Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

STONEWALL (1969) – Święty Graal ciężkiego rocka.

Status „Świętego Graala” dla płyty wymaga najbardziej ekstremalnej i ekscytującej kombinacji: jakości i rzadkości. Ale to nie wszystko. Musi mieć tajemnicę i nie może być innej płyty, która przebije ją w swojej grze. Musi być kilerem zdolnym zniszczyć każdego, kto jej posłucha, wliczając tych, którzy wcześniej padali na kolana przed „zwykłymi” klasykami. Znalezienie oryginalnej kopii powinno być wręcz nieosiągalne i pozostać takim nawet po tym, jak w końcu ktoś udostępni ją legalnie lub nie. Tak więc kiedy poważni ludzie na całym świecie mówią, że krążek zespołu STONEWALL to „Święty Graal” zgadzam się z nimi w całej rozciągłości. Jako oryginalne tłoczenie spełnia on wszystkie wymagania „Świętego Graala” stąd moje podekscytowanie i radość z posiadania kompaktowej reedycji.

Stonewall (1969)

Choć stworzyli jeden z najlepszych hard rockowych albumów końca lat 60-tych historia grupy przez dziesięciolecia owiana była mgłą tajemnicy. Wiadomo było jedynie, że było ich czterech: Bruce Rapp (wokal, harmonijka), Ray Dieneman (gitara), Robert Demonte (bas) i Anthony Assalti (perkusja), że powstali w Nowym Jorku, że niewiele występowali, a jeśli już to w nowojorskich małych klubach, że pod koniec 1969 roku nagrali trochę materiału… Niewiele tego. Dopiero w 2017 roku Tony Assalti udzielił wywiadu, w którym ujawnił wiele nieznanych faktów dotyczących zespołu. Mieszkali na Long Island, pracowali jako muzycy sesyjni w studio nagraniowym na Manhattanie należącym do Jimmy’ego Goldsteina. Czuli się hipisami, nosili długie włosy, palili dużo trawy, zażywali spore ilości LSD i toczyli wojny z greaserami, modnie ubranymi bogatymi dzieciakami z lśniącymi od brylantyny włosami zaczesanymi do tytułu. Nazwa, którą dla siebie wybrali nawiązywała do granej muzyki…

Jak na koniec lat 60-tych Stonewall był fenomenalnym zespołem, którego tak na dobrą sprawę słyszało niewielu. Połączenie pewności siebie ze wściekłą energią sprawia, że ​​brzmią jak pełnokrwisty hard rockowy band lat 70-tych. To, że tak ognista i oryginalna grupa nigdy nie nagrała konwencjonalnego albumu jest zdumiewające, ale to co mamy, może być jeszcze lepsze. Nieskażone w swej surowej formie brzmienie, pękające w szwach od mocy i pomysłów kompozycje zajmują przestrzeń, do której mało kto się wtedy zbliżył. Nikt nie miał okazji zeszlifować ich ostrych i szorstkich krawędzi, więc na własne uszy możemy dziś usłyszeć to, co słyszeli wtedy szczęśliwi bywalcy nowojorskich barów. Producent lub wytwórnia płytowa na pewno próbowałaby ich utemperować, a to oznaczałoby utratę pewnej niewinności, która sprawia, że ​​nawet po pięćdziesięciu latach wszystko wydaje się świeże. Z jednej strony zespół spoglądał wstecz w stronę psychodelii lat 60-tych, z drugiej patrzył prosto w oczy następnej dekadzie przepowiadając (nieświadomie zresztą) nadejście nowego – coś, co zwać się będzie punk rock.

Front okładki płyty „Stonewall”

Jimmy Goldstein, który polubił chłopaków zaoferował im darmowy czas w studiu po godzinach pracy, a że sam grał na klawiszach chętnie się do nich przyłączał. Ciągnące się zazwyczaj do białego rana sesje były nagrywane, a najlepsze fragmenty stały się później podstawą ich przyszłych kompozycji. Po miesiącach eksperymentów z dźwiękami i riffami Goldstein i skorumpowany jak się później okazało menadżer zespołu przejęli taśmy mówiąc, że roześlą je do potencjalnych wytwórni płytowych. Ponoć nikt się nimi nie zainteresował. Przynajmniej tak twierdził Goldstein. Muzycy próbowali jeszcze na własną rękę znaleźć wydawcę, ale nic z tego nie wyszło. W końcu poddali się i niedługo po tym zespół się rozpadł.

Przenieśmy się teraz o kilka dekad do przodu. Assalti , który osiedlił się w Kalifornii, gdzie założył rodzinę zaczął odbierać telefony od europejskich kolekcjonerów płyt, z których wynikało, że w 1976 roku wytwórnia Tiger Lily wydała ich nagrania na LP „Stonewall”. Perkusista był w szoku, gdyż jak się łatwo domyślić ktoś zrobił to bez wiedzy i zgody zespołu. „Byliśmy młodymi chłopakami mającymi po 16-17 lat, których perfidnie oszukano. Smutne. Naprawdę smutne.” Prawa do nagrań miał Goldstein i to on najprawdopodobniej przekazał taśmy szemranej wytwórni prowadzonej przez Morrisa Levy’ego, mającego powiązania z nowojorską mafią. Firma została założona w styczniu 1976 roku i działała dwa lata. W tym okresie wypuściła sześćdziesiąt płyt niszowych artystów, którzy nie mieli zielonego pojęcia, że zostały wydane. Proste projekty okładek były takie same: nazwa zespołu ze zdjęciem na froncie i skąpe informacje o składzie lub prawach autorskich z tyłu. Wszystkie oznaczano jako kopie promocyjne. Choć nakład (z niewielkimi wyjątkami) nie przekraczał sto sztuk to do sklepów trafiało zaledwie kilkadziesiąt . Dlaczego tak mało? Cóż, to jedna z tajemnic wytwórni, ale uważa się, że Levy wykorzystując lukę prawną pozostałe wysyłał na lokalne wysypisko śmieci, a później odpisywał sobie od podatku jako niesprzedane. Proceder ten pomagał utrzymać mu na powierzchni jego macierzystą wytwórnię Roulette. Na szczęście kilka takich  płyt i to różnych wykonawców trafiło w odpowiednie ręce i zyskało status kultowy. Gdyby istniała „Czerwona Księga” rzadkich i doskonałych albumów, „Stonewall” miałby tam swoje honorowe miejsce. Obecnie jest wysoko cenionym przedmiotem kolekcjonerskim osiągając cenę powyżej 5 tysięcy dolarów. Niebotyczny rekord padł w 2014 roku. Na eBayu odbyła się aukcja, podczas której oryginalny egzemplarzy został sprzedany za 14 000 (słownie: czternaście tysięcy) dolarów! Nawiasem mówiąc, sprzedawca, który go wystawił kupił go w sklepie Goodwill w New Hampshire za… jednego dolara!

Label wytwórni Tiger Lily na płycie „Stonewall”

„Stonewall” to ciężki, pomysłowy, solidny hard rock sięgający szczytów psychodelii z maniakalnym speedem graniczącym z szaleństwem i gitarową intensywnością jakiej nie widziano od MC5. Na pewno jeden z najlepszych albumów tego gatunku z równymi, trzymającymi bardzo wysoki poziom utworami. Nie podejmuję się wyróżnić z nich jakikolwiek – cała płyta to spójny pakiet mocnego materiału. Dla przykładu powiem, że „Try & See It Through”, podobnie jak i reszta albumu, pokazuje zespół balansujący między ciężkim blues rockiem Led Zeppelin, a mocarnym metalowym riffem Black Sabbath. Organy Hammonda Goldsteina, które uwielbiam  dodają element Deep Purple, a surowy wysoki wokal Rappa brzmi jak skrzyżowanie Roberta Planta, Terry’ego Reida i Jima Dandy’ego chrapliwego wokalisty z Black Oak Arkansas. Kulminacyjny punkt to ten moment, w którym Dimonte wchodzi z gitarą i rzuca jakby od niechcenia oszałamiającą solówkę. Genialne! Co ciekawe, utwory nie zaczynają się z wielką pompą i mocą, lecz subtelnie się rozwijają. Mniej więcej po upływie półtorej minuty od rozpoczęciu każdego numeru, grają mocno i nie do końca zdajemy sobie sprawę, kiedy to się zaczęło.

Tył okładki

Aby podsycić wszystkim apetyt podpowiem, że proto punkowy kiler „Right On” ścina z nóg od pierwszych taktów, a przy dźwiękach pojawiającej się okazjonalnie harmonijki w bardzo mocnym „Solitude” dostaję gęsiej skórki. Z kolei „Blood Mary” kojarzy mi się z motocyklowymi gangami, a „Outer Spaced” rozrywa na strzępy. I coś mi się wydaje, że powstał, gdy zespół był na mocnym haju… Nie sposób pominąć imponującej improwizacji w fantastycznym „Atlantis” i bezkompromisowego, dwuczęściowego utworu „Suite: a) I’d Rather Be Blind b) Roll Over Rover”. kończącego płytę. Słowem, nie ma tu żadnych nudnych momentów.

Jak to bywa w przypadku takich rarytasów rynek został zalany pirackimi wydaniami albumu „Stonewall”. Jedyne znane mi oficjalne licencjonowane wydanie pochodzi z 2024 roku firmy Permanent Records. Z uwagi na to, że oryginał jest poza zasięgiem pozostaje kupno reedycji. Płyta CD nie jest taka droga, choć w tym przypadku pieniądze nie mają znaczenia – na końcu i tak liczy się muzyka.

Ciemna strona ciężkiej psychodelii. BULBOUS CREATION „You Wan’t Remember Dying” (1971)

Mimo upływu lat wciąż istnieje wiele tajemnic wokół zespołów, które w pierwszych latach 70-tych na muzycznym firmamencie pojawiły się jak Supernowa, zabłysnęły wydając jeden lub dwa albumy po czym ślad po nich zaginął. Jednym z nich był Bulbous Creation będący w tej samej lidze co Jerusalem, Suck, Weed, Fresh Blueberry Pancake, Orang-Utan i niezliczona ilość innych, równie  znakomitych artefaktów.

Ze względu na surowe, brudne i mroczne brzmienie przepuszczone przez filtr psychodelii, bluesa i ciężkiego rocka uznaje się go za zespół kultowy, szczególnie w kręgach szalonych łowców ciężkich rarytasów lat 60-tych i 70-tych. Ich teksty poruszają tematy, które w tamtym czasie były postrzegane jako tabu: satanizm, wojna w Wietnamie, ekologia, seksualność, wyzwolenie kobiet, twarde narkotyki… W istocie można powiedzieć, że byli jedną z tych grup reprezentujących mentalność post hipisowską wywodzącą się z undergroundu początku lat 70-tych a więc nihilizm, mroczność i mnóstwo radykalizmu.

Bulbous Creation (1970)

Bulbous Creation zostało założone przez basistę Jima „Bugsa” Wine’a przy wyraźnym wsparciu gitarzysty, wokalisty i autora tekstów Paula Parkinsona, którzy dorastali w małym miasteczku Prairie Village, około dziesięciu mil od Kansas City. W czasach licealnych grali razem w kilku amatorskich grupach; Wine na basie, Parkinson na gitarze prowadzącej. W 1966 roku Wine wstąpił do wojska i ich drogi na jakiś czas się rozeszły. Trzy lata później, po wydaleniu z armii, Wine osiedlił się w Kansas City i powrócił do muzyki myśląc o założeniu zespołu Ogłoszenie w lokalnej gazecie połączyło go z utalentowanym gitarzystą Alanem Lewisem i zdolnym perkusistą Chuckiem Horstmannem. Jednak zespół potrzebował wzmocnienia w kwestii pisania własnych numerów. Któregoś dnia w jednym z centrów handlowych Wine wpadł na Parkinsona i zaproponował mu dołączenie do grupy. Poprosił go także, by wniósł swoje kompozycje i pomysły do tego nad czym już pracowali. Pozostała jeszcze kwestia nazwy. Lewis naciskał, aby nazwać się krótko, na przykład Bulbous, co nie spodobało się jego kolegom, ale gdy ktoś zasugerował dodać do tego słowo Creation, zgodzili się na nową nazwę. Dodam jeszcze, że nieoficjalnie piątym członkiem zespołu był klawiszowiec Lynne Wenner, który wspomagał ich na koncertach.

Od samego początku Bulbous Creation byli zjawiskiem undergroundowym grając wyłącznie oryginalny materiał, co utrudniało im rezerwowanie występów w klubach Kansas City. W 1971 roku wspólnymi siłami zebrali wystarczającą kwotę pieniędzy, którą zainwestowali w jednodniową sesję nagraniową w Cavern Sound w Independence,  gdzie za jednym podejściem nagrali osiem utworów, co wystarczyło na pełnometrażowy album. Jednak zanim zespół zebrał kolejne pieniądze na wydanie płyty Parkinson opuścił kolegów wybierając karierę solową. Tuż po nim odszedł Horstmann, a Wine i Lewis z nowymi muzykami: gitarzystą Rogerem Sewellem, perkusistą Tommy Wardem i wokalistą Wayne’em Austinem. przerobili combo na zespół o nazwie Creation.

