” (1971)

Nie byłem zbyt szczęśliwy, gdy pewnego wiosennego popołudnia rozległ się nagle natarczywy i świdrujący dźwięk dzwonka do drzwi. Ten nieoczekiwanie wygospodarowany wolny czas (Jola wyszła z koleżankami na kawę, chłopcy zaś pobiegli z piłką na boisko) zarezerwowałem sobie na wysłuchanie płyty, w posiadaniu której byłem już od dobrych kilku tygodni. Mogłem więc bez żadnych przeszkód posłuchać muzyki w wyższych niż zazwyczaj rejestrach głośności i oddać się swobodnemu relaksowi. Nie zdążyłem nawet mrugnąć okiem, gdy równo z dzwonkiem wparował do mieszkania jeden z moich kolegów – wiecznie uśmiechnięty Mariuszek. Bez słowa powitania bezceremonialnie rozsiadł się w fotelu obok. Dziw, że mebel jeszcze to wytrzymywał. Mariuszek bowiem miał posturę i wagę niedźwiedzia grizzly. Swoją aparycją, czarnymi jak smoła kręconymi  włosami, gęstą brodą i ogromnym wyglądem wzbudzał powszechny szacunek połączony ze strachem. W rzeczywistości, jak to zazwyczaj u takich ludzi bywa, był potulny jak baranek niezdolny nawet do zabicia muchy. Ale o tym wiedziały tylko osoby, które były blisko z nim związane. Wykorzystywaliśmy go często jako swoistą tarczę i straż przyboczną, na przykład podczas wypadów do dyskoteki, czym z góry zapewnialiśmy sobie absolutny komfort nietykalności cielesnej. Mariuszek kochał sport, a w szczególności żużel. No i doskonale pływał jak, nie przymierzając, delfin. A raczej orka. Tego mu wszyscy zazdrościliśmy. Woda to był jego drugi żywioł. Na muzyce znał się tyle o ile, choć starał się poznawać i słuchać różnych jej gatunków. Pamiętam, jak będąc w klasie maturalnej poznał fajną (czyt. ładną) dziewczynę. Chcąc jej zaimponować, oraz zabłysnąć znajomością muzyki Pink Floyd, która w jej mniemaniu była „najbardziej inteligentną grupą świata” poprosił mnie o pożyczenie jakiegoś albumy grupy. Dałem mu do posłuchania „Ummagummę” – jakby nie patrzeć pozycja dość awangardowa, szczególnie ta część studyjna. Kiedy po kilku dniach spytałem jak mu się udała randka, tylko pokiwał głową. Przecząco. Co do muzyki z „Ummagummy” podsumował krótko: „Stary, rewelacja! Tylko za chuja nie wiem o co w niej chodzi!” Nota bene była to jedyna osoba, której kuchenna łacina mnie nie raziła, a wręcz rozbrajała doszczętnie. Dodawała mu kolorytu i takiej swojskiej, łobuzersko – zawadiackiej (w dobrym tego słowa znaczeniu) otoczki. Mariuszek taki już po prostu był! Na dodatek –  szczery aż do bólu. Teraz też  popatrzył na mnie, na sprzęt, chwilę posłuchał i spytał krótko: „Co to?” Kiwnąłem mu głową w stronę okładki. Zerknął jakby od niechcenia. „Kurwa nie znam, ale zajebiste! Gość ma fajny głos”.  „To wokalistka. Nazywa się  Inga Rumpf” – szybko wyprowadziłem go z błędu. „No nie pierdol! Poważnie?! A śpiewa jak chłop z jajami!”

Ilekroć wyciągam z półki płyty niemieckiej  grupy FRUMPY za każdym razem mam przed oczami Mariuszka i tę krótką scenkę sprzed lat…

FRUMPY w zasadzie wzięło się z folkowej grupy The City Preachers założonej i kierowanej przez Irlandczyka Johna O’Brien-Dockera w 1965 roku. Swobodnie mieszali amerykański i brytyjski folk z domieszką bluesa, flamenco, ale także muzyki bałkańskiej, greckiej i izraelskiej. W wyniku tarć i spięć z jedną z wokalistek zespołu, Dagmar Krause, perkusista grupy Carsten Bohne opuścił Miejskich Kaznodziejów w 1969 roku, namawiając do opuszczenia The City Preachers drugą  wokalistkę Ingę Rumpf, klawiszowca francuskiego pochodzenia Jean-Jacques’a Kravetza, oraz basistę Karla-Heinza Schotta. Utworzyli oni zespół FRUMPY, który zmienił swój kierunek muzyczny podążając w stronę wykonawców z Wysp Brytyjskich, szukając inspiracji w nowatorskim podejściu do tzw. brytyjskiego białego bluesa. Może nie tego „korzennego”, raczej tego bardziej skłaniającego się w stronę psychodelii, jazzu, z elementami muzyki klasycznej (czyli prog-rocka) a więc w kierunku, w  którym podążały takie kapele jak  Blodwyn Pig, Traffic, Spooky Tooth, Chicken Shack, może też i Indian Summer. Co ważne, FRUMPY nie grali topornie, „kwadratowo” jak wiele kapel z Niemiec, tylko bardziej rasowo, z feelingiem. Do tego Inga Rumpf, śpiewa praktycznie bez akcentu i na dobrą sprawę można wziąć ich za kapelę z Wysp. Znawcy tematu wiedzą doskonale, że Inga Rumpf (której anagram jej nazwiska stał się nazwą grupy) należała do grona najbardziej uzdolnionych wokalnie artystek tamtych lat. Ze względu na swój niepowtarzalny głos porównywana była nader często do Janis Joplin. Dysponowała niesamowitą siłą głosu i niekobiecą barwą. Znam wielu wytrawnych słuchaczy (pomijam tu z oczywistych względów Mariuszka), którzy nie znając historii wokalistki, słuchając wyśpiewywanych przez nią fraz daliby się pokroić za przekonanie, że przed mikrofonem stoi… mężczyzna. Skala głosu, łatwość wyciągania góry, naturalność i ta fascynująca barwa spowodowała, że na wejściu w roku 1970 branża muzyczna okrzyknęła ją największym talentem wokalnym rockowej sceny muzycznej. Gdy stykam się z jej manierą wokalną nie potrafię oderwać uszu od głośników, bo ten głos działa na mnie jak narkotyczny specyfik, przyciąga jak magnes i wprawia mnie w szczery podziw!

Inga Rumpf
Inga Rumpf

Wiosną 1970 roku FRUMPY wyruszył w trasę koncertową po Francji, która okazała się wielkim sukcesem. Do końca roku zespół dał jeszcze ponad 50 koncertów w trakcie wspólnej trasy ze Spooky Tooth i zagrał obok takich gwiazd jak Yes, Humble Pie i Renaissance.  Jesienią ukazał się ich pierwszy doskonały album, oparty przede wszystkim na brzmieniu organów Hammonda, basu i perkusji (w składzie nie było gitarzysty solowego!) „All Will Be Change” to blues rockowe gęste, soczyste granie z licznymi odwołaniami do muzyki klasycznej. Okładka przedstawiała kameleona wykonanego z plastiku. Niestety dotyczyło to tylko wersji winylowej, kompakt wydano w tradycyjnym pudełku. Szkoda.

Przed wydaniem drugiej płyty do zespołu dołączył gitarzysta Rainer Baumann. Sama płyta zaś ukazała się w sierpniu 1972 pod bardzo prostym i nieskomplikowanym tytułem „Frumpy 2”.

"Frumpy 2" (1971)
„Frumpy 2” (1971)

Płyta zawiera tylko cztery, mocno rozbudowane utwory. Bluesa jest tu zdecydowanie mniej. Muzyka skierowana jest na rock progresywny zdobywający wówczas coraz większą popularność wśród bardziej wyrobionej muzycznie publiczności. Muzycy doskonale zdawali sobie sprawę, jaką zaletą jest głos Ingi Rumpf i już od pierwszego utworu wyeksponowali jego atrybut.  Do tego należy oczywiście wymienić niezwykle gęste i urozmaicone brzmienie instrumentów klawiszowych, wśród których brylują organy Hammonda. Miejscami odnieść możemy wrażenie, że siłą napędową formacji wyłącznie jest majestatyczny głos i szalejący na swych klawiszach Kravetz. Ale to tylko pozory, gdyż nie można zapominać o pozostałych muzykach: jest więc doskonały gitarzysta Rainer Baumann, którego rewelacyjna solówka w „Good Winds” zwyczajnie „rzuca na kolana”, jak też precyzyjna jak mechanizm szwajcarskiego zegarka sekcja, która dynamicznie punktuje skalę rytmiczną. Zresztą skomplikowane podziały rytmiczne należą do specyfiki każdej kompozycji, choć też każda z nich posiada wyrazistą linię melodyczną. „How The Gypsy Was Born” poraża pięknem, a organowe partie solowe,  na tle szalejącej pary bas-perkusja wywołują niekłamany podziw. Uczciwie przyznam, że  należy ona do moich ulubionych kompozycji z lat 70-tych! Zresztą wszystkie cztery kompozycje urzekają klimatem, wielorodnością stylistyczną (z odniesieniami do muzyki klasycznej), z bluesowymi akcentami, hard rockową intensywnością i progresywną złożonością. Każda przyciąga uwagę, każda została genialnie zaaranżowana, każda precyzyjnie wykonana.  Z całości bije namiętność, żar i pasja. Potwierdzeniem tych słów jest „Take Care Of Illusion” z napędzającym rytm wstępem, z wiodącą rolą organów, ewoluujący w stronę niesamowicie klimatycznego bluesa, by wkrótce nabrać tempa i żywiołowej dynamiki. Zamykający całą płytę utwór „Duty” emanuje wielowymiarowością i klasą wykonawczą. Całkowity odlot. Zarówno wyrafinowany instrumentalnie z mnóstwem partii solowych, które inaugurują Hammondy, a następnie oddają przewodnictwo pulsującemu basowi i popisowi bębnów, jak też i wokalny. Zwieńczeniem indywidualnych zapędów artystów jest fantastyczna partia solowa Rainera Baumanna. Zaczyna swój gitarowy monodram krótko przed czwartą minutą, by po ponad dalszych pięciu minutach(!) absolutnej wirtuozerii poddać się ponownie priorytetom instrumentalnej zespołowości. Należy docenić rolę trio bas-perkusja-organy tworzącego gęste, intensywne tło tych gitarowych improwizacji. Nie waham użyć się słowa genialne. Cały zaś finał – „podparty” fragmentami Toccaty i Fugi D-moll Jana Sebastiana Bacha – wyborny…

Frumpy w 5-cio osobowym składzie z roku1971.
Frumpy w 5-cio osobowym składzie z roku1971.

Oryginalna płyta winylowa została wydana w niezwykłej formie – okrągła, rozkładana na sześć części okładka zapakowana była w przeźroczystą plastikową torebkę. I tak jak w przypadku pierwszego albumu, tak i ta wersja kompaktowa została wydana w tradycyjnym pudełku.

Po wydaniu albumu „By The Way” (1972) grupa FRUMPY rozpadła się. Inga Rumpf, Jean Jacques Kravetz i Karl-Heinz Schott założyli grupę Atlantis, natomiast Carsten Bohne podjął współpracę z Tomorrow’s Gift i Dennis. Na osłodę, jeszcze tego samego roku, fani dostali  podwójny album „Live” zawierający 100 minut doskonałej , tym razem bardziej bluesowej muzyki, klimatem przypominający słynny Colosseum „Live”.

Płyta „Frumpy 2” tak jak i pozostałe tytuły tej niemieckiej formacji na szczęście nie są rynkowymi rarytasami. Łatwo dostępne, szczególnie w sklepach internetowych, będą ozdobą każdej kolekcji szanującego się fana muzyki rockowej. Zachęcam gorąco do spotkania się z tym wyjątkowym zespołem. Nie tylko po to, by oddać im należny hołd, ale zwyczajnie się zachwycić!

TWENTY SIXSTY SIX AND THEN „Reflections On The Future” (1972)

Nie pamiętam dokładnie kiedy płyta „Reflections On The Future” wpadła mi w ręce. Myślę, że było to gdzieś na samym początku lat 90-tych. Przegrałem szybko ten album na kasetę magnetofonową i sprezentowałem ją jednemu ze swoich przyjaciół, który ogólnie był (i jest do dziś) największym  fanem grupy Led Zeppelin jakiego znam. Tak się złożyło, że w tym czasie zafascynował go także niemiecki rock progresywny, czułem więc, że moja propozycja przypadnie mu do gustu. I kiedy po kilku dniach odezwał się, usłyszałem jedną z najpiękniejszych i zarazem najkrótszych recenzji jaka padła z jego ust. Powiedział wówczas: „Przez wiele lat byłem przekonany, że nie nagrano na świeci płyty rockowej, która w moim prywatnym rankingu najlepszych albumów wszech czasów wbiłaby się pomiędzy pierwsze cztery krążki Led Zeppelin. A jednak! Jestem w wielkim szoku!” Nie ma się co czarować – od pierwszych bowiem dźwięków jest to płyta wręcz FENOMENALNA! Prawdopodobnie to jedna z najlepszych płyt z kręgu ciężkiego, progresywnego niemieckiego rocka i jedna z najlepszych w tym gatunku na świecie. Ozdobiona piękną, fantazyjną psychodeliczną okładką z wizerunkiem starca w otoczeniu przedziwnych stworzeń i roślin.