W 1994 roku kolekcjoner i archiwista Rich Haupt natknął się na kopię sesji i nieautoryzowaną wersję wydał rok później na płycie winylowej w swojej wytwórni Rockadelic Records. Ta skromna wersja dzięki potężnej, doomowej muzyce i ekspresyjnym tekstom zyskała kultową reputację. Rak krtani odebrał życie Alanowi Lewisowi w 1998 roku, a w 2001 roku Paul Parkinson przegrał walkę z białaczką, na którą cierpiał od lat. Szkoda, że nie doczekali się oficjalnego wydania płyty o jakże wymownym tytule „You Won’t Remember Dying” („Nie będziesz pamiętał śmierci”). Obaj mieli jedynie egzemplarze Rockadelic

Prawo do nagrań nabyła bardzo szanowana przez kolekcjonerów wytwórnia reedycyjna z Chicago, Numero Group, która opublikowała je w 2014 roku pod wspomnianym już wyżej tytułem. Nawiasem mówiąc ta sama wytwórnia umieściła jedno nagranie Bulbous Creation („End Of The Page”) na składankowym albumie „Local Customs: Cavern Sound” zawierającym zbiór naprawdę rzadkich utworów z tamtej epoki.

Front okładki albumu  „You Wan’t Remember Dying” (2014)

„You Wan’t Remember Dying” to zasadniczo album z gatunku hard rockowej psychodelii zawierający także elementy bluesa, folku i rocka garażowego. Produkcja jest surowa (co jest raczej zrozumiałe) mająca zimny piwniczny klimat. Brzmienie grupy jest ponure, makabryczne, mroczne, złowrogie, pesymistyczne i nihilistyczne, czyli krótko mówiąc było dokładnym przeciwieństwem koncepcji psychodelii, z której korzystała większość ówczesnych grup chcących podkreślić kolorowe i pozytywne aspekty lizergicznych podróży, Tymczasem Bulbous Creation zapraszają nas w podróż pełną chorobliwych obrazów o wojnie w Wietnamie, dniu Sądu Ostatecznego, katastrofach ekologicznych, twardych narkotykach i satanistycznych rytuałach. Z drugiej strony w ich muzyce można usłyszeć wpływy Ten Years After, 13th Floor Elevators, Quicksilver Messenger Service, Grateful Dead, Jimi Hendrixa, Black Sabbath, choć ze względu na czas i miejsce powstania słychać też echa Arrogance, Stonehenge, Pentagram, Josefus, Fraction, czy Bolder Damn… Głos wokalisty Paula Parkinsona momentami bardzo przypomina erę grunge’u, nie mówiąc już o tym, że jego ciemny baryton pełen jest niewypowiedzianej złości i pasji. Gitara Lewisa z basem Wine’a jako kotwicą dla większości materiału może swobodnie wędrować przez mroczniejszy fuzz utrzymywany w ruchu poprzez swingujące bębny Horstmanna, a organiczny styl lo-fi tylko dodaje im trwałego uroku.

Album otwiera się utworem „End Of The Page” poruszającym się w najciemniejszych i najbardziej melancholijnych wodach psycho folku, z ekologicznym tekstem o mocnym przesłaniu. I choć w czasie gdy ta piosenka powstała brzmiało to jak science fiction i moralistyczna fantazja hipisów dziś jest rzeczywistością dotykająca nas wszystkich. W odróżnieniu od pozostałych utworów ten jest klimatyczny, nieco eteryczny i zrelaksowany. I jeden z najlepszych… „Have A Good Time” to nic innego jak cover Ten Years After „Sugar The Road” tyle, że Bulbous Creation wykonują to w bardzo oryginalny i odmienny sposób z mistrzowską grą na gitarze i głosem bardzo przypominającym Chrisa Cornella (Soundgarden), Scotta Weilanda (Stone Temple Pilots) i Layne’a Staleya (Alice In Chains). Może to zwykły zbieg okoliczności, ale jestem ciekawy czy oni kiedykolwiek słyszeli te nagrania..? Tekst utworu opowiada o nastolatce, której chłopak radzi, aby zbuntowała się wobec despotycznego szefa i żyła po swojemu. Co ciekawe, Alvin Lee brzmiał w tej piosence o wiele bardziej feministycznie i szczerze niż wszyscy ci liberalni klauni, którzy głoszą nienawiść do kobiet i nie tylko do nich…

Kompaktowa reedycja płyty wytwórni Grupa Numero z 2021 roku.

Wydawałoby się, że „Satan” opowiada o księciu ciemności, ale wbrew pozorom tekst nie jest tak satanistyczny, jak sugeruje tytuł. Ba! Można powiedzieć, że jest nawet w połowie katolicki, lub coś w tym stylu ponieważ mówi o wokaliście próbującym uciec od chamuco (hiszp. diabeł) nawiedzającego go w snach i niedającego mu spokoju. Muzyka jest bardzo mroczna, z minimalnymi zniekształceniami i gitarowymi riffami, których mógłby pozazdrościć każdy wykonawca doom metalu. Pragnę zauważyć, że solówki gitarowe mają klimat Stacy Sutherlanda, więc nie mam wątpliwości, że załoga Bulbous Creation chociaż raz słuchała płyt 13th Floor Elevators (żart). Mówiąc zaś poważnie jest to godny oryginał kultowej etykiety rocka! Kolejny numer, „Fever Machine Man”, kontynuuje tę samą tradycję wolnych i mrocznych riffów, choć tym razem z większymi przesterami i w towarzystwie organów dających lekki posmak Uriah Heep. Głos też brzmi nieco inaczej stąd wielu uważa, że ​​współpracowało tu dwóch różnych wokalistów. W rzeczywistości jest to ten sam Paul Parkinson tyle, że śpiewający w wyższych rejestrach i bardziej udręczonym głosem. Tekst opowiada o żołnierzach zamieniających się w maszyny zabijające wszystko, co staje im na drodze…

Tył okładki.

Mroczny jak mało który „Let’s Go To The Sea” to mój kandydat na arcydzieło tego albumu. W tym miejscu proszę, abyście zapomnieli o podróbkach eksperymentalnych płyt typu „Tardo Pede In Magiam Versus” włoskiej grupy Jacula, którą sam twórca i lider zespołu, Antonio Bartoccetti nazwał „młodzieńczym błędem”. To muzyka, której zdecydowanie nie radzę słuchać we wczesnych godzinach porannych ze względu na jej makabryczne i ponure brzmienie. Dopiero teraz rozumiem, dlaczego grafik tak chętnie umieścił tyle szkieletów na okładce. Moim skromnym zdaniem jest to jeden z najbardziej przerażających i makabrycznych utworów jakie kiedykolwiek powstały w tamtym czasie. To także świetny przykład, jak tripy po LSD mogą stać się przerażającym przeżyciem. Warto też zwrócić uwagę, że Alan Lewis brzmi tu jak złowrogi bliźniak Stacy Sutherlanda używając pogłosów bardzo podobnych do tych, których teksański gitarzysta użył na płycie „Bull Of The Woods” z 1969 roku. Jest to również piosenka, w której dopatruję się podobieństwa z grupą Stonehenge, która w tym samym 1971  roku wydała singiel „The Inferno” z dźwiękiem prawie tak samo ciemnym (przepraszam za redundancję, ale nie mogłem się powstrzymać).

Gitarzysta Alan Lewis.

Z kolei „Hooked” zaczyna się riffem podobnym do „Kingdom Come” Sir Lorda Baltimore’a , ale mroczniejszym, prawie tak, jakby grał go sam Tony Iommi. I właśnie w tym miejscu grupa brzmi najbardziej rozdzierająco ponieważ jest to historia o byłym ćpunie, który z został zamknięty w ośrodku odwykowym, przechodził efekt „zimnego indyka” i jedyne, czego teraz pragnie to umrzeć przy swojej matce… „Under The Black Sun” powraca do nieco moralistycznych wątków. Tym razem tekst opowiada o Sądzie Ostatecznym i grzesznikach stających przed obliczem Stwórcy. Chrześcijańska idea miesza się tu z pogańską symboliką (tytułowe Czarne Słońce) reprezentowaną przez starożytne germańskie ludy i… niemieckich nazistów. Muzyka ma raczej sabbathowy akcent, ale z bluesowymi solówkami. Album kończy się znakomitą wersją Stormy Monday”, bluesowego klasyka T-Bone Walkera, w którym odbija się zarówno brzmienie San Francisco jak i brzmienie Teksasu. Słyszę tu też echa 13th Floor Elevators, tym razem z pierwszej płyty, co uznaję za dodatkowy plus.

Płyta „You Wan’t Remember Dying” przesiąknięta surowym, ciężkim, ziemistym i złowieszczym klimatem, dla którego wielu próbujących uchwycić ducha tej epoki oddałoby życie, to jedna z najlepszych i najbardziej autentycznych reprezentacji ciężkiej psychodelii dająca wyobrażenie czym ona naprawdę jest. Absolutnie obligatoryjna pozycja dla miłośników gatunku, oraz dla tych, którzy chcą zrozumieć jej fenomen.

Szkocka masakra piłą łańcuchową. SOHO ORANGE (1971)

Wiedza o muzykach, którzy nazwali swój zespół SOHO ORANGE dość długo skrywały gęste mgły czasu. I choć o samej grupie wciąż mamy szczątkowe informacje, to dziś wiemy chociaż, kto ją tworzyli. A byli to: wokalista Alan McDade, gitarzysta Brian Cairns, basista Alex Gow i perkusista Ian Cochrane. Ten wciąż nieznany niestety zespół, który wcześniej nazywał się Ad Lib pochodził ze Szkocji, konkretnie z Glasgow i grał bardzo ciężkiego, mrocznego rocka z akustycznymi wstawkami.

Archiwalne zdjęcie Soho Orange – jedyne jakie się zachowało.

Soho Orange to kolejny przykład krótkiego istnienia zespołu i (o ironio!) synonim kultowego albumu wśród wielu kolekcjonerów, którego… nie było. W epoce nagrali jedynie demo i to było w zasadzie wszystko, co po sobie zostawili. Godzinna sesja odbyła w Falkirk, niewielkim mieście w środkowej Szkocji w Central Scotland Studios pod okiem inżyniera dźwięku, Jima Westa pełniącego również obowiązki menadżera grupy. Był on też właścicielem małej niezależnej wytwórni płytowej West mającą pod swoimi skrzydłami dwie inne, odkryte po latach grupy, Bodkin i Tentacle. Przez blisko dwie dekady sądzono, że taśmy z nagraniami bezpowrotnie zaginęły, lub (co gorsze) zostały skasowane. Na całe szczęście pod koniec lat 80-tych znaleziono je ukryte w starej szopie na terenie wiejskiej szkockiej posiadłości skąd trafiły do Düsseldorfu. Specjalizujące się w cyfrowym masteringu tamtejsze OK Studio przekazało oczyszczony materiał nowo powstałej niemieckiej wytwórni Witch And Warlock specjalizującą się w kolekcjonerskich reedycjach takich rarytasów jak Diabolus, The Litter, Tonton Macoute, German Oak…  Wiele z nich pochodziło ze starych płyt winylowych, acetatów i nagrań demo o różnej jakości. Szkoda, że większość wydawana była bez zgody twórców. Jak ognia unikam tego typu produktów, ale gdy ją kupowałem byłem kompletnie nieświadomy, że to pirat. Liczyła się muzyka, a ta od pierwszej do ostatniej minuty zwaliła mnie z nóg. No i ta okładka wyglądająca jak kadr z filmu Johna Boormana „Deliverance” z 1972 roku z Jonem Voightem i Burtem Reynoldsem, który, nawiasem mówiąc, miałem ogromną przyjemność obejrzeć sobie po raz kolejny i to dość niedawno…

Front okładki.

Sześć długich mrocznych, a w zasadzie atmosferycznych  utworów na płycie łącząc dzikość wczesnych Budgie z mistycznym ostrzem Led Zeppelin powala wiele uznanych albumów proto-metalowych. Te utwory są tak doskonałe jak tylko może być doskonały brytyjski ciężki rock wczesnych lat 70-tych. To główny powód dla którego ten krążek znajduje się wśród moich ulubionych albumów wszech czasów w kategorii „mało znane „. Czuję te same wibracje i tę samą kojącą ciemność, które zapewniali mi Wicked Lady, Bulbous Creation, Bodkin, Iron Claw, Dark… Nie mam pojęcia, co słyszą inni, ale każdy artysta, który potrafi mocno namieszać w głowie jest dla mnie genialny. Absolutny kawał ponurego, oszałamiającego szkockiego rocka z częstymi zmianami tempa i psychodelicznymi teksturami rozdzieranymi przez twarde bluesowe riffy. Takie podejście wyprzedzało nieco tamte czasy. Jedno jest pewne. Tej płyty należy słuchać bardzo głośno, choć lojalnie uprzedzam – przy maksymalnej mocy ta muzyka zdolna jest wypruć wam membrany z głośników i spalić wasze wzmacniacze.

Na początku krótkie instrumentalne intro, a tuż potem prawdziwa eksplozja wszystkich instrumentów. Tak zaczyna się „King Of The Road”, bardzo interesujący numer ze zmienną prędkością. Twarda gitara i bezlitosny ogień perkusyjny mile torturują uszy podczas gdy talerze wstrząsają umysłem. Ta piosenka daje nam wszystko – oprócz litości!! Ciekawe, ile perkusyjnych membran roztrzaskało się na kawałki podczas tej jednej sesji..? Ciężki, mocno napędzający dźwięk i wyjątkowe duety wokalne ma do zaoferowania „Mississippi Tales”, które płynnie zmienia się w The Wish – Tears. Niepokojące uczucie coraz bardziej narasta, a upiorne zdesperowane wokale ściskają za serce i krtań, do których na zakończenie dołączają mocne bębny. Ten ponad 10-minutowy antywojenny epos pokazuje najbardziej szanowane oblicze zespołu.

Płyta CD wydana przez Witch And Warlock

O ile te trzy pierwsze kawałki są świetne, to następna trójka jest absolutnie WSPANIAŁA. „Freedom Callin” to kolejny antywojenny kawałek cieszący się progresywną kombinacją prowadzący nas do jednego z najbardziej znaczącego crescendo albumu między innymi dzięki szybkiej gitarowej solówce i wyjątkowo szalonemu wokalowi. Krótkie perkusyjne solo stanowi preludium do ekstatycznego zakończenia. I teraz uwaga – jeśli ktoś słucha tego na słuchawkach niech zadba o swoje bębenki, bo może więcej nic już nie usłyszeć. Co prawda łagodniejsze gitary i delikatny wokal rozpoczynające „Dream Queen” czarują psychodelicznym klimatem, ale kiedy wokalista znajdzie swoją Królową, gitary, bas i perkusja ostro zaatakują. Z kolei „Nightmare” to bardzo mocny utwór, który rozwala membrany głośników (bez rekompensaty!). Dobry wokal i maksymalna moc to masakra dla uszu, a może i dla reszty ciała. Uważajmy przy tym na sąsiada. Jeśli przypadkiem ma pod ręką siekierę lub piłę łańcuchową może urządzić niezłą jatkę, tym bardziej, że w środku nagrania gitarowe solo przypomina „Marsz żałobny” Chopina i to może być Omen..! Bardziej innowacyjne części można dostrzec w złożonym schemacie dynamicznego motywu jakim jest „Seven Faces”. Być może najbardziej zmieniająca się i najdziwniejsza kompozycja warta większego zainteresowania.

Ten wspaniały hard rockowy kiler nawet jeśli nie jest arcydziełem zapewnia radość i nostalgię związaną z podróżą do wczesnych lat 70-tych, która wciąż wyłania z anonimowości wiele zapomnianych dzieł. A te jak widać nie kończą się, więc i ja też nie kończę. Kolejne pozycje już wkrótce!

Odbite światło mrocznej gwiazdy: MIGHTY BABY (1969)

Faworyzowanych przez subkulturę modsów grupa The Action mająca na koncie kilka singli nagranych dla Parlophone. rozpadła się pod koniec 1968 roku. Część jej załogi, gitarzysta Alan King, basista Mike Evans i perkusista Roger Powell szybko złapali wiatr w żagle odpowiadając na wezwanie londyńskich undergroundowców wołających ze sceny „Ogarnij się człowieku, przejdź na progresywność.”  Wkrótce dołączyli do nich pianista Ian Whiteman i były gitarzysta Savoy Brown, Martin Stone. Tak narodził się zespół MIGHTY BABY łącząc progresywną rockową psychodelię z długimi instrumentalnymi partiami klawiszy i pomysłowymi solówkami Stone’a. Z kolei King i Whiteman podzielili się wokalami, a w nowo stworzonym materiale niektórzy dopatrywali się odbicia światła z mrocznej gwiazdy Grateful Dead i Quicksilver Messenger Service. Na żywo byli groźną jednostką i zaczęli krążyć wokół Johna Curda, byłego roadie Action, który po upadku grupy wstał na nogi i założył wytwórnię Head Records. To właśnie on zasugerował zmianę nazwy na Mighty Baby, którą początkowo niechętnie akceptowali.

Od lewej: R. Powell, M. Evans, M. Stone, I. Whiteman, A. King

Warto zauważyć, że amerykańska psychodelia z końca lat 60-tych różniła się od angielskiej i to znacznie. Zespoły zza Oceanu jak Jefferson Airplane, Grateful Dead, The Doors, The United States Of America, lub Quicksilver miały rockowy pazur, przesłanie polityczne i nie stroniły od muzycznych eksperymentów. Potrafiły też tworzyć folkowe harmonie wokalne i akustyczne subtelności. Wzniosłe momenty wychodziły zazwyczaj wtedy, gdy podkręcali głośność do maksimum uwalniając potoki muzycznego ognia na zachwyconą hipisowską publiczność gotową zakończyć wojnę w Wietnamie i przynieść światu miłość. Wadą było to, że większość z nich ugrzęzła w nie zawsze uzasadnionym improwizowaniu, lub braku muzycznej i lirycznej wirtuozerii. Na Wyspach było odwrotnie. Z miękkimi narkotykami i bez wojny angielski psycho prog rock miał tendencję do bycia nieco łagodnym, a nawet pretensjonalnym. Najlepsze momenty zaowocowały fantastycznymi, definiującymi gatunek albumami. „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floyd, „Disraeli Gears” Cream, „In Search Of The Lost Chord” The Moody Blues, czy „SF Sorrow” The Pretty Things to prawdziwe klasyki przesiąknięte bluesem, folkiem, jazzem, historyczną tradycją i głębią tekstów, do których większość amerykańskich zespołów nawet się nie zbliżyła. Niestety, wiele produkcji z tamtego okresu źle zniosła próbę czasu, zestarzała się i ugrzęzła w bagnie pretensjonalności. Mighty Baby uniknęli wszystkich tych pułapek i w jakiś cudowny sposób udało im się połączyć to, co najlepsze w obu psychodelicznych scenach. Ich piosenki były czymś więcej niż tylko ramami, na których można było zawiesić improwizację, a ta jeśli już się pojawiała była zazwyczaj ustrukturyzowana i pomysłowa, a nie: (a) eksperymentalna, (b) przełomowa, (c) powtarzalna, (d) bezcelowa (niepotrzebne skreślić).

Wydany 7 listopada 1969 roku debiutancki album „Mighty Baby”  uosabiał wszystko to, co było wspaniałe i magiczne w epoce psychodelicznej. Uwagę zwracała też doskonała rozkładana okładka Martina Sharpa (tego od „Disraeli Gears” i „Wheels Of Fire” Cream) z lwem oblewanym krwią. Kolorowe zdjęcia zespołu wewnątrz okładki zrobione przez Keitha Morrisa są nie mniej sugestywne i ponadczasowe.

Front okładki LP „Mighty Baby” (Head Records, 1969)

Mighty Baby często określano brytyjskim Grateful Dead. Błąd. Jedyna rzecz, która ich łączyła to poczucie wokalnej harmonii i podobnie jak Dead używali jej jako sposobu na zrekompensowanie braku rasowego wokalisty. Poza tym płyta „Mighty Baby” to o wiele bardziej uderzający album, całkowicie odmienny niż cokolwiek i kiedykolwiek Grateful Dead wyprodukowali. Album mający ogromną energię, potężną sekcję rytmiczną, która pozwalała na wszelkiego rodzaju interakcje instrumentalne i wokalne z agresywnymi solówkami gitarowymi. Poza tym chyba żaden  z wielkich brytyjskich zespół w tym czasie nie wywołał tylu porównań i tak dużych emocji. Pink Floyd i Soft Machine mieli swoje własne unikalne brzmienia; Caravan posiadał canterbury’owski klimat zbliżony do jazzu; Quintessence śpiewał w azjatyckim stylu; Procol Harum robił pseudo Bacha; wczesny T. Rex był rodzajem acid folku; Edgar Broughton Band w połączeniu z rodzimymi demonaliami miał odgrzewane brzmienie bluesa Beefhearta; Move byli tak naprawdę zespołem singlowym itd… Co prawda teksty utworów nie lśnią tak jak muzyka (poza wspaniałym Sydem na brytyjskiej psychodelicznej scenie nie było zbyt wielu mistrzów), ale patrząc na tamtą epokę, takie tytuły jak „Same Way From The Sun”, „I’m From The Country” i „At A Point Between Fate And Destiny” mają w sobie coś ujmującego.

Nie oznacza to jednak, że longplay nie jest buntowniczy, lub psychodeliczny. Wręcz przeciwnie. Wokalista, saksofonista i klawiszowiec Ian Whiteman był fanem jazzu ze wskazaniem na Johna Coltrane’a i Soft Machine wykazując zainteresowanie muzyką północnoafrykańską i wschodnią dodając do rockowego brzmienia bogate faktury instrumentów dętych i egzotyczne ozdobniki. Potwierdza to pierwszy, mądrze wybrany utwór z tej płyty, „Egyptian Tomb”, będący wspaniałym pokazem jego umiejętności, w którym (mówiąc nieco obrazowo) wkraczamy na terytorium Poszukiwaczy Zaginionej Arki. Ten tripowy, acid rockowy numer z wybuchowym saksofonem wijącym się wokół gitarowych riffów i organowych solówek idealnie oddaje ówczesne brzmienie Zachodniego Wybrzeża. Muzyka przywodzi na myśl egzotyczne obrazy faraonów, sfinksów, piramid i przejażdżkę na wielbłądach przez pustynię w palącym słońcu. Głęboko mistyczny tekst jest jak lustro okładki albumu, w którym odbijają się rozważania na temat starożytnego Egiptu, zagadkowych postaci i rytuałów jego kultury.

Label oryginalnej płyty.

Więcej pełnokrwistego psychodelicznego rocka z potężnym rytmem perkusji w stylu Gingera Bakera i wspaniałymi solówkami gitarowymi mamy w „A Friend You Know But Never See”. Idealny numer do słuchania w hipisowskiej komunie w słoneczny dzień w południowej Kalifornii, lub (jeśli się nie uda) w nocy, przy zgaszonym świetle, gdzie można swobodnie oddać się marzeniu o słońcu, piasku, błękitnym morzu i surfingu gdy za oknem liście są brązowe, a niebo szare i deszczowe… Album nie składa się wyłącznie z rwących galopów. Mamy tu kilka spokojniejszych utworów, które zwalniają tempo, a jednym z nich jest „I’ve Been Down So Long (It Looks Like Up To Me)”. Jego tytuł został zapożyczony z powieści folkowego pieśniarza Richarda Fariña wydanej w kwietniu 1966 roku, która w Stanach wśród undergroundowej publiczności stała się kultowym klasykiem. Nawiasem mówiąc dwa dni po jej publikacji Fariña zginął w wypadku motocyklowym. Joan Baez wstrząśnięta tą tragedią poświęciła mu piosenkę „Sweet Sir Galahad”. Obecność tego numeru i kilku innych, których klimat jest podobny mówi nam, że skok między tym albumem a następnym nie był aż tak duży jak twierdzili niektórzy krytycy i mogłyby do niego pasować… Po takim oddechu gitarzysta podkręcając wzmacniacz na full gotów jest dostarczyć kolejną gorącą gitarową solówkę. I tę dziką, swobodną jazdę z rozpalonymi do białości wibracjami i zapadającą w pamięci melodią muzycy serwują nam w „Same Way From The Sun”, jednym z ewidentnie psychodelicznych utworów zarówno ze względu na tytuł (może i odrobinę banalny, ale co tam..) jak i na złowrogi, niepokojąco brzmiący riff organowy, który go otwiera. Kiedy w połowie utworu zespół odlatuje w niebotyczne rejony improwizacji wypada tylko zazdrość tamtemu pokoleniu, że mogli podziwiać ich na żywo.

Tył okładki.

„House Without Windows” to bez cienia wątpliwości pool position na drugiej stronie longplaya, a logicznym uzasadnieniem umieszczenia go w tym miejscu jest to, że podąża drogą „Egyptian Tomb”. Podobnie jak tamten zawiera przeciwstawne atrybuty łagodnego głosu wypowiadającego mistyczne teksty z instrumentalnym podejściem do dwuakordowego riffu, któremu bliżej do amerykańskiego garażowegp rocka, niż do new age. W miarę jak numer się rozwija organy stają się bardziej wiodące. Choć tekst jest równie dziwny i niepokojący jest to pełnokrwisty rock progresywny napędzany mocnym rytmem z porywającymi solówkami… Ze swoją instrumentacją i harmonijnym wokalem ponad szczyty wielu innych znanych brytyjskich zespołów spod znaku R&B wznosi się „Trails Of A City”, podczas gdy I’m From The Country” okazuje się bardzo, ale to bardzo miłym zaskoczeniem. Jego magiczna linia melodyczna wbija się w pamięć jeszcze przed końcem pierwszej zwrotki, a wspaniałe harmonie, naturalnie brzmiące rytmy cieszą i relaksują do samego końca. Utwór ma przyjemną surowość, jakby był śpiewany przy starym kominku z prawdziwym trzaskającym ogniem. I tylko nie wiem,  czy w kilku miejscach producent Guy Stevens dograł trochę dętych, czy to tylko moja wyobraźnia tak mi podpowiada..?

Zamykający płytę utwór z  jakże typowym dla końca lat 60-tych tytułem  „A Point Between Fate And Destiny” powtarza egzotyczny smak „Egyptain Tomb” i przywodzi na myśl obrazy czerwonego słońca zachodzącego nad jałową pustynią. Muzyka jest mistyczna, niemal nawiedzona i marzycielska, ale też awanturnicza i tak samo dalekosiężna (jeśli nie bardziej) jak wszystko, co w tym samym czasie robili Soft Machine, lub Pink Floyd. Jak dla mnie jest to bliższe temu, co niemiecki Agitation Free zrobi kilka lat później, a to czyni z Mighty Baby rarytasowym ewenementem brytyjskiej sceny tamtych czasów. To także przykład doskonałej muzyki hipisowskiej marzącej o innej rzeczywistości i świetny drogowskaz dla progresywnego rocka, który miał wkrótce nastąpić.

Zdjęcie z promocyjnej sesji zdjęciowej zespołu  z 1969 roku.