Zanim opowiem o tej niezwykłej płycie, słów kilka o genezie nazwy zespołu, którą (o zgrozo) niektórzy dziennikarze skracają i piszą ją jako 2066 & Then. Otóż zespół nawiązał w niej do bitwy pod Hastings, w której normański książę Wilhelm Zdobywca pokonał króla Anglii Harolda Godwinsona, po czym zajął jego miejsce. Bitwa miał miejsce w 1066 roku, a muzycy dorzucili do tej daty jeszcze tysiąc lat i wyszło im owe 2066 (And Then). Taka ciekawostka, którą można wrzucić (i zabłysnąć) w towarzystwie opowiadając o tej płycie…

Terminu heavy progressive w 1972 roku w odniesieniu do takiego zespołu jak TWENTY SIXSTY SIX AND THEN nikt wówczas powszechnie  nie używał. Dziś wskazuje się w ten sposób na główne inspiracje muzyków: hard rock (szczególnie spod znaku Deep Purple i Black Sabbath), blues (okolice Cream, czy też Bluesbreakers Johna Mayalla), w końcu rock progresywny (zdefiniowany nieco wcześniej przez King Crimson, Yes, czy też Genesis), oraz psychodelię  (szczególnie w stylu wczesnych Pink Floyd). Co można ugotować w takim kotle? Okazuje się, że może wyjść z tego muzyka bogata w brzmienia, wyrafinowana i po dziś dzień, pomimo upływu kilku dekad, które minęły od jej powstania, niezwykle świeża i porywająca. Tej pochodzącej z Niemiec kapeli ( z Brytyjczykiem Geffem Harrisonem na wokalu) z powodzeniem udało się połączyć elementy, które na pozór zupełnie do siebie nie przystają. Muzyka TWENTY SIXSTY SIX AND THEN połączyła hardrockową melodykę z wirtuozerią i typowymi dla progrocka rozbudowanymi formami, oraz psychodelicznym brudem i chropowatością. Na tle innych zespołów tego okresu wyróżniało Niemców jeszcze jedno – obecność aż dwóch klawiszowców (sięgających także chętnie po wibrafon i mellotron)! Przed nimi praktykowali to jedynie muzycy angielskiej grupy Rare Bird. O dziwo, świetnie się to sprawdziło. Choć z drugiej strony miało to jednak też i swoją cenę, ponieważ w ten sposób na nieco dalszy plan zepchnięta została gitara solowa.  Zdecydowanie częściej możemy sycić zmysł słuchu solówkami granymi na organach Hammonda (Steve Robinson i Veit Marvos nie mogą narzekać na brak pracy), niż popisami gitarzysty (Gagey Mrozeck). Ale zdarzają się też ekscytujące dialogi gitarzysty z klawiszowcem, jak choćby w utworze „Autum” o którym kilka słów więcej poniżej.

Grupa TWENTY SIXSTY SIX AND THEN (1972)
Grupa TWENTY SIXSTY SIX AND THEN (1972)

Zespół, w skład którego wchodzili także: basista Dieter Bauer i perkusista Konstantin Bommarius, powstał wiosną 1971r. Wcześniej panowie niczym nie zasłynęli. Dla większości z nich nagrywanie debiutanckiej i jak się miało okazać jedynej płyty było pierwszym tego typu doświadczeniem. Mieli jednak ogromne szczęście ponieważ producentem albumu został Dieter Dierks. Wówczas jeszcze nikomu nieznany, rozpoczynający dopiero karierę w muzycznej branży. Za kilka lat będzie to człowiek-legenda znany z długoletniej współpracy z grupą Scorpions. Jak wspominają liczni artyści, z którymi Dieter pracował, był on nie tylko realizatorem dźwięku – będąc  bardzo uzdolnionym muzycznie, często stawał się dodatkowym członkiem zespołu grającym na różnych instrumentach.

LP. "Reflections On The Futures" (1972)
LP. „Reflections On The Futures” (1972)

Album „Reflections On The Future” powstał jesienią 1971 roku. W całości zrealizowany został w domowym studiu Dierksa, w jego rodzinnej miejscowości Stommeln niedaleko Kolonii. Otwiera go prawdziwie hardrockowy utwór zatytułowany „At My Home” z solówką na organach, rozpędzoną sekcją rytmiczną (Bommarius udowadnia, że pobierał lekcje od najlepszych: Billa Warda i Johna Bonhama) i cudownie kontrastującą partią fletu. „Autumn” to w zasadzie dziewięciominutowa suita. Dzieje się tu tyle, że muzycznymi pomysłami swobodnie można by obdarować kilka zespołów. Po gitarowo-organowym wstępie utwór nabiera rozpędu i dynamiki. Zostaje on jednak złamany po raz pierwszy przez skoczną jazz-rockową gitarę (z wokalizą Harrisona w tle), po raz drugi zaś przez balladowy charakter z ledwo słyszalnym w oddali fletem. Wszystko zakończone organowym pasażem i majestatycznym chórkiem. Kojarzy mi się to z najbardziej patetycznym fragmentem Niemenowskiego „Bema pamięci żałobnego rapsodu” z płyty wydanej przez Niemena rok wcześniej. Wątpię jednak by muzycy z Niemiec znali płytę „Enigmatic„.  Nie mniej skojarzenie jest dość przyjemne. „Butterking” zaczyna się jak rock and roll z lat 50-tych tyle tylko, że spowolniony do granic możliwości, po czym górę bierze typowa bluesowa rytmika. Z sekundy na sekundę utwór rozkręca się i co rusz zmienia się jego nastrój. Raz mamy psychodeliczną balladę, to znów odjechany walczyk, wreszcie Sabbathowski riff z wokalem w stylu Ozzy’ego Osbourne’a. Tyle, że głos Harrisona i to jego niepowtarzalne chrypiące wibrato ma tę głębię której Ozzy’emu zawsze brakowało. Jest do tego tak przejmujący, że ciarki przebiegają po plecach. Najlepiej słychać to jednak w piętnastominutowym „Reflections On The Future” stanowiącym opus magnum całej płyty. Utwór ten momentami dosłownie wgniata w ziemię. Mrozeck gra swoją najlepszą solówkę na gitarze, a Bommarius wali w bębny ze wściekłością równą Bonhamowi w Zeppelinowym „Black Dog”. Swoje pięć minut mieli także klawiszowcy, którzy prócz Hammondów i Mooga umiejętnie budują klimat dodatkowymi wstawkami mellotronu i klawesynu. Nie brakuje też końcówce narkotyczno-psychodelicznych wizji, od których roiło się na nagranym dwa lata wcześniej debiucie Tangerine Dream „Electronic Meditation„.  Za to całkowicie instrumentalny „Spring” ma tak gęstą fakturę, że trudno byłoby tu wcisnąć wokal. Pomijając czystą hardrockową dynamikę ten numer to kolejna okazja dla popisów Veita Marvosa Steve’a Robinsona (tak przy okazji to on naprawdę nazywał się Rainer Geyer) którzy krzeszą tyle ognia, że starczyłoby na hutniczy wytop surówki, choć tak na dobrą sprawę muzycy wcale nie wznoszą się tu na jakieś wyżyny wirtuozerii. Dwa ostatnie kawałki to singlowy duet, które zespół nagrał w marcu 1972 roku, tuż przed swoim rozwiązaniem. Przebojowe jak na ówczesne standardy, z których „Time Can’t Take It Away” dosłownie powala na kolana! To prawdziwy majstersztyk. Wokal Harrisona w refrenie dosłownie przyprawia o ciarki. Nieziemski wręcz smutek dodatkowo podkreśla natchniony, niebiański chórek. W końcówce natomiast, tuż po jazzującej solówce gitary i kolejnym refrenie, pojawia się żeński głos przywodzący na myśl stylistykę rhythm n’ bluesa. Jakby tego było mało, perkusista wybija w tle afrykańskie rytmy. I to wszystko mieści się w niespełna pięciominutowym, niezwykle melodyjnym kawałku zamykającym cały album. Prawdziwe mistrzostwo świata!

Niestety latem 1972 roku zespół przestał istnieć. Płyta, której nie miał już kto promować, przepadła w rankingach i na wiele lat świat o niej zapomniał. I kto wie, czy nie przepadłaby w mroku dziejów, gdyby nie „archeolodzy” z Second Battle. Którykolwiek z nich wpadł na pomysł odszukania w archiwach nagrań TWENTY SIXSTY SIX AND THEN i wydaniu ich na płycie CD –  należą mu się pokłony i dozgonna wdzięczność. Wdzięczność wszystkich miłośników dobrej  muzyki, w szczególności zaś fanów ciężkiego rocka progresywnego lat 70-tych!

Rockowa włoszczyzna

Mam wśród swoich licznych znajomych także takie osoby, które nie lubią włoszczyzny. I nie chodzi tu o „zieleninę” rzucaną do garnka z gotującą się zupą, lecz o muzykę rockową z jakże pięknego Półwyspu Apenińskiego, czyli z Włoch. Narzekają na język włoski, który ich zdaniem pasuje idealnie  do opery i operetki nie zaś do rocka. Kręcą nosem na wydumaną, ich zdaniem, ciągnącą się jak makaron muzykę widząc w niej nieudane odbicie tego, co w brytyjskim rocku było wówczas najlepsze. I tak dalej i tak dalej…

A tak naprawdę cóż się okazuje? Patrząc zupełnie obiektywnie,  z perspektywy dość długiego jakby nie było przedziału czasu, włoski rock był w latach 70-tych fenomenem na skalę światową. Szczególnie rock progresywny. I żadne argumenty oponentów „spagetti rocka” nie zburzą mi tego wizerunku, albowiem w zdecydowanej większości zespoły te prezentowały bardzo wysoki poziom i tworzyły oryginalną muzykę. Wówczas prawie nieznane w innych krajach (jeśli nie liczyć tych, które nagrały płyty dla brytyjskiej wytwórni Manticore, będącej własnością członków tria Emerson, Lake & Palmer) dziś zyskały status grup kultowych. Włoski rynek płytowy był na tyle duży, że zespoły takie jak Premiata Forneria Marconi (znana bardziej pod skróconą nazwą P.F.M.), Banco Del Mutuo Soccorso, Le Orme, New Trolls przyciągały tłumy, wydawały liczne płyty, stały się prawdziwymi gwiazdami. Inne, które wydały mniej płyt na przestrzeni kilku lat, miały pokaźną grupę swoich wiernych fanów, choć nie przebiły się do ścisłej czołówki. Do tej grupy zaliczyć można grupy takie jak Museo Rosenbach, Balletto Di Bronzo, Osanna, Goblin, Alphataurus, Rovescio Della Medaglia, Area. Jest jeszcze jedna grupa, których żywot był bardzo krótki. Przeważnie nagrali jeden, góra dwa albumy, po czym rozpadały się, a mimo to pozostawiły po sobie płyty arcydzieła, które muzyczni archeolodzy odkrywają na nowo. Myślę tu o takich grupach jak Biglietto Per L’Inferno, Celeste, Cervello, Metamorfosi, Murple, Jumbo, czy Semiramis. Zapewne lista ta, ku mojej wielkiej radości, będzie się z czasem wydłużać, bo muzyczni szperacze wciąż są aktywni.  A oto kilka przykładów płyt zespołów wyciągniętych z mojej domowej płytoteki, które potwierdzają tę tezę.