Niestety, mimo że Head miał dystrybucję za pośrednictwem Pye Records, (w USA był to Chess) płyta sprzedała się słabiutko. Szkoda, bo w prasie miała kilka dobrych recenzji, a „International Times” stwierdził wprost: „Muzyka ma sto charakterów… Wschodnia, Orientalna, country, folk, rock, blues, pop itd. itd… W tym momencie płyta Mighty Baby jest po prostu NAJLEPSZĄ rzeczą w swojej klasie…” W 1970 roku niemal cały zespół (poza Alanem Kingiem) przeszedł na islam. Wydany w październiku 1971 roku drugi album „A Jug Of Love” odzwierciedlał ich duchową podróż i brzmiał mało podobnie do swojego poprzednika. Opisanie go nie jest łatwe. Przymiotniki takie jak ciepły, luźny, łagodny, leniwy, intymny, refleksyjny… trochę pomagają, ale nie za bardzo. Jakiekolwiek porównania również nie. Wbrew temu, co mówi większość recenzentów uważam, że wcale nie jest zły. Na pewno wymaga kilku przesłuchań zanim naprawdę wciągnie. Ale to temat na kolejną historię…

Kompaktowa reedycja z 1994 roku zawierała pięć dodatkowych utworów, które zostały nagrane jako dema przez Action. Pojawiły się one już wcześniej na mini-albumie Action Speak Louder Than”. Chociaż technicznie rzecz biorąc należą do Action dają pewne pojęcie o tym, na jakim etapie rozwoju muzycznego znajdował się zespół. Wszystkich słucha się znakomicie, choć mnie najbardziej ujął „My Favorite Day”, oraz „Understanding Love”.

Mówiąc o muzycznych wpływach Zachodniego Wybrzeża nie byli osamotnieni. Kolegami w tej materii były m.in. Help Yourself, Man i (w mniejszym stopniu) Quintessence. Nie byli też „dziwakami” pokroju Edgar Broughton, The Deviants, Hawkwind, czy The Pink Fairies. Wbijanie publiczności w glebę nie było w ich programowym DNA. Kluczowe niuanse widoczne były szczególnie na koncertach, których część „pośmiertnie” została wydana na płytach w 2019 i 2023 roku. Jak sami twierdzili studio nagraniowe nie było dobrym miejscem na ich muzykę. Gdyby nastawili się na poklask i komercję uprościliby swoją muzykę i zajęli miejsce gdzieś między Mungo Jerry a The Faces. Ale to nigdy się nie wydarzyło i dlatego byli wyjątkowi. Patrząc z drugiej strony owa wyjątkowość sprawiła, że ich żywotność była krótka. Ich ostatni występ, po którym się rozpadli odbył się 18 listopada 1971 roku w Hammersmith Town Hall z The Pink Fairies.

Album „Mighty Baby” to nie tylko jeden z klejnotów koronnych brytyjskiej sceny psychodelicznej lat 60-tych, ale też prawdziwy kawałek muzycznej psychodelicznej przygody, którą można przeżyć każdego dnia bez względu na porę roku. I nie potrzeba żadnej machiny, by przenieść się w czasie do epoki hipisów i Lata Miłości. Wystarczy położyć płytę na gramofonie, lub włożyć srebrny krążek do odtwarzacza CD, wygodnie usiąść w fotelu i dać się ponieść muzyce.

Wysłannicy z czasów sprzed czasu. BRAINTICKET „Celestial Ocean” (1973).

Joël Vandroogenbroeck był jednym z najbardziej kreatywnych myślowo muzycznych artystów idących w tym samym rzędzie z podobnymi mu wizjonerami, Robertem Frippem i Frankiem Zappą, a Brainticket zdecydowanie był jego oczkiem w głowie. Tyle, że Brainticket to nie zespół, a raczej stale obecna muzyczna podróż przez Czas i Przestrzeń. Jeśli niektórym wyda się to nierealne niech posłucha niesamowitej muzyki zespołu. Ich debiutancka płyta zatytułowana „Cottonwoodhill” ostrzegała nieświadomych nabywców słowami „słuchaj tej płyty tylko raz dziennie, bo inaczej twój mózg może zostać zniszczony” i „(…) po wysłuchaniu tego albumu twoi przyjaciele już cię nie poznają”. I chociaż te ostrzeżenia brzmią jak promocyjne koszałki-opałki, w rzeczywistości bliskie są temu, co odczuwa się po jego wysłuchaniu. Na szczęście w muzyce Brainticket jest coś więcej niż niszczenie szarych komórek.

Joel Vandroogenbroeck

Historia zespołu jest nierozerwalnie związana z Joëlem Vandroogenbroeckiem, belgijskim cudownym dzieckiem muzyki, który dał swój pierwszy publiczny koncert w wieku sześciu lat występując przed żołnierzami amerykańskimi, którzy właśnie wyzwolili Belgię spod okupacji nazistowskiej podczas II wojny światowej. Urodzony 25 sierpnia 1938 r. w Brukseli, młody Joël całkowicie poświęcił się muzyce, stając się najmłodszym zwycięzcą nagrody Art Tatum, w kategorii jazzu. Miał wtedy niecałe 15 lat. Potem podróżował po Europie z orkiestrą Quincy Jonesa grając na Wystawie Światowej w Brukseli w 1958 roku, oraz z legendarną włoską orkiestrą symfoniczną RAI. Pod koniec 1969 roku razem z gitarzystą Ronem Bryer’em i perkusistą Wolfgangiem Paap utworzył Brainticket,

Front okładki płyty „Cottonwoodhill” (1971)

Joël wyobrażał go sobie jako ruchomą społeczność, a nie tradycyjny zespół, stąd między innymi ciągle zmieniające się składy i lokalizacje. Cała ta koncepcja ukształtowała się kiedy do składu zrekrutował brytyjską wokalistkę Dawn Muir, oraz basistę Wernera Fröhlicha i perkusistę Cosimo Lampisa, czyli sekcję rytmiczną szwajcarskiego zespołu Toad. Skład odzwierciedlał międzynarodowy klimat, który sprawił, że zespół nie brzmiał ani brytyjsko, ani kontynentalnie, w zasadzie nie było to nic, co przypominałoby kogokolwiek w tamtym czasie. Uzupełnieniem płytowej społeczności debiutu był szwajcarski producent Helmuth Kolbe. Zapewnił on elektronikę, efekty i był odpowiedzialny za znaczną część rewolucyjnego brzmienia albumu, który wprawił (i wprawia nadal) w osłupienie wielu słuchaczy. Warto wspomnieć, że przed albumem ukazał się mało znany, dziś już praktycznie zapomniany singiel „Places Of Light”, który, co ciekawe, wyszedł pod nazwą… Cottonwoodhill. Na stronie „B” znalazł się unikalny utwór „Poetry” z hipnotyzującym wokalem Dawn Muir.

Ostrzeżenie wytwórni płytowej o „praniu mózgu” dodane do hiper psychodelicznej okładki Elso Schiavo doprowadziło do zakazu sprzedaży albumu w kilku krajach. Nietrafiony chwyt reklamowy mający lepiej sprzedać płytę spowodował ograniczoną dystrybucję i przyhamowała rozpęd zespołu, ale nie samego Vandroogenbroecka. Ten, w poszukiwaniu nowej interesującej sceny, zawędrował do Włoch, a konkretnie do Rzymu, do którego prowadzą ponoć wszystkie drogi. Nowy skład, w którym znalazła się m.in. wokalistka Jene Free, perkusista Barney Palm i szwajcarski gitarzysta Rolph Hug nagrał krążek „Psychonaut”.

Płyta „Psychonaut” (1971)

Album, ozdobiony fenomenalną grafiką tym razem Umberto Santucciego, zawierał elementy folku i psychodelii bez przytłaczającego elektronicznego szaleństwa debiutu. Wydany w małym nakładzie przez włoską wytwórnię Durium w 1971 roku brzmi jak łagodna i bardziej piosenkowa siostra poprzednika, która wciąż potrafi dać niezłego kopa utworami takimi jak „Coc’O Mary”, „Radagacuca” i bardziej refleksyjnymi numerami „One Morning” i „Feel The Wind Blow”. Ciągnące się za zespołem kontrowersje wywołane przez „Cottonwoodhill” przeniosły się niestety na album „Psychonaut”, który uznano za (uwaga!)… „zachęcający do zażywania narkotyków.” Sytuację mogła uratować seria udanych występów z francuską legendą jazzu, Jean-Luc Pontym, których nagrań jak dotąd nikt nie udostępnił, ale nie uratowała. I tak oto drugie wcielenie Brainticket po cichu się rozpadło.

Zainteresowanie Vandroogenbroecka muzyką antyczną i egipską „Księgą Umarłych” zainspirowało go do stworzenia Celestial Ocean”, najważniejszego w historii grupy albumu. Nagrań dokonano w sierpniu i wrześniu 1972 roku w rzymskich studiach RCA Victor, gdzie wspierali go Muriel i Palm. Oryginalne egzemplarze miały rozkładaną okładkę zaprojektowaną przez samego Vandroogenbroecka z przypadkowo zamienionymi stronami: front jest jej tyłem i odwrotnie. W środku znajdował się duży plakat z rysunkiem partytury muzycznej. Egzemplarze z plakatem w jakimkolwiek akceptowalnym stanie są dziś bardzo poszukiwane i osiągają cenę od 100 funtów w górę.

Front okładki „Celestial Ocean”, który de facto był jej tyłem.

Ta z pozoru progresywna płyta ma mocno psychodeliczny posmak i imponującą pogardę dla nadmiernie wirtuozowskich występów w zamian promując nastrój, atmosferę i zainteresowanie muzyką świata podszyte space rockowym brzmieniem. Mimo, że powstała we Włoszech jej klimat jest bardziej zgodny z francuskim i niemieckim rockiem z początku lat siedemdziesiątych. Zespoły, z którymi mają wyraźnie „rodzinne koligacje” to Mythos, Can, Pulsar, Floyd, Amon Dull II, Hawkwind, Cluster, Kraftwerk, Ash Ra Tempel, Dzyan, Popol Vuh… duża ta rodzina.

Osiem piosenek, a raczej dwie epickie strony albumu opowiadają historię życia pozagrobowego egipskich królów podróżujących przez czas i przestrzeń na starożytnym statku z bogiem Horusem u steru. Przepływając przez suche wydmy pustyni, docierają do pięknych naturalnych krain przedstawiających życie na Ziemi, a następnie docierają do Tęczy Czasu. Unosząc się przez Erę Technologii, odkrywają całą wiedzę ludzkości – przeszłą i przyszłą, Z kolei przechodząc przez wszystkie płaszczyzny świadomości docierają do Przestrzeni Pomiędzy, gdzie wszystkie wymiary są połączone i gdzie spełniają swoje wizje.

Krążek, pełen pięknej kosmicznej muzyki i poezji doskonale równoważy hiper aktywnego „Cottonwoodhill” i refleksyjnego  „Psychonautę”. Każda piosenka jest inna i przynosi nowe pomysły. Zaczyna się od „Egyptain Kings”, mojej ulubionej i chyba jednej z najlepszych piosenek jaką Brainticket kiedykolwiek stworzył. Abstrakcyjne dźwięki są wszechobecne. Z bezkształtnego głaskania i poklepywania membran bębnów wyłania się niczym gigantyczny, powolny, kosmiczny ślimak, gęsty, śliski riff mooga. Ciepłe w swym brzmieniu organy wibrują w przestrzeniach podczas gdy linia fletów dmie przez pole dźwiękowe jak jakieś wielkie galaktyczne bóstwo wiatru. Męski szepty i hipnotyzujący żeński głos mówią o „wizji… przestrzeni… i czasie…” Linia basowa buja się nadal, aż zostajemy wciągnięci w kołyszące się fale formujące Ziemię. Atmosfera gęstnieje… pojawiają się mistyczne przepowiednie… To gnostyccy wysłannicy z czasów sprzed czasu! Sitar i flet rozpoczynają radosny taniec świętując narodziny gwiazd. Organy skupiają się wzdłuż głównego punktu energii czakr – idąc w górę kręgosłupa jak ogromny promień słońca. Tylko pokorny „The Queen Of Tung Ting Lake” Dona Cherry’ego z tego samego, 1973 roku, lub  „Vuh” Popol Vuh z wydanej dekadę później płyty „In The Gardens Of Pharao/Aguirre” zapadają w duszy tak szybko i afektywnie jak ten… „Era Of Technology” to bardzo kosmiczna i psychodeliczna piosenka rozpoczynająca się  od dramatycznych organów. Słychać trzy głosy: żeński (angielski) i dwa męskie (niemiecki i francuski). Zakładam, że wszyscy mówią to samo. Później pojawia się dudniąca perkusja w stylu Jaki Liebzeitsa wrzuconego do pralki i jeszcze więcej elektronicznych efektów, które pulsują i pulsują. W końcu utwór powoli cichnie przechodząc w podniosłe brzęczenie gitary basowej, cytry i średniowiecznego fletu z pięknym, wrażliwym wokalem śpiewającym, któremu wtórują organy i harfa.

Tył okładki, która przypadkowo została jej frontem.

Druga strona zaczyna się od „To Another Universe” gdzie wśród migoczących dzwonków i kolejnej z wielkich pulsujących linii basu Vandroogenbroecka tworzą się wspaniałe nuty mooga walcząc o przestrzeń. Słychać, że odejście gitarzysty znacząco wpłynęło na brzmienie zespołu, a sam utwór choć dość eksperymentalny jest całkiem przyjemny…   „The Space Between” idzie tą samą drogą co poprzednik. Ma też tendencję do mieszania wszystkich aspektów albumu: progresywnej elektroniki, kosmicznego spoken word i instrumentacji new age w jednym pakiecie. Pojawiają się po raz kolejny trzy głosy w trzech językach, oraz całkiem fajny syntezator, który pięknym solem zamyka nagranie. Tuż potem płynnie przechodzimy do kolejnego wspaniałego utworu unoszącego się w stanie zerowej grawitacji, czyli do „Cosmic Wind”. Brzęcząca perkusja, uspokajające flety, dudnienie luźno naciągniętych strun cytry imitująca harfę tworzą medytacyjny i spokojny klimat osiadając ostatecznie w uzdrawiającym basenie błogiej Nirwany… Od dźwięków fortepianu zaczyna się „Vision”, ostatnie nagranie. Szpula jego cudnych nut stopniowo się odwija, pojawia się perkusja i syntezatorowy riff. Tempo wzrasta, aż do finału z damsko-męskim wokalem i powtarzającymi się słowami „Egipscy królowie” nadając albumowi wrażenie zapętlonego dzieła. Świetny epilog całej historii. Tak świetny, jak i cała płyta.

SPROTON LAYER „With Magnetic Fields Disrupted” (1970).

Pewnego jesiennego wieczoru 1968 roku trzej bracia Miller z Ann Arbor w stanie Michigan, 16-letni Roger i dwa lata młodsi Benjamin i Laurence chłonąc dźwięki Lata Miłości nie przypuszczali, że tego dnia świat wywróci im sie do góry nogami. Sprawcą całego wydarzenia był album „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floyd, który do domu przyniósł im ojciec, miłośnik muzyki klasycznej i… psychodelii. Płyta, jak sami twierdzili, powaliła ich na kolana i w pewnym sensie uzależnili się do niej. Mimo młodego wieku cała trójka grała już w różnych amatorskich zespołach, w których Roger grał na basie, Benjamin na gitarze, zaś Laurence walił w bębny. W marcu 1969 roku w piwnicy rodziców zorganizowali pierwszą muzyczną sesję pod nazwą „Freak Trio Electric”. Punktem wyjścia do improwizowanego grania był utwór „Interstellar Overdrive”, wokół którego rozwijała się muzyka. Brak bluesowych riffów wyprowadził cały ten jam session w kosmiczne rejony. Po przesłuchaniu taśmy rozentuzjazmowany Roger w swoim dzienniczku napisał: „Brzmi to jak Pink Floyd nagrany z Captain Beefheart’em!” Co prawda jakość dźwięku była bardzo słaba, ale wszystko kipiało w niej ogniem i hutniczym żarem. Ta sesja zmieniła ich pogląd na muzykę. Uwierzyli, że są na tropie czegoś naprawdę wyjątkowego i to był moment, w którym  postanowili założyć własny zespół. Nazwali go Freak Trio. Włączając riffy i motywy z owych improwizacji Roger zaczął tworzyć autorskie kompozycje. Jeszcze tego samego roku gdy dołączył do nich grający na trąbce szesnastoletni Harold Kircher zmienili nazwę na Sproton Layer.

Sproton Layer. Od lewej Harold, Laurence, Roger (maj 1970)

Skąd ta nazwa..? Roger Miller: „Słuchając pierwszego albumu Soft Machine zrobiłem wiele rysunków i po czasie spostrzegłem, że na jednym z nich pojawił się nie wiadomo skąd zwrot „Sproton Layer”. Wydawało mi się, że to dobra, sugestywna nazwa, którą wspólnie zaakceptowaliśmy.” Ich wyjątkowa i euforyczna twórczość obejmowała zarówno progresywny acid punk, jak i ciężką psychodelię z epickimi ciągotami w stronę skandynawskiej mitologii. Sproton Layer szybko zyskał reputację dzięki przekraczaniu granic w swym podejściu do muzyki rockowej. Znani byli z nieprzewidywalnych występów na żywo, gdzie prezentowali swój talent do skomplikowanych struktur muzycznych i kreatywności wykraczającej poza ramy gatunków. Na przełomie lat 1969/70 zagrali około dwudziestu koncertów, Liczba niezbyt imponująca, ale nie zapominajmy, że byli to bardzo młodzi muzycy-amatorzy, na dodatek wciąż uczniowie szkół średnich.

Rysunek Rogera, który dał nazwę zespołowi.

Jeszcze w grudniu 1969 roku odbyli pierwszą sesję nagraniową, którą zorganizował im kolega ze szkolnej ławy, Mark Brahce. Jak można się domyślić dziś już nie ma po niej śladu choć chyba nie ma czego żałować. Brahce, który nie dość, że nigdy wcześniej niczego nie nagrywał to jeszcze rejestrował to jednym mikrofonem na zwykłym amatorskim kaseciaku. Ale był ambitny i uczył się szybko. Na kolejną sesję przyszedł bardziej przygotowany, także pod względem technicznym. Tym razem użył wielościeżkowego magnetofonu szpulowego Concord i sześciu mikrofonów – można powiedzieć full wypas! Nagrań dokonano w piwnicy rodziców (tej samej, w której zaczynali pamiętną pierwszą sesję) wieszając koce na sznurku do bielizny, żeby wytłumić dźwięk. Każdy utwór został nagrany w jednym podejściu, nie było opcji powtórek, nakładek, korekcji dźwięku. Wszystko to odbyło się pomiędzy 27 sierpnia, a 7 września 1970 roku, zazwyczaj po szkolnych zajęciach.

Sproton Layer „With Magnetic Fields Disrupted” (New Alliance Records 1991).

Taśmę zatytułowaną „With Magnetic Fields Disrupted” traktowali bardziej jako wizytówkę niż materiał na płytę. Zresztą mało który promotor poważnie traktował takich dzieciaków, tym bardziej, że rockowa scena w Ann Arbor była naprawdę prężna i stała na wysokim poziomie. Nie było też możliwości, by wydali ją sami. Wszak byli tylko dzieciakami… Pod koniec roku zespół rozpadł się chociaż Millerowie nie stracili kontaktu z muzyką. Niewydane nagrania przeleżały w szufladzie ponad dwadzieścia lat. Po raz pierwszy „With Magnetic Fields Disrupted” jako album został wydany przez New Alliance Records w 1991 roku, ale wtedy został przeoczony przez maniakalnych kolekcjonerów płyt lat 60/70-tych. Drugie życie i kolejną szansę na odkrycie tej „jednej z prawie zapomnianych” amerykańskich grup undergroundowych otrzymał w 2011 roku. Stało się to dzięki niemieckiej wytwórni World In Sound specjalizującej się w wydawaniu cennych, rzadkich, mało znanych kultowych płyt i (co jest godne podkreślenia) w ścisłej współpracy z artystami. Warto zapamiętać tę nazwę szczególnie jeśli ktoś szuka rarytasów z kręgu psychodelii, rocka progresywnego, bluesa, hard i garage rocka. W dołączonej do płyty książeczce znajdują się rozszerzone informacje o zespole i około czterech tuzinów artefaktów, w tym rysunki, listy utworów, fotografie, wpisy do dziennika i wiele innych archiwaliów.

Drugie, zremasterowane wydanie płyty z 2011 roku.

Czterdziestominutowy album został zremasterowany z oryginalnych taśm, tworząc świeży, organiczny i mocny dźwięk. W życiu bym nie pomyślał, że został nagrany amatorskim sprzętem przez amatora-samouka. Energia „With Magnetic…” jest niewiarygodna. Mamy tu dwanaście mocnych, intensywnych epizodów kosmicznej destrukcji i BEZ WYPEŁNIACZY! Dziennikarz „Rolling Stone” i „New York Times”, Michael Azerrad w swojej książce „Our Band Could Be Your Life” opisał ich nagrania jako „cenny dokument niesamowitego zespołu, który brzmi jak Syd Barrett frontman Cream”. Nikt lepiej nie mógł tego ująć! Ale Azerrard nie był wyjątkiem, inni też dęli w trąby zachwytu. Patrick Lundborg, z „Ugly Things Magazine” napisał wprost: „Uznałbym Sproton Layer za jedno z najbardziej wartościowych wznowień 2011 roku, a szczęki opadną tym, którzy myślą, że słyszeli już wszystko z klasycznej ery psychodelicznej.” Earl Candy przypomina, że to „(…) zaginiony klasyk lat 70-tych zespołu z głębokiej dziczy Michigan” po czym dodaje: „Zremasterowany dźwięk jest mocny i intensywny. Posłuchaj i pozwól, aby wniknęło to w twój krwioobieg.” Swoją opinię wyraził też Wolfgang Reuther z „World In Sound: „Sproton Layer to coś CAŁKOWICIE UNIKALNEGO… połączenie łatwego w odbiorze brzmienia z epickimi, monumentalnymi, odjechanymi dźwiękami!” 

I to w zasadzie wystarczyłoby za recenzję tego krążka. Od pierwszych dźwięków „Gift” zaczynającego płytę, przez absolutnie szczere „The Sun”, znakomite „Tidal Wave”, czy powalający swą mocą niesamowity „The Blessing Of The Dawn Source”, aż po ostatni „The Wonderful Rise” album dosłownie miażdży, a jednocześnie zachwyca pod każdym względem. Przejmując eksperymentalnego ducha epoki stworzyli muzykę, która była zarówno awangardowa jak i bogato melodyjna. Byłem i jestem pod ogromnym wrażeniem z jaką lekkością bracia Millerowie poruszali się w tej muzycznej materii. Ci niezwykle utalentowani nastolatkowie grają jak wytrawni muzycy z wieloletnim doświadczeniem. Proszę posłuchać co w nagraniu „New Air” na perkusji wyprawia Laurence, czy Benjamin na gitarze w „Blessing Of The Dawn Saurce”. To się w głowie nie mieści! Niezwykłą rolę w brzmieniu zespołu odgrywa trąbka, której próżno szukać u innych kapel wśród wybuchów sfuzzowanych gitar. Jej diaboliczne dźwięki wytwarzają niesamowicie gęstą i mroczną atmosferę grozy, której sam Alfred Hitchcock by się nie powstydził. Za każdym razem gdy Harold Kircher pojawia się ze swoim instrumentem włoski prężą się na rękach, a po plecach przebiega zimny dreszcz. Jego gra jest niebywała, z innej planety, a przecież ten chłopak ledwo co skończył szesnaście lat! Skojarzenia z C.A. Quintet z pobliskiej Minnesoty i z ich psychodelicznym potworem jakim był album „Trip Thru Hell” są zadziwiająco podobne. Jedyna różnica jest taka, że w tych samych czasach Sproton Layer nigdy nie wydali płyty długogrającej. A gdyby to zrobili dziś kosztowałaby majątek.

Po rozpadzie bracia grali w różnych zespołach. Laurence i Benjamin byli członkami wpływowego zespołu rockowego z Detroit, Destroy All Monsters, zaś Roger brał udział w wielu projektach, z których art-punkowy Mission Of Burma odniósł największy sukces. W latach 90-tych zjednoczyli się i pod nazwą M3 wydali dwie mocno eksperymentalne płyty: „M3” (1993) i „Unearthing” (2001). Do dziś wciąż są aktywnymi muzykami grając i występując a to razem, a to osobno czerpiąc z tego radość.

Dźwięki wieczności. CZESŁAW KAZIMIEREK „Eyes Of Love” (2024)

Mówi się, że Czesław Kazimierek, to polski Path Metheny o słowiańskiej, romantycznej duszy. Nie wiem czy sam zainteresowany podziela to zdanie, ale moim skromny zdaniem jest w tym ziarno prawdy. Potwierdzają to jego albumy: „Moje  życie” (2013) i „Time” (2018, nominowany do nagrody Grammy), w których artysta wypowiadał się barwną, wrażliwą muzyką zrodzoną z pasji, talentu i marzeń łącząc blues, smooth jazz i soul z rockowym pazurem. I oto w okresie tegorocznego, nadzwyczaj upalnego lata ukazała się kolejna, przez wielu tak długo oczekiwana płyta „Eyes Of Love”. Już po pierwszym przesłuchaniu słychać, że jego wyobraźnia jest wielka. Czesław, jak mało kto potrafi uchylić furtkę do raju wyczarowując dźwięki godne wieczności. Rzut oka na tytuły dziesięciu instrumentalnych utworów sugerują, że głównym tematem albumu jest miłość, jedna z najważniejszych sfera życia każdego z nas. Bardzo się ucieszyłem kiedy Czesław zgodził się opowiedzieć mi o swym najnowszym dziele i nie tylko o nim…

Od czasu naszej ostatniej rozmowy dotyczącej płyty „Time” minęło ponad trzy lata. Kończyłeś ją w bardzo optymistycznym nastroju. Miałeś sprecyzowane plany na kolejny album z międzynarodowymi muzykami w składzie, który miał być nagrany w londyńskim studio. Życie pisze jednak swoje scenariusze. Co się w tym czasie wydarzyło w Twoim życiu?

Czesław Kazimierek: Oczywiście z optymizmem wtedy z Tobą rozmawiałem i ten optymizm nadal w sobie mam. Wiesz, różnie w życiu bywa, nie zawsze mamy wpływ na sytuacje, oraz rezultaty tych sytuacji, ale trzeba iść z pokorą i wiarą do przodu. Plany nagrania nowej płyty nieco się zmieniły. Choroba wymusiła na mnie pewne zmiany, straciłem dochody i sponsorów, musiałem dokonać korekt. Ale nie żałuję. Jestem wdzięczny za ten czas, który pozwolił mi spojrzeć na to wszystko z innej perspektywy. Po powrocie do Polski gdzie się leczyłem postanowiłem, że tutaj nagram nowy album. I tak na początku 2022 roku rozpocząłem nagrania w studio MAQ Records. Niestety latem poczułem, że z moim organizmem dzieje się coś niedobrego i musiałem przerwać nagrania. Zanim poczułem się lepiej minął kolejny rok. Na początku stycznia tego roku byłem gotowy do dalszej pracy. Miałem gotowy plan, środki, oraz studio, w którym dokończyłem album „Eyes Of Love”.

Jesteś romantykiem? Pytam nie bez kozery, gdyż teledyski promujące ten album są nie tylko pięknie zrealizowane, ale też romantyczne. Zdradzisz gdzie zostały zrealizowane..?

– Tak, jestem romantykiem. Uwielbiam przyrodę, kocham naturę i wiele innych aktów życia, a teledyski były kręcone w bardzo ciekawych, pewnie znane wielu ludziom miejscach, „Love2” był kręcony w Ogrodzie Botanicznym w Radzionkowie, natomiast „Eyes Of Love” robiliśmy na terenie pustyni Błędowskiej. Polecam!