BANCO DEL MUTUO SOCCORSO „Banco Del Mutuo Soccorso” (1972)

BANCO DEL MUTUO SOCCORSO "Banco Del Mutuo Soccorso" (1972)
BANCO DEL MUTUO SOCCORSO „Banco Del Mutuo Soccorso” (1972)

W 1969 roku dwaj bracia Nocenzi, Vittorio i Gianni postanowili założyć zespół. Jako, że obaj grali na instrumentach klawiszowych (i to świetnie!) szybko doszli do wniosku, że należy poszukać jeszcze kogoś. Wędrówka po muzycznych klubikach i licznych knajpkach jakich w tym czasie we Włoszech było tysiące przyniosła efekt. Już po dwóch tygodniach poszukiwań i niewielkich roszad mieli pierwszy skład. W miarę szybko przygotowali materiał na debiut, doszlifowali go na koncertach i zarejestrowali w studio.  Jednak dla szefów wytwórni płytowej to był szok. Uznali ten materiał za zbyt awangardowy. Nie tego spodziewali się od zespołu, więc z płyty nic nie wyszło. Ukazała się ona dopiero dwadzieścia lat później, w 1989 roku pt. „Donna Plautilla” i tak na dobrą sprawę uznać ją dziś możemy za faktyczny debiut grupy. Muzycy byli bardzo rozczarowani i skład się posypał. Jednak bracia Nocenzi tak łatwo się nie poddali, wiedzieli co chcą w życiu robić i ponownie zaczęli wędrówkę po znajomych knajpkach i klubikach. Dość szybko skompletowali kolejny skład i już z nowymi muzykami opracowali całkowicie odmienny materiał. Zarejestrowali go na przełomie roku 1971/72 i zaraz potem wydali. I…  wywołali sensację. Fani oszaleli, krytycy klękli na kolana, a koncerty zostały wyprzedane na pół roku naprzód! Łatwiej było wówczas dostać bilet do mediolańskiej La Scali, niż na ich koncert. I całkowicie słusznie, gdyż stworzyli dzieło wybitne, jedną z najlepszych płyt gatunku. Absolutny kanon włoskiego rocka symfonicznego. To właśnie tu są genialne „Il Giardino del Mago” i „Metamorfosi” – utwory, które zapewniły im „wieczną chwałę” w panteonie światowego rocka symfonicznego. To właśnie o tej płycie Rick Wakeman (Yes) powiedział, że był to dla niego niedościgniony wzór gry na instrumentach klawiszowych!!! Keith Emerson na spotkaniu z szefami Manticore stwierdził, że w Italii jest grupa, która wkrótce będzie numerem1 w tym gatunku muzycznym na świecie. „Musimy koniecznie ich do siebie ściągnąć!” – perorował Emerson ( i dopiął swego, czego efektem była płyta „Banco” wydana dla tej brytyjskiej wytwórni w 1975r.). Zaś Patrick Moraz westchnął tylko: „A myślałem, że potrafię grać…”. Czyż potrzeba lepszej rekomendacji? Płyta bez słabych momentów, genialna od początku do końca i istotnie – to jedna z największych płyt światowego rocka symfonicznego! Uważa się, że wspólnie z dwoma następnymi albumami: „Darwin”(1972) i „Lo sono nato libero”(1973) tworzą tzw. WIELKĄ TRYLOGIĘ BANCO.

BALETTO DI BRONZO „Ys” (1972)

BALETTO DI BRONZO "Ys" (1972)

Z jednej strony muzyka zawarta na tym albumie jest bardzo mroczna, ciężka w odbiorze, dość mocno dołująca. Z drugiej strony jest to album niebywale ciekawy, intrygujący i aby w pełni docenić muzykę na nim zawartą trzeba jej wysłuchać kilkakrotnie. Najlepiej w ciemności i skupieniu. Płyta na pewno nie jest dla każdego, ale to jeden z najgenialniejszych albumów w historii rocka progresywnego! Dzieło skończone, bezbłędne i jak już wyżej napisałem – genialne. Ten kwartet z Neapolu (dwie gitary, bas i perkusja) już w 1969 roku wydał swój debiutancki album „Sirro 2222” zawierający typowe granie osadzone w latach sześćdziesiątych reprezentujące blues-rockowe granie z domieszką psychodelii. W 1971 r. z grupy odeszli basista i gitarzysta, a na ich miejsce wskoczyli nowi muzycy, z tym że drugą gitarę zastąpiono instrumentami klawiszowymi. Były to organy, fortepian, moog, melotron, szpinet (odmiana klawesynu) i czelesta (instrument wydający tajemnicze, wręcz  baśniowe brzmienie, a dźwięki czelesty zbliżone są do dzwoneczków). Wszystkie obsługiwał Gianni Leone, będący również  wokalistą grupy. Dzięki instrumentom klawiszowym zespół nabrał dynamiki i mocno zmienił swój repertuar. „Ys” to album koncepcyjny opowiadający o mężczyźnie, który podróżując spotyka na swej drodze różne rodzaje (stadia) śmierci. Można podejrzewać, że to opowieść niedoszłego samobójcy. Teksty z elementami grozy są tajemnicze i mroczne. Tak jak mrok i ciemność obecne są w głosie Leone i w samej muzyce. Dodatkowo sam tytuł płyty wskazuje na mityczną wyspę Ys, która za swoją dekadencję została potępiona przez bogów, przeklęta, spowita ciemnościami i w końcu zatopiona w odmętach oceanu. Trudno mi jest opisać tę muzykę słowami. Dzieje się tutaj tak dużo, tak szybko i tak płynnie, że tego nie da się ogarnąć słowami. Po prostu będą one zbyt banalne. Jestem pod wrażeniem kapitalnej gry Gianni Leone, który miesza dźwięki wymienionych wyżej instrumentów klawiszowych w sposób perfekcyjny. Każde wejście fortepianu, organów, czy szpinetu przyprawia o mrowienie na plecach. No i ten jego przejmujący aż do trzewi, pełen grozy głos! Do tego kapitalna, rozbuchana perkusja, ciekawe sola gitarowe, piękne partie basu i nieziemskie wręcz wokalizy, które na tym albumie gościnnie wykonała Daina Dini. Gdy przymykam oczy, pod powiekami wyświetlają mi się obrazy Delacroix „Dante i Wergiliusz w Piekle” i „Sąd Ostateczny” Memlinga… Wielka szkoda, że tuż po wydaniu tego niezwykłego albumu grupa BALETTO DI BRONZO rozpadła się. Myślę, że muzycy byliby w stanie stworzyć jeszcze niejedno fantastyczne dzieło.

MUSEO ROSENBACH „Zarathustra” (1973)

MUSEO ROSENBACH "Zarathustra" (1973)

To był mój pierwszy włoski album jakim się zachwyciłem będąc jeszcze nastolatkiem. Przez pewien czas byłem nawet święcie przekonany, że jest to… niemiecka grupa z włoskim wokalistą! Wówczas o rocku z Italii nie wiedziałem praktycznie nic. Zresztą nie ja jeden… Jedyny album tej grupy powszechnie uważa się za najlepszy jaki kiedykolwiek został nagrany na Półwyspie Apenińskim! I przyjąć to należy jako dogmat. „Zarathustra” jest dziełem wybitnym i już. Koniec, kropka. Krótko ujmując – muzyka Museo Rosenbach to połączenie stylistyki Jethro Tull, King Crimson, Deep Purple. Brzmieniowo bliżej było bowiem grupie do brytyjskich albo niemieckich zespołów progresywnych, niż do włoskich wykonawców. Muzyka, poprzez ciężkie, zawiesiste brzmienie organów, melotronu, fortepianu i gitary  stała się monumentalna, a zarazem mroczna i ponura. Opus magnum tej płyty to oczywiście tytułowa 20-minutowa suita zajmująca na winylu całą pierwszą stronę (na kompakcie podzielona na pięć indeksów). Choć próżno na niej szukać jakichś efektownie zakręconych popisów instrumentalnych to poraża ona bogatą melodyką, licznymi zmianami nastroju, pomysłową konstrukcją, oraz potężnym brzmieniem partii instrumentalnych. Momentami bliskich stylistyce soczystego, ciężkiego rocka. Pozostałe trzy nagrania w niczym jej nie ustępują, utrzymane w podobnym stylu i nastroju co „Zarathustra”. Mają jedynie pecha być po niej… Kultowy status tej płyty powoduje, że kolekcjonerzy winyli za oryginalne włoskie egzemplarze w idealnym stanie płacą nawet 1200 euro!

THE TRIP „Caronte” (1971)

TRIP "Caronte" (1971)

Album „Caronte” grupy THE TRIP z okładką z tytułowym Charonem, mitologicznym przewoźnikiem dusz przez Styks, był pierwszym rockowym albumem kompaktowym z Włoch w mojej płytotece. Dał on tym samym początek całej  serii innym znakomitym płytom z tego kraju. To ich druga w dyskografii pozycja wydana latem 1971 roku, która wywołała sensację muzyczną i z miejsca podbiła serca fanów nie tylko w rodzinnym kraju, ale także daleko poza jej granicami. Wytwórnia RCA Italiano już po trzech miesiącach tłukła dodruk! To dzięki tej płycie THE TRIP jest dziś stawiany w równym rzędzie z BANCO… i P.F.M. Pięć utworów i niespełna trzydzieści trzy minuty muzyki. Wielkiej Muzyki! Swego czasu oszalałem wręcz na punkcie pierwszego utworu z tej płyty! Absolutny szczyt włoskiego progresywnego grania! Kawał świetnej muzy z perfekcyjnymi, ryczącymi Hammondami w roli głównej, na których grał Joe Vescovi okrzyczany w owym czasie włoskim Keithem Emersonem. Świetne melodie, czadowa sekcja rytmiczna, doskonałe angielskie wokale. Konkretne i melodyjne partie gitar ze szczególnym uwzględnieniem utworu przedostatniego, w którym mógł sobie swobodnie pograć William Gray – znakomity gitarzysta, który zastąpił w kapeli Ritchiego Blackmore’a, (tak, tak, TEGO Blackomore’!) gdy ten odszedł by dołączyć do Deep Purple. Myślę, że ograniczenie jego roli na tej płycie, zepchnięcie na drugi plan, stało się przyczyną późniejszego odejścia Greya z grupy. Szkoda, bowiem  tak pierwsza jak i druga płyta pokazały, że grać potrafił znakomicie. No cóż, widocznie w tej kapeli nie było miejsca dla dwóch liderów. Prawdopodobnie tak mogłoby brzmieć Deep Purple, gdyby Lord zdominował zespół.

Następny, równie udany krążek,  „Atlantide” (’72), zespół THE TRIP nagrał już w trio ze świetnym Furio Chirico na perkusji, który później prowadził ARTI & MESTIERI. Dla mnie najważniejszym momentem na tym albumie jest słuchanie gry Furio. Tym razem to już było pójście na całego w klimaty brytyjskiego ELP

Album trwa ledwie pół godziny muzyki. Dobrej muzyki. Rozpoczyna się tytułową, mocną piosenką napędzaną klawiszami, która od pierwszego momentu pokazuje przywództwo Vescovi. Muzyka od razu kojarzy się z ELP, styl jest dość podobny. Teksty śpiewane sa po angielsku mimo, że tytuły utworów są włoskie. „Evoluzione” ma psychodeliczne akcenty. Gdy pojawia się lider ze swoimi bujnymi klawiszami, bas Andersena i perkusja Chirico to w tym momencie przypomina mi nie ELP, a The Nice. Bardzo podoba mi się „Elegia” i „Analisi” brzmiące jak wczesny brytyjski rock progresywny. „Distruzione” to najdłuższy i bez wątpienia najlepszy utwór. W pierwszej minucie to tylko odgłosy w tle, potem staje się mocniejszy i ma crescendo ze znakomitą perkusją; po chwili ciszy wchodzi bas, a po nim klawisze. Jest tu kilka zmian rytmu i czasu, są momenty mogące brzmieć jak improwizacja. Znakomita pozycja, tylko czemu taka krótka..?

Wymienione płyty ze słonecznej Italii to tylko znikoma część większej całości czekająca na omówienie w Rockowym Zawrocie Głowy. Nie muszę dodawać, że z wielką przyjemnością będę przypominać zakurzone przez czas inne albumy z Półwyspu Apenińskiego. Fenomen włoskiego rocka z lat 70-tych wciąż jest wart poznania!