W  „Love 2” przy Twoim boku pokazuje się piękna kobieta. Jest ona także na zdjęciu wewnątrz okładki. To ktoś ważny dla Ciebie?

– Zdjęcia do tego klipu nagrywaliśmy w 2022 roku i faktycznie, jest ze mną w tym video wyjątkowa dla mnie osoba, która dała mi wiele radości i mocno wpłynęła na moje życie. Jest mi bardzo bliska. Dla niej napisałem kompozycję „Marina”, która dla mnie jest bardzo ważną kompozycją. Marina jest nie tylko inspiracją tej kompozycji, ale również innych utworów. Jej osobowość wpłynęła na ilość ładunku emocjonalnego jaki znajduje się na tym albumie.

„Eyes Of Love” to Twoja trzecia płyta i trzeci skład muzyków. Jak Ci się z nimi pracowało?

– Pierwotnie mieli to być inni muzycy, ale niestety zmarł mój przyjaciel Andrzej „Karwa” Rusek, oraz mój pianista Giorgio W. więc siłą rzeczy skorzystałem z muzyków sesyjnych, którzy bardzo dobrze wykonali swoją pracę. Adam Rybak (keyboard), Łukasz Zając (perkusja), Wojciech Gąsior (bas) to zawodowcy, którzy grają z formacjami takimi jak Tulia, Krzak, Ewa Bem i wieloma innymi.

Były zabawne sytuacje podczas nagrywania płyty?

– Nie. W studio byliśmy mocno skoncentrowani i zrobiliśmy to dosyć sprawnie.

Album ma bardzo piękne, selektywne brzmienie. Jak układała Ci się  współpraca z producentami płyty Michałem Kuczerą i Adamem Kłosem? 

– Wszystkie partie sekcji rytmicznej, oraz pianina i keyboardy nagraliśmy w MAQ Records pod okiem realizatora Michała Kuczery. Uzyskaliśmy bardzo dobry sound początkowy i naturalny pogłos. Michał wykonał bardzo dobrą pracę, natomiast partie gitary oraz sekcje dęte, saksofon, oraz inne elementy nagrałem w studio 61, którego właścicielem jest Adam Kłos, wspaniały człowiek ,świetny gitarzysta i rewelacyjny realizator. To tutaj ukształtowało się brzmienie płyty, gitar, oraz całkowity szlif kompozycji. Adam wykonał mix, oraz mastering i uważam, że zrobił to znakomicie. Studio 61 w Świętochłowicach to miejsce które mocno polecam!

W składzie znaleźli się m.in. Erwin Żebro i Marcin Respondek, sekcja dęta zespołu Piersi znana choćby z przeboju „Bałkanica”. Jak doszło do współpracy?

– Już wcześnie wiedziałem  jakich instrumentów użyć do nagrań i aranżacji, więc zacząłem poszukiwania odpowiednich muzyków. Słusznie zauważyłeś, że w „Stagshaw Drive” zagrali muzycy z zespołu Piersi. Uważam, że to najlepsza rockowa sekcja dęta. Adam Klos jest gitarzystą i kompozytorem w zespole Piersi, więc naturalne było, że Erwin Żebro z sekcją wkroczą na moje ścieżki. I to był strzał w dziesiątkę! Z tymi dęciakami utwór zapier…  jak lokomotywa.

Tę dwójkę wspiera  saksofonista Grzegorz Czuchaj, który dwa lata temu nagrał utwór „Karwa” ku pamięci zmarłego na covid Andrzeja Ruska. Ty zadedykowałeś mu najdłuższą, ponad dziewięciominutową kompozycję „Little Robin”. Bardzo się przyjaźniliście..? 

– Tak. Grzegorz Czuchaj zagrał wspaniale zarówno w „Stagshaw Drive” jak i w „Our World” i wniósł bardzo dobry klimat, Grzesiu bardzo przyjaźnił się z Andrzejkiem, grali razem od wielu lat. Moja przyjaźń z Andrzejem była bardzo emocjonująca, od pierwszego spotkania zagrała miedzy nami chemia i chęć współpracy. Nagrałem z nim album „Time”, który był nominowany do Grammy, mieliśmy plany na dalsze koncerty, kolejne nagrania… Jak widzisz osoby, które ze mną grają to przyjaciele, Adam Kłos również przez wiele lat współpracował z Andrzejkiem… Pozostały cudowne wspomnienia, pamięć, oraz muzyka. To dlatego tak bardzo chciałem nagrać ten utwór dla niego tym bardziej, że jego pierwotna wersja została nagrana jeszcze w 2018 z Andrzejem w składzie. Niestety nie mam dostępu do tych nagrań…

Pod koniec czerwca tego roku ukazała się płyta „Unfinished Business” jednego z Twoich ulubionych gitarzystów, Snowy White’a. Niektórzy już okrzyknęli ją płytą roku. Miałeś okazję jej posłuchać?

– Wiem, że się ukazała, ale niestety nie udało mi się jeszcze jej posłuchać. Jak na mistrza przystało z pewnością jest to bardzo dobra płyta. Może przy innej okazji wyrażę swoje refleksje na jej temat, bo jak słusznie zauważyłeś to mój ulubiony gitarzysta.

Pytam o Snowy White’a nie bez przyczyny bowiem uważam, że „Eyes Of Love” jest tak samo dobra jak „Unfinished…” Wracając jednak do Twojej płyty, który z dziesięciu zamieszczonych na niej utworów chciałbyś wyróżnić.

– Bardzo dziękuję za uznanie. Myślę, że „Eyes Of Love” to mój najlepszy album. Cała płyta tworzy piękną całość. Jak zawsze na moich albumach opowiadam historie ważnych wydarzeń z mojego życiu, ale najbardziej cenię sobie kompozycje „Marina”, tytułowy „Eyes Of Love”, oraz „Father”. Oczywiście we wszystkich dałem z siebie dużo miłości i energii, ale myślę, że w tych, oraz w „Love 2” jest największy ładunek emocjonalny.

Jak wygląda dystrybucja płyty, bo o ile wiem w sklepach jeszcze jej nie ma. Przynajmniej na dzień dzisiejszy.

– Zgadza się, ale „Eyes Of Love” bez problemu można kupić na mojej stronie  www.czeslawkazimierek.com  Oprócz tego mam jeszcze trochę egzemplarzy pierwszego albumu „Moje życie”. Tak więc za pośrednictwem sklepu internetowego oba są dostępne na całym świecie. I tak też się dzieje, gdyż wysyłam płyty m.in. do Brazylii, Argentyny, a ostatnio do Japonii. Przy pomocy moich przyjaciół, dziennikarzy z różnych stron, którzy polecają je i promują w stacjach radiowych taka forma jest dla mnie korzystna. Oczywiście sprzedają się one także na koncertach i to jest wyjątkowo przyjemne, gdyż mogę wtedy osobiście poznać mojego fana i z nim porozmawiać.

A uchylisz rąbka tajemnicy jak przebiegały nagrania..?

– W MAQ Records nagrywaliśmy na tak zwaną setkę by uzyskać taki live, aby kołysanie w niektórych utworach było jazzowe. Każdy utwór nagrywaliśmy w kilku wersjach, a potem po przesłuchaniu wybieraliśmy najlepszą z nich, do której nagrywaliśmy partie gitar i inne instrumenty. Szukaliśmy brzmień, ustawień tak, aby moja gitara oddała wszystko to, co czułem i co chciałem przekazać. Możesz mi wierzyć, że przez te kilka ostatnich lat nauczyłem się rozmawiać z moją gitarą i to jest wspaniałe doświadczenie.

Wiem, że masz niezłą ich kolekcję. Na jakich zagrałeś na tej płycie?

– Mam kilka gitar, ale nie jestem kolekcjonerem. Od kilku lat głównym instrumentem jest Kiesel wykonany według moich specyfikacji. To siedmiostrunowa gitara, która sprawdziła się wyśmienicie. W nagraniu „Road To Dreams” użyłem Telecastera model Miiu Guitars, a w niektórych partiach gitary Adama Kłosa, model Luke Music Man. Obecnie firma Kiesel buduje dla mnie nowy instrument, tym razem sześciostrunowy. Będzie to żółte Ferrari. Ta fantastyczna gitara będzie miała swój chrzest na moim najbliższym koncercie w Pałacu w Rybnej 5 października, na który serdecznie wszystkich zapraszam.

Dziękuję, choć w moim przypadku będzie to niemożliwe. Jak wiesz od lat mieszkam w Anglii i do Polski w ciągu roku przyjeżdżam dwa, góra trzy razy. A skoro mówimy o koncertach – planujesz zagrać w Wielkiej Brytanii? Wszak masz tam całkiem niezłe grono fanów!
– Trwają rozmowy na temat moich występów w kilku krajach, również na Wyspach. Jestem bardzo wdzięczny Bogu i wszystkim cudownym ludziom dzięki którym jestem tu i teraz, w tym konkretnym miejscu. Jak już wspomniałem jestem optymistycznie nastawiony do życia, więc z pokorą i miłością czekam na rozwój zdarzeń.
Czesław, bardzo dziękuję Ci, że poświęciłeś swój cenny czas i podzieliłeś się z nami informacjami o swym nowym dziele. Życzę Ci, by „Eyes Of Love” co najmniej powtórzyło sukces poprzedniej płyty, a zawarta na niej muzyka przysporzyła miliona nowych fanów. 
– A mnie bardzo miło było ponownie z Tobą porozmawiać zwłaszcza, że jesteś bardzo dobrym znawcą muzyki i pasjonatem życia. Mam nadzieję że wkrótce zobaczymy się na koncercie. Życzę Tobie, Twoim bliskim, oraz wszystkim fanom miłości, radości i pomyślności. Do zobaczenia!

Powrót do przeszłości. BLUE MERROW (2022).

Gdyby nie mocna współczesna produkcja, która jest przyjemnie prosta, ale bardzo skuteczna, debiutancka płyta hiszpańskiego zespołu Blue Merrow brzmi jak jeden z tych ukrytych klejnotów lat siedemdziesiątych, na które co jakiś czas trafiają niestrudzeni w swych poszukiwaniach muzyczni archeolodzy. To mogłaby być jedna  z tych rzeczy kupiona z przypadku, lub wyciągnięta z kosza pełnego tanich płyt za niecałe euro stojącego w supermarkecie tuż przy wejściu. Nie było żadnego racjonalnego powodu, by ją stamtąd wyciągnąć… a jednak intuicja podpowiadała co innego. A potem wkładasz ją do swego odtwarzacza i po prostu cię powala.

Blue Merrow

Zespół narodził się tuż przed pandemią, w listopadzie 2019 roku w Ponteverda, ale z wiadomego powodu na sceniczny debiut musiał trochę poczekać. Miało to miejsce dopiero 26 marca 2022 roku w klubie La Iguana w Vigo. Projekt zrodzony z myślą o tworzeniu i wykonywaniu muzyki opartej na improwizacji tworzyli: Damián Garrido (wokal, perkusja, teksty), Ángel Olañeta (gitara), Diego Ruiz (bas), Alberto Cid (perkusja) i Ángel Vejo  (klawisze).  Wybór języka angielskiego jako środka wyrazu enigmatycznych tekstów to kolejny, bardzo ważny znak ich artystycznej tożsamości. Nazwę zespołu zapożyczyli z mitologii celtyckiej. Merrow to syrena swobodnie pływająca w rozległych oceanach, która musi nosić specjalny kapelusz (w języku irlandzkim zwany cochaillín draíochta), aby mogła podróżować między głęboką wodą, a suchym lądem. Na ich Instagramie napisano, że grają psychodelicznego hard rocka z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Po odsłuchaniu płyty odniesienia do Camel, Eloy, Thin Lizzy, Pink Floyd, Uriah Heep, Deep Purple narzucają się same. Na szczęście są to inspiracje, a nie bezmyślne kopiowanie.

Występ w klubie Villar de Santos (listopad 2023)

Zwieńczeniem pragnień piątki muzyków był fizyczny album „Blue Merrow” wydany przez Rock CD Records w pierwszych dniach stycznia 2022 roku w mikroskopijnym nakładzie 500 sztuk. Po części udało się to dzięki finansowemu wsparciu lokalnej społeczności i sąsiadów z ich rodzinnego Marín, w prowincji Pontevedra. Płytę można było kupić jedynie w sklepie „Elepé” w Vigo, lub bezpośrednio od zespołu. Tak było w moim przypadku dzięki czemu (niejako w bonusie) dostałem ich autografy.

Front okładki płyty „Blue Merrow” (2022)

Mimo całej gamy inspiracji muzycy nie podążyli za jakąś koncepcją, nie wybrali wspólnego wątku dla swojego albumu. Każda kompozycja oparta na dźwiękach nieco odległej już epoki jest inna, każda opowiada inną historię, a czas ich trwania waha się od czterech i pół do ponad dziesięciu minut.

Początek płyty, którą otwiera „Uncle Tom” z partią klawiszy z budującymi się melodiami przypominającymi Uriah Heep brzmi jak typowy ciężki rock progresywny z lat siedemdziesiątych. A potem, po dwóch i pół minutach utwór nieoczekiwanie zamienia się w blues rockowy kiler kręcący się wokół Alvina Lee, Rory Gallaghera i Alberta Kinga. Zaangażowanie zespołu jest niesamowicie duże i mam wrażenia jakby ci sympatyczni goście niczego wcześniej w życiu nie robili. Tuż po tym mamy tytułowy, epicki „Blue Merrow” i podobnie jak w pierwszym zaczyna się progresywnie w stylu Atomic Rooster. Delikatny szum fal obijające morski brzeg to tylko prolog, po którym zespół zabiera nas w stronę bombastycznego psycho rocka. Mniej więcej pod koniec pierwszej połowy wszystko staje się spokojne i funkowe, jakby Carlos Santana nagle zaczął improwizować ze Sly And The Family Stone. I kiedy myślimy, że nic już więcej tu się nie wydarzy solidny ciężki riff wskrzesza machinerię raz jeszcze. Kończy to wszystko przepięknej urody łkająca solówka gitarowa jakiej nie powstydziłby się Andy Latimer. Ogólnie ja tu słyszę i Focus i niemiecki Karthago (te bębny!) i mnóstwo Pink Floyd z epoki Alana Parsonsa żonglującego taśmami. Utwór godny finału, a to dopiero drugie nagranie!