T2 „It’ll All Work Out In Boomland” (1970)

Z T2 było tak jak z cywilizacją egipską. Pojawiła się nagle w pełni ukształtowana, zadziwiła świat i… zniknęła. Myślę, że T2 w Polsce nie jest nazwą nieznaną; odkryta przez garstkę osób, która zadała sobie trud dotarcia do zapomnianego zespołu zaistniała w naszej świadomości. Bo przecież dobra muzyka zawsze znajdzie swych odbiorców. Co najwyżej będzie ich niewielu… Kiedy płytę tę poleciłem przed laty jednemu ze swoich przyjaciół, dla którego nic poza Led Zeppelin nie istniało mówiąc, że przy odrobinie szczęścia mogli stać się zespołem większym od Zeppelinów, obruszył się na mnie. Przez jakiś czas w ogóle do mnie nie zaglądał, nie odzywał się. Kiedy w końcu zadzwoniłem do niego, telefon odebrała jego żona. Na pytanie co dzieje się z moim przyjacielem, odpowiedziała: „Zdzichu zwariował. Przez cały czas wciąż słucha jednej i tej samej płyty”„A czego słucha?” – spytałem. „Ach, jakieś „Te ileś tam”, czy coś takiego…”

T2 to trzech muzyków: Keith Cross (gitara i instrumenty klawiszowe), Peter Dunton (perkusja i wokal) i Bernard Jinks (bas). Debiutancka płyta „It’ll All Work Out In Boomland” wydana w 1970 roku, zawiera tylko cztery nagrania. Pisanie o niej , że jest świetna, genialna, doskonale wyprodukowana jest stereotypem. Ale na Boga, wszystkie te określenia pasują idealnie! Słuchając tej płyty po raz pierwszy nie wierzyłem, że zespół z TAKĄ muzyką nie przebił się w epoce. I zaraz nasunęła mi się myśl, że historia muzyki rockowej powinna być napisana jeszcze raz. Ze szczególnym uwzględnieniem Keitha Crossa, który w tym momencie miał zaledwie 17 lat! Już w pierwszym utworze prezentuje wszystko czego szukamy w hard prog rockowej muzyce lat 70-tych. Zagrane z nieprawdopodobnym feelingiem, z lekkością dostępną nielicznej garstce gitarzystów na świecie. Grał na czarnym  Gibsonie Les Paul ze złotym osprzętem. W trzecim utworze zamienił go na chwilę na Fendera i przez moment zagrał bardzo delikatne solo. Powrócił po chwili do swego podstawowego instrumentu i przyłoił. Tak z głębi serca, z czeluści swej duszy, po swojemu! To właśnie on wywarł ogromny i niedający przecenić się wpływ na brzmienie zespołu pomimo, że za cały repertuar odpowiadał perkusista  Peter Dunton. Grał bardzo sprawnie, wręcz ekwilibrystycznie, nie stroniąc od eksperymentów z artykulacją, czy akordami. Patrząc z dzisiejszej perspektywy jego dynamiczne popisy porównać można z techniką tak wielkich wioślarzy jak Jeff Beck, czy Robert Fripp. A może powiem inaczej – powinniśmy go postawić na równi obok nich, bo o żadnym kopiowaniu w tym wypadku mowy być nie może. Nie zapominajmy, że debiutancki album nagrywany był w 1969r!

W muzyce T2 ciągle coś się dzieje. Częste zmiany tempa i klimatu przyprawiają o zawrót głowy. I o ile sprawny technicznie gitarzysta jeszcze sobie z tym poradzi to przecież jest jeszcze reszta kapeli, w tym perkusista, dla którego takie łamańce to zabójstwo. Ale Peter Dunton wszystko to gra tak jakby to był najprostszy rytm na świecie (czyli słynne 4/4). Karkołomne przejścia  i zmiany rytmu w połączeniu ze śpiewem wydają się dla niego tak oczywiste, naturalne i proste jak bułka z masłem. Do tego Bernard Jinks na basie idealnie, można wręcz powiedzieć że wzorcowo, uzupełnia perkusistę.

Początków grupy T2 szukać można w roku 1967, kiedy to zdolny Peter Dunton, zainteresowany grą Mitcha Mitchella i Keitha Moona udzielał się w różnych zespołach. Początkowo z Rodem Harrisonem (potem w legendarnym Asgard), dwoma niemieckimi muzykami i Bernardem Jinksem tworzył Neon Pearl, a następnie występował z grupą Flies. W sumie nagrał z nimi materiał na trzy płyty, które ukazały się na rynku, tyle że dopiero pod koniec lat… 90-tych! Współpracował także z braćmi Gurvitz w The Gun i Bulldog Breed. Tam też  poznał nastoletniego, ale wielce utalentowanego gitarzystę Keitha Crossa.  Po kilku miesiącach Dunton pożegnał się z braćmi Gurvitz. Postanowił spróbować  raz jeszcze, od zera i założyć własną grupę. Przekonał do swego pomysłu Jinksa i Crossa. Tak narodziło się trio o dość banalnej nazwie Morning, które  po kilku miesiącach Dunton zmienił na dużo bardziej enigmatyczną T2.

Trio T2 na scenie. Od lewej:Bernard Jinks, Peter Dunton, Keith Cross.
Trio T2 na scenie. Od lewej:Bernard Jinks, Peter Dunton, Keith Cross.

Specjaliści od promocji i wyszukiwania talentów szybko zwrócili uwagę na grupę podczas koncertów. To był ten okres, kiedy zapotrzebowanie na zespoły łączące wpływy hard rocka z rockiem progresywnym było olbrzymie, więc szybko zaproponowano im nagranie dużej płyty. Trio weszło do istniejącego od 1967 roku Morgan Studios w Willesden na północy Londynu i – jak to wtedy bywało – w ekspresowym tempie nagrało materiał, który Decca Records wydała dokładnie 31 lipca 1970 r. na płycie, z bajkową okładką, zatytułowaną „It’ll All Work Out In Boomland”. W prasie z tego dnia próżno byłoby doszukać się wzmianki o tym albumie. Tego samego dnia bowiem brytyjskie Royal Navy zerwała z wielowiekową tradycją wydzielania grogu dla swych marynarzy i zapewne ta informacja doczekała się większej liczby komentarzy niż niejeden rockowy klasyk.

T2 "It'll All Work Out In Boomland" (1970)
T2 „It’ll All Work Out In Boomland” (1970)

Nie brakowało wówczas na Wyspach Brytyjskich kapel, które eksplorowały te same rejony muzyczne co T2. Wystarczy, że wspomnę choćby takie jak Arzachel, Aquila, Wind, Sunday, czy Hannibal. Ale żadna nie robiła tego z taką mocą. Jak już wspomniałem na wstępie płyta zwiera tylko cztery kompozycje, z których najkrótsza trwa niecałe sześć minut, zaś najdłuższa aż dwadzieścia jeden. Już to daje dużo do zrozumienia jaka muzyka się na nim znalazła. Jak najbardziej jest to rock progresywny w połączeniu z ciężkim, hard rockowym brzmieniem.

Już pierwsza minuta otwierającego album utworu „In Circles” wbija w fotel! To utwór znakomity! Tętniący rytm na 7/4, ostry gitarowy motyw, niezauważalne, naturalne przejścia od surowości do wręcz nostalgicznych, romantycznych kawałków. Do tego notorycznie „rzężąca” gitara, szalejący Dunton, który przebiera pałeczkami konstruując ścianę perkusyjnych dźwięków, „dołujący” bas podkręcający jednostajnie rytm, który wprowadza tę heavy metalową kompozycję do krainy hipnozy i rockowego obłędu. Całość brzmi tak, jakby trójka młodzieńców bawiła się w szerokim spektrum tonów zmieniając co rusz kierunek poszukiwań. W okolicy szóstej i pół minuty zaczyna się psychodeliczna partia solowa bębnów, a w tle Cross jakby od niechcenia trąca struny swego Gibsona Les Paula w manierze gitarzysty jazzowego. Finał to istna kakofonia przewalająca się jak lawina przez uszy odbiorcy. Wierzyć się nie chce, że jest ich tylko trzech. To tylko początek, bo potem jest jeszcze… lepiej! Oto temat melodyczny drugiego nagrania „J.L.T” (które potem zostało rozszyfrowane jako „Jolly Little Tune”) zagrany na fortepianie w duecie z gitarą akustyczną poraża balladowym pięknem. Ile tutaj czaru, czarodziejskich smug dźwięku, delikatności. Wsparte to wszystko wibrafonem i subtelną partią perkusji, która jednak powoli nadaje kompozycji coraz większej dynamiki, aż do podniosłego finału, z udziałem instrumentów dętych. Na płycie nie ma żadnej wzmianki o dodatkowych muzykach biorących udział w tworzeniu płyty, przeto podejrzewam, że sekcja dęta została „wyczarowana” na klawiszach przez Crossa. W „No More White Horses” ponownie mamy do czynienia z rozpędzonym czołgiem dodatkowo napędzanym bliską wściekłości masywną, „jazgotliwą” i rzężącą partią gitary. To jest prawdziwy kompozycyjny majstersztyk – tyle tu różnych tematów, interludiów z kilkoma wstawkami fortepianu, partii śpiewanych i solowych z których można by ułożyć suitę. Wejście sekcji dętej powoduje, że rozpiera mnie duma i chciałoby się  na skrzydłach wzlecieć ponad poziomy! Genialne rozwiązanie. Najbardziej błyszczy tu jednak Keith Cross, który zagrał w „No More…” nie tylko liczne solówki gitarowe, ale także przepiękną partię na fortepianie. Termin wirtuozeria jest tu jak najbardziej na miejscu. Nota bene cover tego intrygującego utworu nagrał dwadzieścia dwa lata później szwedzki Landberk na płycie „Lonely Land”.

Bez żartów, ale te trzy nagrania to tylko… przystawka przed daniem głównym. Dopiero w finałowej, 21-minutowej suicie „Morning” muzycy w pełni rozwijają swoje skrzydła, grają bez żadnego skrępowania. Zaczyna się bardzo zwyczajnie – akustyczna gitara Crossa i wyraźny bas Jinksa towarzyszy stonowanemu śpiewowi Duntona, który brzmi popowo-psychodelicznie, czasem zahaczając wręcz o folkowy zaśpiew. Z biegiem czasu zmieniają się nastroje i warstwa instrumentalna. Wchodzi partia perkusji, a gitara akustyczna zastąpiona zostaje elektryczną i utwór nabiera większej dynamiki i ciężaru. Ale wciąż jest prosto i melodyjnie – aż do połowy czwartej minuty, kiedy rozpoczyna się długa, piętnastominutowa część improwizowana. Trzeba naprawdę wielu przesłuchań aby ogarnąć  wszystko, co tu się dzieje! Od ciężkich fragmentów z ostrymi gitarowymi solówkami, przez orkiestrowy rozmach po dziwne psychodeliczne dźwięki. Pojawiają się świetnie rozpisane na głosy chórki.  Do tego połamane rytmy, smugi fortepianowe, a pomiędzy tym wszystkim słyszymy melodyjne fragmenty z niekiedy zaspanym, tkliwym wokalem, które jeszcze bardziej podkreślają szaleństwo instrumentalnych improwizacji. Prawdziwa fontanna dźwięków. Najbardziej porywający, skomplikowany rock pełen furiackich, pędzących na złamanie karku motywów, ciekawych pomysłów w zakresie brzmienia i rytmów – słowem kwintesencja rocka przełomu lat 60-tych i 70-tych XX wieku!

Tył okładki
Tył okładki

Tuż po wydaniu albumu grupa T2 ruszyła w trasę po Zjednoczonym Królestwie biorąc także udział w słynnym Festiwalu na Wyspie Wight występując obok Jimiego Hendrixa.  Ten widząc T2 na scenie po raz pierwszy z niedowierzaniem kręcił tylko głową. Zespół był sporą sensacją koncertową, ale co z tego skoro sprawę zawaliła beznadziejna  Decca Records.  Nie dość, że promocja bardzo kulała (pytanie, czy w ogóle była?) to na dodatek wytwórnia nie wytłoczyła wystarczającej ilości egzemplarzy It’ll All Work Out In Boomland” przez co publiczność miała utrudniony dostęp do kupna debiutanckiej płyty! Jakby tego było mało, wktótce z T2 rozstał się Keith Cross. Mówiło się, że głównym powodem jego odejścia było przemęczenie spowodowane wyczerpującymi koncertami, oraz konfliktem z Peterem Duntonem. Twierdzono też, że nie wytrzymał ciśnienia i narastającej z każdym dniem coraz większej popularności do której mentalnie nie był przygotowany. Wystraszony zamieszaniem wokół swojej osoby. – gitarzystę zaczęto głośno już określać mianem nowego Claptona – chciał po prostu odpocząć.  Mimo to zdążył jeszcze z kolegami nagrać materiał na drugą płytę, którą roboczo nazwali „Fantasy” Płytę równie doskonałą jak debiut! Niestety album ten nie wyszedł poza formę acetatu, bo wytwórnia odrzuciła przygotowany  przez T2 materiał! Ludzie z Decci widocznie mieli problemy ze słuchem i płyta nigdy się nie ukazała. To znaczy ukazała się, ale… dwadzieścia siedem lat później!

T2 to jeden z tych nielicznych zespołów, który nigdy nie zaznał sławy, mimo że naprawdę miał wszelkie ku temu predyspozycje: własny, prawdziwie oryginalny (żeby nie powiedzieć prekursorski) styl, a także bardzo uzdolnionych muzyków tworzących niebanalne kompozycje. Z całą świadomością stwierdzam, że niezauważenie tej grupy było jedną z największych pomyłek w całej historii muzyki rockowej!

BIRTH CONTROL „Operation” (1971); „Live” (1974)

W połowie 1966 roku dwa berlińskie zespoły: The Earls i The Gents rywalizujące do tej pory ze sobą na lokalnej scenie muzycznej o względy publiczności postanowiły połączyć swe siły i powołać do życia nową grupę. Marzyły im się trasy po Niemczech i Europie. Marzyło im się nagrywanie płyt. Fani obu formacji nie mieli nic przeciwko temu zjednoczeniu. Nie mogli jednak zrozumieć jednego – dlaczego nowo powstała formacja nazwała się tak dziwnie: BIRTH CONTROL (ang. antykoncepcja)!? Ze strony muzyków była to świadoma prowokacja. Zresztą kontrowersje pozamuzyczne, przysparzające im mimo wszystko dodatkowej sławy, ciągnąc się będą za BIRTH CONTROL  jeszcze długo.

Pigułka antykoncepcyjna jaką amerykanie wypuścili po raz pierwszy do powszechnego użytku w 1960 roku o nazwie Envoid, była prawdziwą bombą i szokiem  dla konserwatystów, natomiast zrewolucjonizowała myślenie nowego pokolenia. Ta malutka, niepozorna z wyglądu tabletka spowodowała lawinę, która ruszyła pędem ku nieuchronnej rewolucji obyczajowej. Nagle planowanie rodziny i zapobieganie ciąży stało się pewniejsze i łatwiejsze, a seks bezpieczniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Zaraz potem pojawili się Beatlesi ze swoimi długimi za uszy włosami i „krzykliwym” rock’n’rollem; zaangażowanie USA w wojnę w południowo-wschodniej Azji zjednoczyło całe młode pokolenie na czele których stali hippisi głoszący pacyfistyczne hasła i wyznający wolną miłość… Krok po kroku rewolucja obyczajowa i seksualna stała się faktem!

Ta daleko posunięta swoboda obyczajowa i rozluźnienie moralnych rygorów poważnie zaniepokoiła Watykan. Dzieło „naprawy świata” rozpoczął jeszcze Jan XXIII, dokończył Paweł VI, który w encyklice „Humanae vitae” jednoznacznie potępił wszelką sztuczną antykoncepcję jako wynalazek szatana. Zdecydowana większość katolików jakoś zbytnio nie przejęła się „odgórnymi” zarządzeniami Kościoła i w najlepsze stosowała pigułki.  Zresztą i w łonie samego Kościoła doszły głosy  sprzeciwu biskupów z Kanady (tzw. „dokument z Winnipeg”), którzy otwarcie sprzeciwili się swojemu zwierzchnikowi. „Owszem, encyklika tak, ale bądźmy też liberalni!” Tego w Kościele nie było od stuleci! Zwłaszcza, że do Kanadyjczyków dołączyli inni: Amerykanie i Holendrzy. I w zasadzie do dziś nic się w tej sprawie nie zmieniło. Kolejni papieże potępiali antykoncepcję, a zdecydowana większość wiernych ignorowała to i robiła swoje.

Berlińczycy z BIRTH CONTROL od samego początku nie kryli, co myślą o „Humanae vitae”. Już sama nazwa zespołu wybrana świadomie w reakcji na encyklikę Pawła VI była rozmyślnie prowokacyjna, a do tego doszły jeszcze okładki płyt. Debiutancki krążek z 1970 roku „Birth Control”  zarejestrowany dla niewielkiej  wytwórni Metronome wydany był w specyficznym okrągłym opakowaniu imitującym pudełeczko z pigułkami antykoncepcyjnymi.  Muzyka na tym albumie w dużej mierze oparta była na jazz rocku, choć słychać też wpływy zespołów pokroju The Doors. Zresztą jeden z utworów tej amerykańskiej grupy „Light My Fire” znalazł się na tej debiutanckiej płycie.

Wydany rok później „Operation” zdobiła jeszcze bardziej kontrowersyjna, rozkładana okładka: mrówczany potwór zjada porzucone niemowlęta. Całej scenie przygląda się zachwycony papież! Sugerowano, że z twarzy bardzo przypomina Pawła VI. Oczywiście większość sklepów odmówiła eksponowania takiej okładki na wystawie. Zespół stworzył więc alternatywną jej wersję, na której znalazła się fotografia dwóch prezerwatyw. W Niemczech jakoś to przeszło, lecz w  Anglii był z tym spory kłopot. Nie mniej zamieszanie z okładką, zrobione świadomie czy też nie, okazało się  doskonałym chwytem marketingowym, bowiem album sprzedał się bardzo dobrze. I aby nie skupiać się li tylko na prowokacjach grupy, kilka słów muszę powiedzieć o muzyce z tego naprawdę wyśmienitego albumu.

BIRTH CONTROL "Operation" (1971). Cała okładka.
BIRTH CONTROL „Operation” (1971). Cała okładka.

Można byłoby pomyśleć, że skoro BIRTH CONTROL pochodzili z Niemiec pewnie zaliczyć ich można do krautrocka, czyli niemieckiej odmiany angielskiego rocka progresywnego. Nic bardziej mylnego, choć muzycy owszem, lubili sobie od czasu do czasu poeksperymentować. Mieszali rock progresywny z hard rockiem i psychodelią, doprawionym dość specyficznym, solidnym wokalem gitarzysty Bruno Frenzela, który nie bał się wprowadzać do swego śpiewu soulowych ozdobników. Sporo w ich graniu wszechobecnych dźwięków organów Hammonda na których „wyżywał” się Reinhold Sobotta. Rzecz jasna nie brakuje tu też konkretnych, masywnych gitarowych riffów, rozpędzonych partii opartych na gitarowo-organowych wymianach, zmian tempa i nastroju. Do tego trzeba pochwalić kapitalnie współpracującą ze sobą sekcję rytmiczną, którą tworzyli  basista Bernd Koschmidder i perkusista  Bernd Noske pełniący także funkcję drugiego, równorzędnego  wokalisty. Oczywiście muzycy prochu nie wymyślili, ale trzeba przyznać, że grali naprawdę zawodowo.

BIRTH CONTROL 1971r. Stoją od lewej: Bruno Frenzel, Bernd Koschmidder, Bernd Noske, Reinhold Sobotta
BIRTH CONTROL 1971r. Siedzą od lewej: Bruno Frenzel, Bernd Koschmidder, Bernd Noske, Reinhold Sobotta

Już otwierający płytę utwór „Stop Little Lady” bardzo dobrze wprowadza w klimat całości. Jest ostry, gitarowy riff, są zmiany tempa, mocny hard rockowy śpiew  z domieszką soulowych klimatów. Sobotta wydobywa ze swego Hammonda szeroką paletę barw i dźwięków grając długie organowe solo. Organy rządzą także w „Just Before The Sun Will Rise” w głównej mierze oparty na dynamicznym, galopującym rytmie. Oczywiście nie brakuje tu czadowych gitarowych popisów i śpiewu. Jednak to właśnie poczciwy Hammond wysuwa się przed pozostałych na plan pierwszy i to on decyduje o kolorycie całości. Reinhold Sobotta oprócz szalonych popisów na organach zasiada także do fortepianu w wyśmienitym protest-songu „The Work Is Done” (w którym wykorzystany został motyw z „Etiudy Rewolucyjnej” Chopina) i w finałowej, rozbudowanej kompozycji „Let Us Do It Now” gdzie po długiej, klasycyzującej introdukcji pojawia się piękna  fortepianowa ballada rozwijająca się w podniosłą kompozycję. Na koniec klawiszowiec dodatkowo sięga po melotron, całość ubarwiają efektowne orkiestracje, zaś Bruno Frenzel daje upust swym soulowym ciągotom! Świetne zakończenie albumu. Ale  w środku mamy jeszcze perełkę w postaci „Flesh And Blood” zbudowaną na całkiem chwytliwym motywie  z wokalnym dwugłosem Frenzela i Noskego. Fajnie przeplatają się tu partie gitarowe i organowe, które ładnie się nawzajem uzupełniają. Jest też próbka flirtu z czarną, funkującą muzyką w „Pandemonium”, do którego pasują te soulowe naleciałości w głosie wokalisty. Na początku lat 70-tych dopadło to wielu hardrockowców z różnym jak wiemy skutkiem. BIRTH CONTROL ten egzamin zdali pomyślnie.

Kompaktowa reedycja albumu „Operation” wydana przez Repertoire Records zawiera kilka interesujących  singlowych nagrań. I tak „Hope” to zgrabnie zmieszany rock, organowe szaleństwa i elementy soulu. „Rollin” – rockowe boogie ze stylowymi fortepianowymi ozdobnikami Sobotty. Z kolei „What’s Your Name” oparty jest na mocnym gitarowym riffie, a piosenka o uroczym tytule „Believe In The Pill” to prosty czadowy hard rock.

Bardzo dobra sprzedaż płyty zaowocowała podpisaniem nowego kontraktu ze znaną wytwórnią CBS, ale przyniosła też zmiany w składzie. Tuż przed jego podpisaniem zespół opuścił Reinhold Sobotta. Wydany w styczniu 1973 roku krążek „Hoodoo Man” nagrany z nowym klawiszowcem stał się wkrótce – podobnie jak poprzednik – dużym sukcesem komercyjnym, ale także i sukcesem artystycznym. Zespół rozwijał swój unikalny styl. Nowe kompozycje za sprawą bardzo śmiałych aranżacji gitarowych granych z motywami klawiszy imitujących riffy gitary(!), oraz rozszerzone partie improwizowane okazały się strzałem w dziesiątkę i stały się wielkim hitem. Do tego głos Bernda Noske wciąż się rozwijał. Z czasem został okrzyknięty jednym z najlepszych niemieckich wokalistów. Również jako perkusista poczynił bardzo wielkie postępy. Tak wielkie, że uznano go za „niemieckiego Gingera Bakera”! Jego doskonałą grę możemy podziwiać na koncertowej podwójnej ( w wersji analogowej) płycie wydanej rok później pod wszystko mówiącym tytułem „Live”.

BIRTH CONTROL "Live" (1974)
BIRTH CONTROL „Live” (1974)

Nie było już w składzie założyciela grupy, Bernda Koschmiddera, który odszedł od kolegów jeszcze przed nagraniem czwartej płyty zatytułowanej „Rebirth”. Panowie Frenzel i Noske dobrali sobie nowych muzyków i ruszyli w dużą trasę po Niemczech. I trzeba obiektywnie przyznać, że nowi muzycy stanęli na wysokości zadania. Płyta „Live” do dziś oceniana jest przez niemieckich fanów za „najlepszą niemiecką rockową płytę koncertową”. Zawiera tylko pięć nagrań. Kapitalne, rozimprowizowane granie oparte głównie na współbrzmieniu hard rockowych gitar i wszelkiego rodzaju klawiszy (głównie Hammondów). Takie skrzyżowanie „Made In Japan” Purpli z koncertową częścią „Ummagummy” Floydów! Słucha się tego wybornie i z zapartym tchem. I szczerze powiem, że gdy wkładam ten kompakt do odtwarzacza trudno mi się później z nim rozstawać. Niewątpliwie jest to świetne podsumowanie najlepszego okresu w karierze zespołu.

Rzecz jasna nie mogło się obyć bez kolejnego małego skandalu. Album zapakowany był w kontrowersyjną (jakże by inaczej!) okładkę: muzycy siedzą w starej, odkrytej, czarnej  limuzynie, ubrani jak amerykańscy gangsterzy z lat trzydziestych XX wieku. Uzbrojeni po zęby w pistolety maszynowe strzelają do… dziecięcego wózka, tzw. „spacerówki” stojącej tuż przy  drodze pod drzewem.

Zespół BIRTH CONTROL aktywnie działał aż do 1983 roku, gdy zmarł gitarzysta i wokalista Bruno Frenzel. Po dziesięciu latach śpiewający perkusista Bernd Noske powołał do życia nowe wcielenie BIRTH CONTROL funkcjonujące przez kolejne dwadzieścia lat – aż do śmierci Noskego 18 lutego 2014. Naliczyłem, że na przestrzeni tych lat pod nazwą BIRTH CONTROL ukazało się ponad 30 albumów (dokładnie 34!). Gorąco zachęcam do zapoznania się przynajmniej z pierwszymi pięcioma, które tu wymieniłem. Zaś płyty „Operation”„Live” będące częścią podstawowego kanonu muzyki rockowej powinny obowiązkowo znaleźć się na półce każdego szanującego się fana (nie tylko niemieckiego) rocka lat 60-tych i 70-tych.

MASTER’S APPRENTICES „Choice Cuts” (1971); „Nickelodeon” (1971); „A Toast To Panama Red” (1972)

O tym, że australijski rock z lat 70-tych miał się dobrze pisałem w październiku 2015 roku przedstawiając płyty takich zespołów jak Blackfeather, Buffalo, Kahvas Jute, czy też Tamam Shud. Dwa miesiące później trafiły do moich rąk trzy płyty grupy MASTER’S APPRENTICES. Na ich kompaktową reedycję czekałem kilka lat. Na szczęście moja cierpliwość została w końcu wynagrodzona.