Elegancja, którą wykazują w „Three Ways To Say Goodbye” jest godna największego podziwu i znowu jestem przyjemnie oszołomiony. Majestatycznym krokiem zespół kroczy psychodeliczną ścieżką wczesnego Pink Floyd. Owa psychodelia i oryginalność połączone razem wyczarowały świetny rockowy utwór, W głosie Damiána Garrido słychać potężny ładunek emocjonalny, a gitarowe nuty Ángelo Olañety szokują mądrością. On pali niebo na początku The Utopist” i mogę sobie jedynie wyobrazić jak będąc w transie z zamkniętymi oczami i skupieniem na twarzy wydobywa spod palców magiczne dźwięki trafiające wprost do serca. Jestem pewien, że świat jeszcze o nim usłyszy… Ten ważny psychodeliczny kierunek nie został przez Blue Merrow zatracony, a „The Utopist” jedynie go potwierdza. I to nie tylko przez gitarę, ale także dzięki organowym ciepłym tonom Ángelo Vejo, klawiszowego czarodzieja.

W „Crossing Time” przenosimy się do czasów „Stormbringer” Deep Purple , a także do Grand Funk Railroad z Craigiem Frostem. Brzmienie, pełne zmian tempa i tekstur, zostało zdominowane przez instrumenty klawiszowe, głównie syntezatory i organy. Nagranie kojarzy mi się z zapachem wilgotnej piwnicy pełniącej rolę „klubu”, w której razem z kumplami słuchaliśmy po szkole hard rocka głośno jak tylko się dało… Początek „Traveller’s Way” emanuje akustycznym spokojem, choć wkrótce nabiera elektrycznego napięcia i ciężkiej indyjskiej psychodelii z przeszywającą gitarą z użyciem wah wah, zaś „Images” wkracza w końcową fazę podsumowując album w zupełnie inny sposób. Biorąc pod uwagę, że jest to ballada całkowicie pozbawiona gitary i organów, Garrido jako piosenkarz może zabłysnąć grą na fortepianie. Zamiast palących improwizacji i solówek mamy tu schludne harmonie wokalne, co dowodzi jak wszechstronny jest to zespół.

Można zażartować, że Blue Marrow działał w latach 70-tych i jakimś cudem wpadł w portal czasu, który wyrzucił go w Galicji pół wieku później. Zespół podjął ryzyko wypełniając misję zachowania dziedzictwa muzycznego tamtej epoki należącej do nas wszystkich. I zrobił to bez pośpiechu, z dobrą muzyką. Jak dla mnie perełka wśród debiutanckich albumów wydanych w ostatnich dwóch latach. Wiem, że od jakiegoś czasu muzycy przygotowują materiał na nową płytę. Czy są gotowi na teraźniejszość? Czy może będzie to też kolejny powrót do przeszłości..? Tego jeszcze nie wiem.  Ale na pewno będzie to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie pozycji.

Rarytas ciężkiego rocka z Derby: PUGMA-HO! (1969-1975).

Niezbyt okazały Growling Budgie Club usytuowany w dość wątpliwej lokalizacji naprzeciwko komisariatu policji w Ilford we wschodnim Londynie bardziej przypominał podejrzaną, przepoconą spelunę niż, jak dumnie głosił napis nad wejściem, klub. Nie mniej prawie każdego dnia ciągnęły do niego kolorowe ptaki z różnych stron miasta spragnione głośnej rockowej muzyki granej na żywo. Zazwyczaj tłok był taki, że trudno było tu wbić się po dwudziestej pierwszej, szczególnie jeśli trafiało się na hard rockowe Hackensack, Budgie, Necromandus, lub na bardziej eklektyczne  grupy jak Comus, Fusion Orchestra, Elder Kindred, Byzantium przynoszące ożywczą świeżość i pełną różnorodność zarówno pod względem muzyki jak i scenicznej prezentacji. Nie wiadomo dlaczego tego lipcowego wieczoru 1972 roku było tu pusto jeśli nie liczyć kilka zagubionych dusz i paru zszokowanych pracowników baru. Na scenie  produkowała się grupa muzyków żarliwie wzniecając ogień, a robili to z takim przekonaniem, jakby od tego zależało ich życie. Basowy bęben perkusisty oświadczał, że to  Pugma-Ho! i już sama nazwa dawała do myślenia. Miotający się z przodu frontman ubrany w lśniące, szmaragdowo-zielone kimono z masą kędzierzawych włosów opadających na plecy wyginał się, wił i podskakiwał jak opętany. W zasadzie nic nowego, ale żeby śpiewać i grać tak jakby nie było jutra do pustych ścian trzeba było mieć dużo samozaparcia i wielką pewność siebie.

Pugma-Ho!

Historia zespołu zaczęła się w 1967 roku w angielskim Derby. Nazywali się wtedy The Incas, a w zasadzie Jo Wright Art School The Incas. Często zmieniający się skład ustabilizował się dwa lata później, w którym stałymi muzykami byli Chris Camm (g) i Keith Gotheridge (dr). Grali materiał typowy dla tamtych dni, czyli popowe covery. Utwory zostały tak dobrane, aby trafiały do najszerszego grona odbiorców, co zapewniało im stałą pracy. Gdy zaczęli zmierzać w stronę cięższych brzmień zatrudnili wokalistę Beva Staleya mającego zadatek na dobrego frontman. Na scenie próbowali dotrzymać kroku jego szalonym wybrykom z miernym zresztą skutkiem, zaś on nalegał, by tworzyli własne kompozycje. Mając oryginalny materiał i cięższe, rockowe brzmienie zmienili nazwę. Tak narodził się Pugma-Ho!, co po gaelicku (język irlandzki z grupy celtyckiej) znaczy Pocałuj mnie w d…

Na ogół grali w okolicach Midlands, w zwykłych klubach i pubach, ale dość szybko ugruntowali swoją pozycję w rockowym światku grając szalone koncerty w londyńskich klubach takich jak Marquee, The Temple, Roundhouse, The Greyhound, w liverpoolskim The Cavern i Mardi Gras & The Pyramid i w wielu innych angielskich miastach. Jedyne czego im brakowało to odrobina finezji, ale z nawiązką nadrabiali to bardzo głośnym atakiem potężnej sekcji rytmicznej, ciężkimi riffami i zawodzącym, obłąkanym wokalem. Ci uczciwi do kości rockmani z niebywałą intensywnością bezlitośnie przedzierali się przez dynamiczny i agresywny zestaw oryginalnego materiału. I nieważne, że czasami nikogo to nie obchodziło. Gdyby budynek, w którym grali stanął nagle w płomieniach nawet by tego nie zauważyli – bez względu na okoliczności na scenie dawali z siebie wszystko. Niektóre z tych koncertów były nagrywane przez dźwiękowca zespołu i zachowały się do dziś, ale jak do tej pory żadne nie ujrzały światła dziennego… Mniej więcej w tym samym czasie zespół zapuścił się do studia w Midlands (którego nazwa została dawno zapomniana) i nagrał kilka demówek. Podobno zostały wycięte na kilku acetatach, ale niestety żadne z nich nie przetrwało. Na szczęścia zachowały się inne nagrania, w tym trzy utwory wyjęte z mega rzadkiego acetatu nagranego w Trusound Recording Services w 1969 roku pod nazwą The Incas i surowy materiał zarejestrowany na początku 1973 roku, z którego miała powstać duża płyta. Te, oraz kilka innych utworów zebrano na albumie „Pugma-Ho!” wydanym w 2004 roku przez wytwórnię  Audio Archives specjalizującą się w reedycjach płytowych rarytasów.

Front okładki kompilacyjnej płyty „Pugma-Ho!”

Najkrócej mówiąc na płycie dominuje ciężki, blues rock w stylu Little Free Rock, Hackensack, Trapeze z okazjonalnymi organami i wybuchowymi gitarami z wah wah podlany psychodelią. W przypadku tak spontanicznych nagrań użyty sprzęt, jak to  na ogół bywa, był prymitywny. Zazwyczaj był to marny monofoniczny magnetofon ściągnięty z zakurzonej półki. Jakość nie była pozbawiona wad i technicznych problemów.  Pomimo tych oczywistych ograniczeń dema nagrane i zaprezentowane tutaj po raz pierwszy zostały poddane intensywnemu remasteringowi, a tam gdzie to konieczne, rekonstrukcji w celu ocalenia najwcześniejszych znanych nagrań Pugma-Ho!

Podstawą płyty są nagrania zarejestrowane w Normanton, Derby, w 1973 roku na poczet dużej płyty. Z oryginalnego składu jest tu jedynie perkusista Keith Gotheridge, któremu towarzyszą Pete Greaves (gitara/wokal) i Mel Lewisa (bas). Repertuar składa się w większości z długich, co prawda nieoszlifowanych, ale porywających jamowych utworów z licznymi zmianami tempa, rytmu i melodii jak w otwierającym „Life Is Crazy” zaczynającym się w stylu southern rocka przechodzący w ciężki blues, a kończący się psychodelicznym, mocno rockowym zacięciem. Dobrym tego przykładem jest także blisko dziesięciominutowy „Who Will You See” i niewiele krótszy „Blinding Lights”. Łączenie dwóch, lub kilku utworów o różnych melodiach i tekstach dawało muzyczną przeciwwagę i stało się ich znakiem towarowym. Można powiedzieć, że to był ich patent sprawdzający się także krótszych nagraniach, „Only A Fool” i „What’s Your Desire”. Ten pierwszy został nagrany na magnetofonie kasetowym w piwnicy w Harriet St. Normanton w Derby. Ściany były grubo wyłożone starymi materacami, dookoła udrapowano tkaniny, a odsłonięte miejsca z cegły i tynku pomalowane były w psychodeliczne kolory. No i ten sufit – był tak niski, że nie można było stać w wyprostowanej pozycji. To cud, że to nagranie się uchowało.

Dodatkowe utwory są retrospekcją kariery zespołu od jego powstania, aż po ostatnie działania, choć pierwszy z nich, instrumentalny „German Love Song” pochodzi z 1975 roku. Jest to jeden z kilku numerów, które nagrano w Normanton Barracks w czteroosobowym składzie wzbogacony o klawisze. Kolejne trzy są gratką dla badaczy historii grupy i pochodzą z okresu The Incas. Jest tu trzech z czterech członków, którzy wkrótce utworzyli Pugma-Ho! Występował już z nimi Bev Staley, ale nie brał udziału w sesji. Na potrzeby tej płyty „pośmiertnie” nadano tym trzem nienazwanym kawałkom tytułu. Najdłuższy z nich, „The Way I Feel” jest najbardziej reprezentatywny dla nowego, cięższego kierunku, w którym Inkowie zmierzali na krótko przed transmutacją w Pugma-Ho! To rockowe dzieło jest czymś w rodzaju nieskrępowanego jamu, które daje wiele okazji dla progresywnie brzmiących organów i wybuchowych gitar z użyciem wah-wah nadając mu ostry charakter. Dwa krótsze tkwią jeszcze  w psychodelicznej erze szybko przyćmiewanej przez rozwijający się ruch progresywnego i ciężkiego rocka, niemniej dostarczają przydatnego wglądu w to, skąd muzycznie wyłonił się zespół. Przepełniony niepokojem antywojenny „War And Hate” ma przyjemny rytm z wijącymi się organami, zaś introspektywny „Alone In A Dream” pokazuje The Incas w  melancholijnej odsłonie.

W idealnym świecie na tej płycie znalazłyby się oczywiście nagrania z oryginalnego albumu Pugma-Ho! z 1971 lub 1972 roku, kiedy to kładziono ostateczne podwaliny pod muzykę zespołu. No, ale co zrobić jak ich nie ma? Ano, trzeba wezwać posiłki i spróbować coś uratować. Najlepsza rzecz jaka przyszła do głowy byłym członkom zespołu to ściągnięcie z dalekiej Australii Beva Staleya, z którym w 2003 roku nagrali kilka nowych wersji starego Ho! Sprośny numer „221” prezentujący bezkompromisową gitarę prowadzącą Chrisa Camma to piosenka, która w dawnych czasach często pojawiała się w ich setach koncertowych. Łatwo sobie wyobrazić, jak ten rocker grany w solidnym unisono przez sekcję rytmiczną podobał się publiczności. Drugim nagraniem, do którego Bev dodaje swój wyrazisty wokal to stare boogie grupy Steamhammer, „Junior’s Wailing”, rozsławione przez Status Quo, któremu Pugs gorąco kibicowali, zwłaszcza w londyńskim klubie Marquee. Często wykorzystywali go do rozpoczęcia swoich występów. Nowa wersja nic nie straciła ze swej ekspresyjności, wciąż jest ostra i pełna jadu. Te dwa kawałki reprezentują oryginalny zespół i moim skromnym zdaniem zrobili to z największą radością, nie mówiąc o prawdziwej chemii, jaka wtedy i teraz istniała między nimi. Biorąc pod uwagę zainteresowanie ożywieniem grupy, które może być ich entuzjastycznym „nowym początkiem” dobrze się złożyło, że w ostatnim utworze, razem z założycielami zespołu, Chrisem, Keithem i Dave’em zaśpiewał nowy wokalista, Steve Curzon dzięki czemu stary numer,  „Highway 101” kończący płytę otrzymał nowe życie i w świetnym stylu uzupełnił to wydawnictwo.