Cała historia zaczyna się w 1965 roku, kiedy to do grupy The Mustangs grającej w pubach w Adelajdzie dołączył, pochodzący ze Szkocji , wokalista Jim Keays. The Mustangs grali muzykę instrumentalną w stylu The Shadows. Pod wpływem Keaysa zespół zainteresował się muzyką Johna Lee Hookera, Jimmiego Reeda, Elmore’a Jamesa, Muddy Watersa. Mustangs zmienili wkrótce nazwę na MASTER’S APPRENTICES, a wraz z nią zmienił się też ich styl. Zaczęli grać ostrego, garażowego rock and rolla w stylu Pretty Things i wczesnego Them Vana Morrisona. Z czasem kompozycje gitarzysty i autora tekstów Micka Bowera stały się bardziej wyrafinowane, refleksyjne i pomimo młodego wieku nad wyraz dojrzałe. Wydany w 1967 roku debiutancki album „Master’s Apprentices” zawierał świetny freakbeat w stylu The Yardbirds i Creation. Wyróżnić w nim można takie kompozycje Bowera jak „Wars Or Hands Of Time”, „Theme For A Social Climber”  czy „Tired Of Just Wandering”. Australijska prasa dostrzegła w nich duży potencjał określając zespół „największą nadzieją ostrego rock’n’rolla piątego kontynentu”. Niestety gitarzysta nie wytrzymał presji ciśnienia jakie na nim spoczęło i doznał załamania nerwowego. Za namową lekarzy odszedł od zespołu i zerwał wszelkie kontakty z show businessem. To był szok dla wszystkich. Przyszłość zespołu stanęła pod znakiem zapytania. Jim Keays postanowił jednak dalej kierować zespołem, który po kilku zmianach personalnych wydał w 1969 roku drugi album zatytułowany „Masterpiece”. Tym razem było w nim więcej popu w połączeniu z rockiem podlanym odrobiną psychodelii. Album być może trochę nierówny, na swój sposób jednak czarujący. Grupa zdobywała coraz większą popularność i uznanie krytyków. Koncerty gromadziły coraz większą publiczność. Repertuar stawał się bardziej zadziorny, wręcz hard rockowy, do którego  wprowadzali elementy rocka progresywnego, o dziwo nie rezygnując przy tym z pięknych i chwytliwych melodii. Utarło się powiedzenie, że  MASTER’S APPRENTICES są tym dla Australii kim The Doors byli dla Ameryki, a Rolling Stones dla Anglii. I kiedy wydawało się, że wszystko idzie w jak najlepszym kierunku, nagle nastąpił w grupie kryzys i pytanie: co dalej? 

Master's Apprentices w Londynie 1971r.
Master’s Apprentices w Londynie 1971r.

Poważnie myśleli o wyjeździe na stałe do Stanów. Stanęło jednak na tym, że wiosną 1970 roku zjawili się w Wielkiej Brytanii dając serię znakomicie przyjętych koncertów. Zaowocowało to bardzo szybko podpisanym kontraktem płytowym z wytwórnią EMI, co z kolei otworzyło im możliwość nagrania płyt w słynnych Abbey Road Studios. Miejscu magicznym,  gdzie swe płyty nagrywali w tamtym czasie The Beatles i Pink Floyd. W miejscu, w którym kreowano rewolucyjne dźwięki. I pewnie magia tego studia zadziałała także podczas pracy grupy MASTER’S APPRENTICES nad ich albumami. Pierwszy z nich okazał się objawieniem i wielkim skokiem artystycznym.

Master's Appretinces "Choice Cuts" (1971)
Master’s Appretinces „Choice Cuts” (1971)

Ten trzeci w dyskografii grupy album, „Choice Cuts”, to obłędne i całkiem melodyjne granie w klimacie Cream, Jethro Tull, Tamam Shud i Wishbone Ash. Łatwo wpadające w ucho melodie oparte na ciężkich gitarowych riffach Douga Forda. Płytę otwiera rewelacyjna trzyminutowa piosenka „Rio Di Camero”. Z akustycznymi, w stylu hiszpańskiego flamenco, zagrywkami gitary akustycznej i bardzo charakterystycznym, wysokim głosem wokalisty. Delikatnie zaczyna się także „Michael” – drugi utwór na płycie –  przerywany ostrymi jak brzytwa cięciami gitary elektrycznej wspartej ciężką sekcją rytmiczną  (Glenn Wheatley bg.; Colin Burgess dr.). Krótkie nagrania, ale ile się w nich dzieje. Groźnie jest w „Easy To Lie” z pulsującym, mocnym  basem i mrocznym śpiewem Keaysa a la Ozzy Osbourne. Granie jest wyrafinowane. Nawet w tak delikatnej balladzie jak „Because I Love You”  zespół nie wpada w sztampę. Ostrzejsze motywy wykonywane są ze swobodą, finezją i wielkim wyczuciem stylistyki rockowej. Na tej płycie nie ma nudy. I nie ma banałów! Dostrzegła to brytyjska prasa muzyczna, która wystawiła płycie rewelacyjne recenzje. Dodam jeszcze, że gustowną okładkę z eleganckim, wyściełanym skórą antycznym krzesłem i tajemniczą „bezcielesną” ręką trzymającą zapalonego papierosa zaprojektowała słynna firma Hipgnosis. Ta sama, która projektowała okładki dla Pink Floyd!

W Australii płyta „Choice Cuts” odniosła olbrzymi sukces, osiągając 11 pozycję na liście najlepiej sprzedających się albumów roku 1970, zaś single z utworami „Turn Up Your Radio” i „Because I Love You” zajęły odpowiednio 7 i 12 miejsce na tamtejszej liście „Top 20”. Po takim sukcesie zespół zrobił sobie urlop wyjeżdżając na antypody dając, niejako przy okazji, koncert w Teatrze Nickelodeon w Perth. Na całe szczęście ktoś wpadł na pomysł, by występ ten zarejestrować na taśmie z myślą opublikowania go później na płycie.

Master's Apprentices "Nickelodeon" (1971)
Master’s Apprentices „Nickelodeon” (1971)

Ten nagrany w listopadzie 1970 roku i wydany na winylu wyłącznie w Australii koncert należy do czołówki najlepszych „żywców”. Wolne, intensywne i ciężkie granie. Na dodatek niemal wszystkie kompozycje (pięć z sześciu zamieszczonych) nosiły premierowy charakter. Ten jedyny wyjątek to znana już i przebojowa piosenka „Because I Love You”. Utwory wykonywane są w mrocznym, wolnym tempie, przez co nabierają specyficznego, mosiężnego charakteru. Coś w stylu debiutu Black Sabbath, który na swej drodze spotyka Iron Butterfly, a może jeszcze mroczniej, jeszcze ciężej. Tak jest w otwierającym to wydawnictwo, doskonałym  „Future Of Our Nation”.  Dużo tu instrumentalnego, improwizowanego grania, a więc to, co osobiście uwielbiam na tego typu wydawnictwach. Uwagę zwraca „Evil Woman” znany z drugiej płyty brytyjskiego Spooky Tooth. Tutaj bardzo rozciągnięty w czasie. To jedna z najlepszych wersji jakie znam – najeżona świetnymi, gitarowymi improwizacjami, z dynamicznymi ostrymi zagrywkami przechodzącymi w wyciszone i natchnione impresje. Zespół był naprawdę w doskonałej formie. Błyszczą tu wszyscy. Nie tylko gitarzysta, ale również tętniąca życiem , potężna sekcja rytmiczna. No i ten wybijający się na plan pierwszy wysoki, charakterystyczny głos wokalisty Jima Keaysa. Pierwsza liga światowa!  Żałować należy tylko, że nie wydano go w Europie. Album ten bowiem śmiało można postawić na równi z takimi „żywcami” jak „Made In Japan” Deep Purple, czy „Live At Leeds” The Who.

Wrócili do Wielkiej Brytanii 15 maja 1970 roku i wkrótce potem w „Studio Nr.2” na Abbey Road zaczęli nagrywać  swoją czwartą studyjną płytę, Ukazała się ona w styczniu 1972 roku i nosiła tytuł „A Toast To Panama Red”.

Master's Apprentices "A Toast To Panama Red" (1971)
Master’s Apprentices „A Toast To Panama Red” (1971)

Już po pierwszym przesłuchaniu słychać, że zespół wciąż się rozwijał. Wszystkie nagrania nadal cechowała pewna niebanalna przebojowość, co absolutnie nie jest i nie powinno być zarzutem. Wciąż była to muzyka urzekająca swą melodyką, przemyślanym wykonaniem, do tego operująca dobrym klimatem. Zespół ewoluował w stronę coraz ambitniejszych rejonów. W nagraniu „Games We Play Part I” kolorytu dodało wprowadzenie chóru, a w jego części drugiej melodeklamacji. Pojawiły się też trąbki w „Love Is” zaś dźwięki akustycznej, 12-strunowej gitary, na której zagrał Doug Ford pochodziły z gitary wypożyczonej od samego Hanka Marvina z The Shadows, którego tak uwielbiał Ford. Słychać też echa muzyki Led Zeppelin, Black Sabbath i Wishbone Ash. Moim zdaniem trudno wyobrazić sobie lepsze , klasyczne rockowe granie niż to zaprezentowane na tym albumie. Zespół wypracował swój własny styl z porywającą i emanującą szczerym entuzjazmem syntezę tego, co w muzyce rockowej jest najlepsze. Czy można wyobrazić sobie lepszą mieszankę?

Niestety album przepadł w Wielkiej Brytanii. Trudno dziś ocenić, co było tego przyczyną. Brak reklamy, może słaba promocja? Bo przecież nie brakowało muzykom ani talentu, ani muzycznej wyobraźni, ani tym bardziej wysokich umiejętności. Ian McFarlane w swojej „Encyklopedii australijskiego rocka i popu” (1999r.) napisał, że album „A Toast To Panama Red” był „…jednym z wielu bezpowrotnie straconych skarbów australijskiego rocka progresywnego tamtej epoki”. Niestety – miał całkowita rację.

Przepadł też zespół MASTER’S APPRENTICES poszerzając grono wykonawców, którym nie udało się zaistnieć w świadomości szerszego grona odbiorców. I w sumie trudno mi zrozumieć dlaczego ten wspaniały i kryminalnie niedoceniany zespół nie stał się wielki poza Australią…

Gwiazdkowe perły, czyli kanon rocka spod choinki.

Bez względu na to w jakim wieku jesteśmy  gwiazdkowe prezenty zawsze cieszą najbardziej. I to właśnie one, wydobyte spod choinki, pamięta i wspomina się ciepło całymi latami. Ileż to już razy zastanawiałem się w jakich okolicznościach stałem się posiadaczem tej, czy innej płyty. Czy dostałem ją na urodziny?  Imieniny? A może kupiłem ją w Warszawie, Gdańsku, lub Londynie? Te zaś od „Świętego Mikołaja” wryły mi się w pamięć i zawsze kojarzyć je będę z Wigilią i Bożym Narodzeniem. Wychodzi na to, że w tym roku musiałem być bardzo grzeczny, gdyż Mikołaj sypnął naprawdę sporą ilością płyt bardzo wysokiego lotu. Ba! Podniósł pułap w postaci „kosmicznych” wręcz  niespodzianek. Zapewniam, że wszystkie te pozycje będą sukcesywnie omawiane. Większość z nich to albumy wykonawców mało znanych, niesłusznie zapomnianych, a wartych poznania. Pozycje, które obowiązkowo trzeba ocalić od zapomnienia! Jednak na początek pragnę w krótkich zdaniach omówić płyty artystów bardzo znanych i uznanych. Artystów powszechnie zaliczanych do ścisłego kanonu rocka. Wszystkie trzy omawiane poniżej albumy wydano w limitowanych (500 egz.) nakładach. Nazwałem je  gwiazdkowymi perłami spod choinki. Zachowując kolejność alfabetyczną zacznę od:

BLACK SABBATH „California Jam 1974”

BLACK SABBATH "California Jam 1974"
BLACK SABBATH „California Jam 1974”

W sobotę 6 kwietnia 1974 roku 200 tys. fanów muzyki rockowej przybyło do kalifornijskiego Ontario, by na tamtejszym Ontario Motor Speedway wziąć udział w wydarzeniu, który przeszło do historii jako California Jam Festival. Festiwal ten kojarzy mi się głównie z występu grupy Deep Purple, która promowała w tym czasie swój nowy album „Burn”. Nota bene koncert ten po raz pierwszy wydano na kasecie VHS w 1981 roku pt. „California Jam” zaś kompletny występ ukazał się dopiero 21 listopada 2005 roku na DVD. I to był jedyny oficjalny fonograficzny zapis z tego muzycznego wydarzenia.  A przecież oprócz Deep Purple zagrali tam także m.in The Eagles, Earth Wind And Fire, Emerson Lake And Palmer i właśnie Black Sabbath.

Grupa była wówczas w trasie promując swą piątą płytę „Sabbath Bloody Sabbath” którą wydała cztery miesiące wcześniej  (1 grudnia 1973). Muzycy  grali perfekcyjnie i bardzo  precyzyjnie, a przy tym dużo improwizowali. Słychać to szczególnie w fantastycznych numerach zatytułowanych tu jako „Instrumental Jam”. Popis gitarzysty Tony Iommi’ego i grającego na bębnach Billa Warda w tych nagraniach robi wrażenie! No i Ozzy był w wyśmienitej wręcz formie, zaś repertuar – jak marzenie. Same killery w rodzaju Killing Yourself To Live”, „Sabra Cadabra”, „War Pigs”, „Iron Man, „Snowblind„, czy „Paranoid” mówią same za siebie. Na koniec dołączono trzy bonusowe utwory z tej samej trasy koncertowej – w tym chyba jedyne znane wykonania „A National Acrobat” i „Changes” – bezcenne!!! Dźwięk na płycie – pochodzący wprost ze stołu mikserskiego – oczyszczony i doskonale brzmiący stawia to wydawnictwo na równi z „Live In Asbury Park 1975 czy też z  katalogowym „Live At Last” z 1973 roku. Tylko ta nieco kiczowata okładka…

LED ZEPPELIN „Live At The Los Angeles Forum 1970”

LED ZEPPELIN "Live At The Los Angeles Forum 1970"
LED ZEPPELIN „Live At The Los Angeles Forum 1970”

Nikt nie jest w stanie policzyć ile płyt bootlegowych grupy LED ZEPPELIN ukazało się chociażby tylko w samych Stanach Zjednoczonych. Wiadomo jednak na pewno, że to był pierwszy winylowy bootleg zespołu jaki ukazał się w 1970 roku zawierający występ  z 4 września z The Forum  (dawniej Great Western Forum) – hali sportowej w dzielnicy Inglewood na przedmieściach Los Angeles, gdzie na jej parkiecie do roku 1995 rozgrywała swe mecze drużyna NBA Los Angeles Lakers. Zespół, który promował swą trzecią płytę,  był w szczytowej formie, wciąż nienasycony, więc i muzyka była piorunująca.

Ten dwupłytowy CD zawiera 140 minut obłędnego wprost grania, zaś zestaw nagrań – fantastyczny! Zaczyna się od „Imigrant Song”, potem „Dazed And Confused”, 11-minutowy „Bring It On Home”, cudowne „Since I’ve Been Loving You” i tak dalej i tak dalej. Pierwszą płytę kończy wydłużona wersja „Thank You”. Na drugim dysku m.in. ponad 17-minutowe szaleństwo Johna Bonhama na perkusji w  Moby Dick i tyle samo trwająca kapitalna wersja „Whole Lotta Love” z wieloma wplecionymi cytatami, w tym „Boogie Chillen”  „Red House” i „The Lemon Song”. Oryginalnie trwający dwie i pół minuty „Communication Breakdown” rozrósł się do jedenastu! A zaraz po nim jedyne, znane koncertowe wykonanie „Out Of The Tiles” i standardu „Blueberry Hill”! Na zakończenie dwa bonusy. Pierwszy to  jedno z dwóch istniejących, koncertowych wykonań „Gallows Pole”. Drugi zaś zawiera unikalną wiązankę trzech rock’n’rolli: „Girl Can’t Help It”  „I’m Talking About You” i „Twenty Flight Rock”! Świetne zakończenie płyty!

Podsumowując jednym zdaniem – jest to najlepiej brzmiąca wersja tego występu jaka kiedykolwiek została wydana! Obligatoryjna pozycja dla wszystkich fanów Led Zeppelin!!!

PINK FLOYD „Live At The Rainbow Theatre 1972”

PINK FLOYD "Live At The Rainbow Theatre 1972"
PINK FLOYD „Live At The Rainbow Theatre 1972”

To miała być pierwsza od 1969 roku tak duża trasa obejmująca całą Wielką Brytanię. Był styczeń 1972 roku. Już za chwilę wszystko miało ruszyć pełną parą, ale muzycy PINK FLOYD  wciąż siedzieli w wynajętych od The Rolling Stones pomieszczeniach magazynowych w południowym Londynie i dopracowywali szczegóły, oraz niuanse swej nowej suity. Postanowili bowiem, że tym razem premierowe utwory wypełnią pierwszą część nowego spektaklu, a dopiero w drugiej pojawią się kawałki znane i lubiane przez publiczność. Tę nową suitę nazwali „The Dark Side Of The Moon”. Próby generalne odbyły się w teatrze „Rainbow” w Finsbury Park. Grupa wróciła do niego równo miesiąc później dając ostatecznie cztery koncert. Odbyły się one w dniach 17-20 lutego 1972 roku przyciągając oprócz fanów zespołu setki dziennikarzy z całego świata. Ten rzadki, podwójny i doskonały CD zawiera PEŁNY zapis ostatniego, czwartego, występu zespołu w teatrze „Tęczy” oraz bonusy. W sumie 145 minut wybornej muzyki!

Zaczyna się, zgodnie z zapowiedzią muzyków, od prezentacji całej suity. Co prawda jeszcze nie do końca gotowej, a przynajmniej nie w tej ostatecznej wersji jaką znamy na pamięć od lat. Z całkiem odmiennymi „On The Run” (tutaj pod tytułem „Travel Sequence”) i „The Great Gig In The Sky” (jako „The Mortality Sequence”). Słychać, że zespół wciąż ją udoskonalał, zmieniał i kombinował. Ale to już była „Ciemna strona Księżyca” 15 miesięcy przed płytową premierą! W tak perfekcyjnej, radiowej jakości nigdy do tej pory niepublikowanej! Pierwszą płytę kończą trzy utwory: „One Of These Days”, „Careful With That , Eugene” i „Blues (Something Different”) trwające łącznie 27 minut. Na drugim dysku, który otwiera najbardziej progresywna kompozycja  PINK FLOYD z tamtego okresu, czyli  „Echoes”, umieszczono dodatkowo trzy absolutne rarytasy. Bardzo rzadko wykonywane i – niestety – dość szybko zarzucone przez grupę utwory z „filmowej” płyty „Obscured By Clouds”. Są to: tytułowy „Obscured By Clouds” ,  kapitalny  wydłużony do 8 minut „When You’re In”  i równie długi , bo aż 9-minutowy „Childchood’s End”. Do tego świetna oprawa graficzna ze zdjęciami z koncertu z dnia 20 stycznia 1972 roku

Trzy niezwykłe albumy trzech niezwykle znanych i wciąż lubianych wykonawców. Szkoda, że gwiazdkowe perły spod choinki wyciąga się tylko raz w roku…

ABBEY ROAD czyli (PRAWIE) WIGILIJNA OPOWIEŚĆ.

Z filiżanką świeżo zaparzonej herbaty z niewielkim dodatkiem imbiru usadowiłem się w mym ulubionym fotelu. Światełka na choince odbijające się w pyzatych kolorowych bombkach mienią się niczym tysiące gwiazdek na niebie. Za oknem szum wiatru, ale tu w salonie cieplutko i miło. Wszyscy poszli na Pasterkę. Zostaliśmy w domu sami, we dwoje. Adaś, pełen wrażeń po kolacji wigilijnej i wizycie Mikołaja, który przywędrował  z masą prezentów, powoli wycisza się, choć jeszcze nie śpi. Wdrapał mi się na kolana, pełen ufności wtulił się we mnie, a po chwili widząc, że wpatruję się w jeden punkt podążył za moim wzrokiem. Na przeciwległą ścianę. Spojrzał na wiszący na niej duży obraz. W zasadzie nie na obraz, a na poster. Powiększona replika słynnej okładki albumu „Abbey Road” THE BEATLES. „Czy uwierzysz, że przechodziliśmy przez te pasy Adasiu? Było to dość dawno temu. Nie było cię jeszcze na świecie, gdy po raz pierwszy wybraliśmy się do Londynu. I jednym z celów naszej  podróży było to właśnie miejsce. Magiczne miejsce.” – powiedziałem to chyba bardziej do siebie, niż do niego. Lekko zmrużyłem oczy…

O tym, by zobaczyć Londyn marzyłem od zawsze, czyli od dziecka. Fascynowała mnie ta metropolia znana mi dotąd tylko z kolorowych pocztówek. którą zawsze uważałem za światową stolicę muzyki. Oprócz tego Westminster, Big Ben, królewski pałac Buckingham, Trafalgar Square, Tower Of London, czy też jedno z największych na świecie muzeów historii starożytnej –  British Museum – rozpalały moją wyobraźnię. Ale były też i inne „atrakcje”: londyńskie  autobusy piętrowe, legendarne czerwone budki telefoniczne, największy w tym czasie w Europie, kilkupiętrowy sklep z płytami , czy ogromne „Oko Londynu” (London Eye) nad Tamizą. Byliśmy z Jolą w lekkim szoku, kiedy nasi dwaj synowie: Mateusz z Pawłem, oraz  Ewelina (nasza przyszła synowa) pełnym euforii głosem oznajmili nam tuż po przyjeździe do Oxfordu, że „… za dwa dni jedziemy do Londynu!”. Opracowaliśmy szybko plan wycieczki i zaplanowaliśmy miejsca, które wtedy koniecznie chcielibyśmy odwiedzić. Ewentualnie (z braku czasu) tylko zobaczyć. Wówczas nikt z nas jeszcze nie przypuszczał, że za kilka miesięcy takie podróże do stolicy Wielkiej Brytanii staną się dla nas powszednie niczym przysłowiowa bułka z masłem…

Czy wiesz Adasiu, że prawdopodobnie jest to najsłynniejsza okładka płyty muzycznej w historii, która jednocześnie stała się najpopularniejszym wizerunkiem THE BEATLES? Autorem tego zdjęcia jest szkocki fotograf, wolny strzelec, Ian Macmillan, bliski przyjaciel Yoko Ono i Johna Lennona. Zespół w tym czasie pracował nad swoją nową płytą i muzycy zastanawiali się nad wizerunkiem jej okładki. Płyta początkowo nazywać miała się „Everest”, planowano więc zrobić zespołowi sesję zdjęciową w dalekich Himalajach. Zrezygnowano jednak z tego pomysłu. I wtedy Paul McCartney wpadł na pomysł, by zrobić zdjęcia na przejściu dla pieszych znajdującym się tuż obok ich studia nagraniowego, jednocześnie nadając albumowi tytuł „Abbey Road”  od nazwy ulicy, przy której owo studio się mieściło. Propozycja został zaakceptowany i Beatlesi umówili się z Ianem Macmillanem na sesję zdjęciową w dniu 8 sierpnia 1969 roku, tuż przed południem, o godz 11.30. Sama sesja trwała zaledwie dziesięć minut, w czasie której policjant wstrzymał na ten czas ruch uliczny. Fotograf wykonał sześć zdjęć (użył aparatu Hasselblad z klasycznym obiektywem 50 mm, przesłona f22, czas 1/500 sekundy), z których Paul  zdecydował się wybrać fotografię numer 5. Album, jak i jego okładka osiągnęły ogromny sukces. Samo przejście dla pieszych stało się miejscem pielgrzymek fanów z całego świata. Każdy chciał mieć takie samo zdjęcie jak słynna czwórka z Liverpoolu. Szacuje się, że rocznie przechodzi przez nie ok. 150.000 fanów zespołu. Jego popularność doprowadziła nawet do tego, że rząd brytyjski w 2010 roku wpisał je na specjalną listę dziedzictwa narodowego!

Przyjechaliśmy dość wcześnie, kilka minut po ósmej rano. Na Oxford Street zjedliśmy małe śniadanie i pokrzepieni mocną kawą ruszyliśmy w trasę. Podróżowanie metrem po tej metropolii jest i wygodne i szybkie. Tym sposobem zaliczyliśmy w dobrym czasie kilka zaplanowanych, oddalonych mocno od siebie miejsc, w tym przejażdżkę „Okiem Londynu”, z którego mogliśmy obejrzeć wspaniałą panoramę miasta. Lunch zjedliśmy na trawniku w Hyde Parku w towarzystwie licznego stada gołębi, wróbli, kosów i innego ptactwa, które czekały na okruchy i resztki naszego posiłku. W końcu  Mateusz z uśmiechem oznajmił: „Teraz to już tylko Studio EMI przy Abbey Road i można umierać. W drogę!”. Dla niego, był to cel  naszej wyprawy, priorytet i marzenie. Znaleźć się w miejscu, gdzie swe najsłynniejsze płyty tworzyli The Beatles, Pink Floyd i cała reszta innych wielkich artystów. Nie ukrywam, że i dla mnie też…

Wpatrujemy się obaj wciąż w ten sam punkt –  w plakat wiszący na ścianie. Zgadza się Adasiu! Jeszcze nie masz dwóch latek, a już rozpoznajesz, że ten pierwszy to wujek John. Za nim idzie Ringo, potem Paul a na samym końcu kroczy wujek  George. Dopatrywano  się w tym szyku symbolicznego orszaku pogrzebowego. Od jakiegoś czasu rozsiewana była bowiem plotka o rzekomej śmierci Paula, który  zginąć miał w wypadku samochodowym. Zastąpić miał go „sobowtór” – kanadyjski policjant, William Campbell,  łudząco podobny do  „nieżyjącego” Beatlesa.

Stanęliśmy przy metalowym ogrodzeniu z wielką bramą wjazdową. Serce zabiło mocniej. Przed nami magiczne miejsce – budynek studia koncernu EMI, zwany dziś Abbey Road Studios. To tu, w tym miejscu muzy odwiedzają artystów częściej niż gdzie indziej, a płyty nagrywają się same. A mówiąc poważniej, w Abbey Road Studios uzyskuje się zupełnie niepowtarzalne brzmienie. Przestrzenne, głębokie, o mocno uwypuklonych niskich tonach. Można się o tym przekonać słuchając albumów słynnej czwórki z Liverpoolu, najlepszych płyt Pink Floyd, U2, Iron Maiden, Oasis, Radiohead, Kate Bush, czy naszej Anny Marii Jopek! Studio podzielone jest na trzy pomieszczenia realizacji dźwięku, przy czym największe z nich, Studio One, umożliwia nagranie 200 muzykom jednocześnie(!), gdzie już sąsiednie Studio Two maksymalnie mieści 50 osób. Mnie interesowało najbardziej to ostatnie, Studio Three, w którym Pink Floyd realizowali album „Wish You Where Here”.  W sąsiedztwie studia znajduje się również restauracja, ogród, oraz pokoje hotelowe dla muzyków. Wchodząc po schodach i otwierając drzwi do tego budynku  nie myśleliśmy wówczas o tych „technicznych” szczegółach…

Front budynku "Abbey Road Studios"
Front budynku  Abbey Road Studios.

Jeśli chcesz już iść do łóżeczka, dokończę ci tę opowieść jutro. Aha! Rozumiem. Mam dalej opowiadać? A więc słuchaj. Maszerującemu na czele w białym garniturze Johnowi Lennonowi przypadła rola księdza, za którym szedł Ringo Starr – przedsiębiorca pogrzebowy. Paul ma zamknięte oczy i idzie boso, co symbolizuje nieboszczyka. Poza tym nie idzie tak jak inni Beatlesi – do przodu ma wysuniętą prawą nogę, gdzie wszyscy inni lewą. I jeszcze jeden ważny szczegół: Paul trzyma papierosa w prawej ręce, a wiadomo, że był mańkutem! Orszak zamyka grabarz, George Harrison. Ale mój kochany Adasiu, jeśli przyjrzymy się temu zdjęciu bardziej uważnie, zauważymy inne, dające dużo do myślenia szczegóły. Po prawej stronie widać stojącą,  czarną furgonetkę. Takich używały wówczas… zakłady pogrzebowe. Daleko w tle widać jadący samochód wprost na idącego Paula (zapowiedź wypadku drogowego). Z lewej strony zaparkowany Volkswagen Garbus ma rejestrację 28IF. Paul w momencie zrobienia tego zdjęcia miałby 28 lat, gdyby (ang. if) żył. Na tej samej rejestracji są też litery LMW, które odczytać można jako  Linda McCartney Weeps (Linda McCartney szlocha).

Podszedł do nas ktoś z ochrony i z uśmiechem na ustach spytał, w czym może nam pomóc. My, że przyjechaliśmy z Polski i bardzo chcielibyśmy zobaczyć od środka to legendarne studio. Na co on „A zarezerwowaliście sobie zwiedzanie?” Okazało się, że aby pochodzić sobie po tym obiekcie trzeba wcześniej się umówić, zabukować termin, kupić bilet wstępu. Klops! Nikt z nas o tym nie wiedział, nikt z nas o tym wcześniej nie pomyślał. Zawiedzionej miny Mateusza nie zapomnę do końca życia. Rozczarowanie i żal poraziło mnie od środka. „A kiedy można zrobić taką rezerwację?” – spytała szybko z nadzieją w głosie Ewelina. „Nawet teraz!” – odpowiedział radośnie  nasz rozmówca. „Tyle, że są wakacje, tłumy chętnych i najbliższy wolny termin na zwiedzanie to za jakieś trzy, cztery tygodnie”. Szczęki nam opadły. „No to dupa” – skwitował głośno po polsku Paweł, który nigdy nie używał mocnych i brzydkich słów. Mówiłem, że to magiczne miejsce…

Wiesz mój skarbie, że był to już ich jedenasty studyjny album!? Czas niewiarygodnie szybko leci. Za szybko…

THE BEATLES "Abbey Road"  (1969)
THE BEATLES  LP. „Abbey Road” (1969)

Album „Abbey Road” ukazał się 26 września 1969 roku w Wielkiej Brytanii i pięć dni później w USA. To była ich ostatnia wspólnie nagrana płyta, a przedostatnia przed ich ostatecznym rozwiązaniem. Smucisz się? Wszystkim nam było wtedy smutno. Ale to już byli dorośli mężczyźni, dojrzali artyści. Każdy z nich podążał swoją drogą. Za to płyta, którą na odchodne zostawili była i jest wyborna. Powiem więcej – to arcydzieło! W sumie pokryła się dwunastokrotną platyną, osiągając ostatecznie status diamentowej płyty.

Zaczyna się od słynnego „ssshh”, czyli od „Come Togheter” splecionego z niesamowicie zaaranżowaną perkusją i z dziwnym, bo kojarzącym się ze współczesnym rapem śpiewem Johna. Następnie jedna z najpiękniejszych miłosnych piosenek wszech czasów – „Something”George’a , a zaraz za nią dwie inne, które skomponował Paul: tradycyjne „Maxwell Silver” i rewelacyjne „Oh! Darling”, które tak uwielbia twoja babcia Jola. Podobno, aby uzyskać tak drapieżny głos, McCartney przed nagraniem krzyczał w studiu przez ponad godzinę! Wspaniałym dodatkiem są tu oszczędne dźwięki fortepianu i perkusji. Po nim jest lekko countrowe nagranie Ringo „Octopus Garden” – z genialną gitarową solówką Georga.  I wreszcie, na zakończenie pierwszej strony nadchodzi wielki finał. Tym razem mój ulubiony, ciężki 7-minutowy, bliski hard rockowi obsesyjny utwór, który mnie powala. „I Want You (She’s So Heavy)” Johna. Muzyczny szczyt w dorobku zespołu! Nie mogę nadziwić się geniuszowi tego utworu. Psychodelia spotyka się z bluesem, blues miesza się z hard rockiem, całość zaś wprowadza mnie w trans i zupełnie nie odczuwa się jego długości (zresztą kocham „długasy”).  Uwielbiam ten agresywny, mocny wokal Johna Lennona. Dla mnie – rewelacja!!! I to  niespodziewane zakończenie. Jakby ktoś nagle odciął prąd, zatrzymał płytę.  Drugą stronę otwiera piękna i radosna ballada George’a „Here Comes The Sun”, a po niej następuje seria utworów połączonych w większą całość autorstwa spółki  Paula i Johna. Coś w rodzaju suity. Taki lot przez wszystkie style i gatunki rocka, które zgrabnie i fenomenalnie „posklejał” w logiczną całość producent płyty George Martin, zwany „piątym Beatlesem”. Gdy cichnie muzyka, pojawia się cisza. Myślimy, że to już koniec. Ale gdy się chwilę poczeka, po minucie mamy jeszcze muzyczny żart Paula – zabawną balladkę „Her Majesty”. Teraz to jest już na pewno koniec płyty.

Usiedliśmy, nieco podłamani, na schodach Abbey Road Studios i milczeliśmy przez chwilę. W końcu zrobiliśmy sobie serię zdjęć. Na tych samych schodach , którymi wchodzili do tego przybytku idole i legendy muzyczne kilku już pokoleń. Chociaż taka pamiątka z tego miejsca nam zostanie. Pamiątka pocieszenia.  A potem rzuciliśmy się w kierunku pasów, którymi sześć razy pod rząd Beatlesi przemaszerowali w 1969 roku. Przy sygnalizacji świetlnej ostrzeżenie przed robieniem fotek na pasach pod groźbą kary pieniężnej. Ale kto by się tym przejmował! Wokół co prawda kamery, ale na szczęście dla nas, nie ma w tym momencie w pobliżu żadnego policjanta. Błyskawiczna decyzja, wypad na pasy i… są. MAMY JE! Zdjęcia z przejścia dla pieszych na Abbey Road! Najfajniejsza pamiątka po naszej pierwszej wizycie w Londynie. Wracaliśmy do domu z  mocnym postanowieniem: „Jeszcze tu wrócimy!”

Za oknem czarna chłodna noc. Słychać padający deszcz. Ale tu, w salonie cieplutko i przytulnie. Choinka mruga kolorowymi światełkami, lecz twoje oczka przestały już mrugać. W końcu usnąłeś i śpisz słodko. Moja opowieść (prawie) wigilijna też już się skończyła. Ale mam ich jeszcze wiele. Tak wiele, że wystarczą na nie jedne zimowe wieczory…

Zespół The Beatles w studio Abbey Road (1969)
John, George i Ringo w  Abbey Road Studios (1969).

PS.  Z samym zdjęciem wiążą się jeszcze dwie ciekawe historie. Pierwsza dotyczy znajdującego się na zdjęciu po lewej Volkswagena Garbusa (należącego do jednego z okolicznych mieszkańców), z którego jakiś fan po ukazaniu się albumu ukradł tablice rejestracyjne. Samochód po sprzedaniu na aukcji trafił potem do muzeum Volkswagena  (Autostadt Museum) w Wolfsburgu. Druga historia dotyczy osoby, która przypadkiem znalazła się na fotografii. Jeśli spojrzeć na czarną taksówkę po prawej stronie, to obok niej widać mężczyznę przyglądającego się całemu wydarzeniu. Był to amerykański turysta Paul Cole, który w owym czasie wraz z żoną przebywał na wakacjach w Londynie. Turysta nie rozpoznał słynnego zespołu, co więcej, dziwił się tej bandzie dziwaków chodzących co chwila po pasach. Dopiero rok później zobaczył okładkę zespołu oraz siebie na zdjęciu. Amerykanin nie przepadał za zespołem i ponoć nigdy nie przesłuchał „Abbey Road”. Mimo to, o ironio(!) będąc w odpowiednim czasie i  w odpowiednim miejscu na zawsze wpisał się  do historii muzyki.

Trudno powiedzieć, czy scena uwieczniona na okładce miała nieść ze sobą jakąkolwiek symbolikę. Na jej temat milczeli nawet sami twórcy. Wydaje mi się, że dobór tych wszystkich elementów jest zupełnie przypadkowy, losowy – ten zdjął buty, inny założył biały garnitur, ktoś zaparkował samochód w tym, a nie innym miejscu itd. itd. Nawiasem mówiąc, ów słynny Garbus przeszkadzał fotografowi, który „psuł” mu kadr. Garbus ów („Beetle”) znalazł się na fotografii przypadkowo i nie był nawiązaniem do nazwy zespołu. Próbowano go nawet usunąć z tego miejsca, ale się nie udało. Jego prawdziwa rejestracja to „281 F”, skąd już całkiem blisko do owych „28 if”. Przypomnę też, że w 1969 roku Paul McCartney miał  lat 27, o czym fani jego talentu powinni wiedzieć najlepiej. Czarny karawan stojący po prawej stronie, gdy mu się dobrze przyjrzeć (wystarczy lupa) okazuje się… policyjnym samochodem (znaczek „POLICE” nad dachem wozu). Nie zapominajmy wszak, że to właśnie policja wstrzymała na kilka minut ruch na ulicy. Co stało się z jego tablicami nie wiadomo. Z całą pewnością ten sam numer rejestracyjny,  SYD 724F, pojawił się raz jeszcze – tym razem na okładce albumu „Be Here Now” grupy Oasis w 1997 roku! Grupy, która nigdy nie kryła się ze swą fascynacją do Beatlesów. Co zaś tyczy się rzekomego sobowtóra McCartneya, to rzeczywiście Kanadyjczyk, William Campbell, brał udział w konkursie na sobowtórów czwórki z Liverpoolu zorganizowanym w 1968 roku przez amerykański fan club zespołu. Faktycznie był bardzo podobny do Paula. W nagrodę odebrał zdjęcie muzyka z jego dedykacją i autografem. W 2009 roku fotografia została zlicytowana na jednej z aukcji, a pieniądze zasiliły konto kanadyjskiej organizacji na rzecz walki z rakiem.

Jeśli ktoś mocno wierzy w teorie spiskowe świata, żadne racjonalne argumenty go nie przekonają. Z uporem maniaka będzie dowodził, że to on ma rację.  I tak oto plotka, zwykłe wymyślone bzdury podchwycone przez fanów, podsycone szybko przez prasę i środki masowego przekazu  nieoczekiwanie stały się doskonałym chwytem  marketingowym. Pytanie, czy w przypadku grupy  THE BEATLES  było to w ogóle potrzebne?

W żadne teorie spiskowe świata osobiście nie wierzę. Legenda zespołu THE BEATLES była i pozostanie wielka. Zaś album  „Abbey Road”, ze swą legendarną do dziś okładką tylko ją umocnił. Na wieki. I w to autentycznie wierzę!