Teraz nie pozostaje nic innego, jak tylko usiąść wygodnie, włączyć płytę i cieszyć się przeszłością i teraźniejszością Pugma-Ho! do czego gorąco zachęcam!

Kilka (nie)oczywistych płyt neo-prog rocka, które mogliście przeoczyć (1984-1996)

Jak wiemy rock progresywny pod koniec lat 70-tych został wyparty przez punk rock, którego celem było udowodnienie (świadomie używam tu skrótu myślowego), że „każdy może grać muzykę”. Sztandarowe zespoły prog rockowe takie jak Genesis, ELP, czy Jethro Tull nazwano dinozaurami, w domyśle „wymarłym gatunkiem mającym się już nigdy nie odrodzić”. Punk dał początek zimnej fali, zaś rock progresywny odrodził się w bardziej prostszej formie z większym użyciem instrumentów elektronicznych, do którego przypisano etykietkę „neo-prog”. Jako wierny fan „starego” prog rocka uwierzyłem w hasło „nalejcie nowe wino w stare butelki” i dałem się ponieść entuzjazmowi. 1985 był szczytowym rokiem dla neo-proga. Na muzycznym firmamencie jasnym blaskiem świecił Marillion w towarzystwie Pallas, IQ, Pendragon, Twelfth Night, Galahad, Solstice, których płyty zacząłem namiętnie słuchać i kupować. W kontekście tamtych czasów ich obecność na listach przebojów była cudownie anomalna, ponieważ rodzaj muzyki, którą grali, ponoć został zesłany na śmietnik historii. Wznosząca się fala popularności nowego gatunku szybko rozlała się po całym niemal świecie, a wraz z nią wiele fantastycznych, (nie)oczywistych płyt mniej znanych grup trafiły na moją półkę dumnie prezentując się obok wyżej wymienionej  „neo-klasyki”. Spośród nich wybrałem kilka, które wytrzymały próbę czasu i do których chętnie wracam.

PABLO „EL ENTERRADOR” (1983)

W 1983 roku, gdy junta wojskowa w Argentynie dobiegła końca, ten czteroosobowy zespół trafnie nazwany Pablo „El  Enterrador” (Pablo „Grabarz”) wydał świetną płytę o tej samej nazwie, po której stał się legendą rocka progresywnego nie tylko w Ameryce Południowej. Płytę znakomitą, opartą na współbrzmieniu dwóch klawiszowców podpartych precyzyjną grą sekcji rytmicznej, w której perkusja gra często z silnym jazz rockowym posmakiem. Gitarowe riffy i solówki Jose Maria Blanca, który jest także głównym wokalistą  doskonale uzupełniają wieloklawiszowe wejścia. Osiem  złożonych kompozycji o bardzo melodyjnych, wyszukanych tematach muzycznych mogą przypominać czołowych przedstawicieli włoskiej sceny lat 70-tych, jak Banco, czy Locanda Delle Fate. Rzecz jasna są to tylko porównania, albowiem latynoska istota Pablo jest zdecydowanie oczywista. Na płycie przeważają fragmenty instrumentalne, zbudowane w oparciu o wiodącą rolę klawiszy i gitary często urozmaicone motywami tradycyjnymi. Bardzo dobry wokal i teksty w języku hiszpańskim podnoszą walory emocjonalne albumu.  Po latach bardzo chętnie wracam do tej na ogół spokojnej i równej  płyty. Nie sposób wyróżnić z niej konkretne utwory, ale pamiętam, że w trakcie pierwszego słuchania moje serce skradł mi słodkie ”Espiritu Esfumado” z cudownym gitarowym finałem, oraz dwa instrumentalne diamenty: „Ilusion En Siete Octavos”, na którym gitary i klawisze wykonują naprawdę wspaniałe solówki, oraz zamykający całą płytę „La Herencia de Pablo” zaczynającym się jak stary, dobry Genesis z potężnym gitarowym crescendo  Jose Maria Blanca. w środku.

MEN OF THE LAKE (1991)

Oprócz znanych zespołów symfonicznych i jazzowych z Włoch, istniało i nadal istnieje kilka pragnących eksplorować bardziej eklektyczną i psychodeliczną stronę rocka progresywnego. Jednym z nich był kwartet Men Of The Lake powstały w 1987 roku. Po nagraniu dwóch kaset demo doczekali się debiutanckiego albumu „Men Of The Lake” wydanego przez wytwórnię Musea w 1991 roku. Byli jedną z pierwszych grup grających tzw. retrospektywnego rocka wyrosłego z fascynacji muzyką progresywną lat 70-tych. Krążek przynosi nostalgiczny wokal, typowe dla tamtych lat masywne brzmienie organów Hammonda w stylu Rare Bird i psychodeliczne, ostre gitary. Muzykę zbudowano  w oparciu o melancholijne, łagodne sekwencje będące przeciwwagą dla energetycznych pasaży a la Procol Harum. Dzięki takim brzmieniom i inspiracjom grupa przypomina wczesny King Crimson, oraz inne brytyjskie zespoły tego okresu jak Raw Material, Nektar, Indian Summer, VDGG, a nawet The Moody Blues. Tak naprawdę album opiera się na piosenkach. I choć nie ma tu miejsca na skomplikowaną grę, czy indywidualne popisy muzyków, zarówno solówki klawiszowe i gitarowe są czystą radością. Moje typy to „The Traveller”, który przez siedem minut ani na moment nie zwalnia tempa, „Rolling Globe” ze żrącymi organami i emocjonalnym refrenem, oraz psychodeliczne „Abele’s Garden” i „Walking Along The Rhine”. Jeśli chodzi o mniej znane włoskie zespoły neo-prog rocka Men Of The Lake to jedno z moich lepszych odkryć.

IN THE LABYRINTH „The Garden Of Mysteries” (1996)

Założony w 1980 roku w Sztokholmie In The Labyrinth (początkowo jako Aladdin’s Lantern) to w zasadzie eksperymentalny projekt muzyczny kierowany przez klawiszowca, Petera Lindhala. Całkiem oryginalna jak na zimną, wietrzną Szwecję, czteroosobowa grupa proponuje fascynujące połączenie muzyki progresywnej z elementami etnicznymi żonglując wszelkimi rodzajami arabskich, afrykańskich i perskich smaków. Płyta została nagrana z iście symfonicznym rozmachem, a instrumentarium jest tak bogate, że przyprawia o (rockowy) zawrót głowy, za którym stoi wspomniany multiinstrumentalista Peter Lindhal. Ten niezwykły muzyk to taka Zosia-Samosia, porównywalny do Mike’a Oldfielda. No bo proszę sobie wyobrazić, że swoje dziesięć palców położył na niezwykłej muzycznej karawanie: melotron, saz (perski instrument strunowy), cytra, różne gitary w tym hiszpańskie, dwunastostrunowe, akustyczne i elektryczne, bas, mandolina, santor zwany indyjską lutnią, pianino, Melodion (zmodyfikowana okaryna), Viola de gamba, barokowy flet poprzeczny i wiele wiele innych nie wspominając o całej masie perkusyjnych „przeszkadzajek”. Projekt okładki i wykonanie też było jego… Sposób w jaki wszystko jest tu zapakowane sprawia, że ​ten wyjątkowy album wyróżniający się na tle innych może spodobać się nie tylko fanom progresywnego brzmienia, ale też przeciętnemu słuchaczowi. Dzieje się tu wiele pod względem mieszania różnych kultur, ale ogólna atmosfera bliskowschodniej, afrykańskiej, arabskiej instrumentacji zmieszane z psychodelicznymi oscylacjami i folkowymi zwrotami szwedzkiej Północy brzmią nad wyraz spójnie i jako produkt końcowy jest kusząco fantastyczny. Można pokusić się o pewne porównania do Dead Can Dance i Petera Gabriela (ze wskazaniem na „Passion”). Podróże do Kongo, delty Nilu i piramid przez te wszystkie trzy, czterominutowe  utwory są bezcenne. Jeśli ktoś jest spragniony świata, jego bogactwa owoców, obrazów i uwodzicielskich rytmów może wybrać się w muzyczną podróż przez te wszystkie baśniowe krainy bez paszportu. Wystarczy usiąść wygodnie w fotelu i przymknąć oczy…

FAIRY „Hesperia” (1994)

Pod tą uroczą nazwą kryje się siedmioosobowa japońska formacja skupiona wokół znanego basisty, Hiroyuki Ishizawy. Płyta zawiera ponad sześćdziesiąt minut zróżnicowanej, świetnej muzyki głównie o symfonicznym charakterze. Brzmienie nagrań między innymi za sprawą dwóch klawiszowców i dwóch gitarzystów jest niezwykle bogate. Zespół utkał wspaniałą dźwiękową tkaninę, której wątek tworzą gitary elektryczne, akustyczne i syntezator gitarowy, oraz cała paleta analogowych i cyfrowych klawiszy, a osnową fenomenalnie pracująca sekcja rytmiczna. Na jej tle wznosi się delikatny i niezwykle czarujący głos Aiko Hiragaki. Nie mniej wielkie wrażenie robią trzy utwory instrumentalne, które za sprawą niesamowitych solówek gitarowych, klawiszowych, a nawet basu o wielkim bogactwie inspiracji stają się prawdziwą ucztą muzyczną. Szkoda, że nagrali tylko ten jeden album, po którym zespół się rozpadł.

NO NAME „The Secret Garden” (1995)

Ten legendarny zespół z Luksemburga założony w 1988 roku w Dudelange grał w stylu nie daleko odbiegającym od Pendragon i Marillion choć z bardziej bombastycznym i symfonicznym brzmieniem. Zadebiutowali w 1993 roku albumem „Zodiac”, a dwa lata późnej wydali fantastycznego następcę, „The Secret Garden”. Chociaż nagrali więcej płyt znam i ma tylko te dwie, z czego w tym drugim zakochałem się swego czasu bez pamięci. Krótko mówiąc „The Secret Garden” to doskonały kawałek neo-progresywnego grania, skupiony wokół wyrafinowanych klawiszy z bardzo melodyjnymi, oryginalnymi melodiami i dramatycznym wokalem śpiewanym głównie po angielsku; są też dwa zaśpiewane po flamandzku i jak na moje ucho brzmią interesująco i egzotycznie. Muzycy wiedzą jak tworzyć długie, ponad dwunastominutowe kompozycje takie jak „Orient Express”, i „A Tale Of Mr. Fogg” prezentując różnorodność tematów, tempa, klimatów i instrumentarium. Z kolei taki „Broken Heart” z powolną melodią katapultując utwór w ciasny, energiczny rock z potężnie kolorowymi frazami muzycznymi potrafi uwieść uszy każdego, nie tylko fana prog rocka.

ILUVATAR „Children” (1995)

Pochodzący z Baltimore kwintet Ilúvatar zaczerpnął swoją nazwę od Eru Ilúvatar, fikcyjnej postaci z książki J.R.R. Tolkiena „Silmarillion”. Nie wiem, czy to przypadek, ale byłoby to świetne odniesienie do opisu muzyki tego amerykańskiego zespołu. „Children” to ich drugi album, jeden z najlepszych jakie wyszły z USA. To jedna z tych pozycji, która zachwyciła mnie od pierwszego przesłuchania. Już sama okładka jest niesamowita i przykuwa uwagę. Brzmienie oparte jest na klawiszach i kojarzy się bardziej z latami 70-tymi, a to za sprawą analogowych instrumentów klawiszowych, w tym organów Hammonda podczas gdy gitara pełni raczej rolę drugoplanową, co nie znaczy, że nieistotną. Wszystko na tym albumie jest perfekcyjne – muzyka, teksty, wokal. Glenn McLaughlin ma świetny, mocny głos barwą przypominający Petera Gabriela. Śpiewa od serca i z pasją. Utwory są spójne, wszystkie znakomite. Sporo tu zmiennych nastrojów i różnych temp. Nie brakuje też energetycznych, mocnych momentów jak np. w otwierającym „Haze”, czy niemal epickim „Late Of Conscience” współgrające z lśniącym i przejmującym „Eye Next To Glass”, czy cudownie łagodnym „Given Away”, Z pewnością puryści progresywnego rocka poszukujący eksperymentów, innowacji i dysonansów będą kręcić nosem, ale dla tych, którzy są otwarci na piękne melodyjne granie płyta sprawi im przyjemność.

NOW „Spheres” (1991)

Dość nieznany szerszej publiczności belgijski zespół, który w swojej pięcioletniej działalności wydał trzy albumy, a potem szybko popadł w zapomnienie. A szkoda. Na swojej drugiej płycie „Spheres” czteroosobowa grupa z kobietą na basie (Véronique Duyckaerts) zaprezentowała technicznie perfekcyjną, wirtuozowską, wyszukaną  muzykę o pięknych melodiach. Można doszukać się tu ostrzejszych fragmentów Rush, w której przeplatają się bardzo dobre klawisze Herve Borbe’a i świetne partie gitary lidera zespołu Vincenta Fisa pełniącego także rolę głównego wokalisty, oraz wpływów Yes z okresu Trevora Rabina z tym, że zespół nie próbuje być ich bladą kopią. Opus magnum płyty to „Converging Universes”, 33-minutowa epicka suita podzielona na siedem części, w którym każdy z muzyków wznosi się na szczyty swoich artystycznych możliwości. Myślę, że każdy fan, nie tylko neo-prog rocka, powinien się z nią zapoznać! Oprócz tego znalazło się tu między innymi miejsce dla przepięknego „Source” z fortepianowym solem jakiego nie powstydziłby się Rick Wakeman, czy prosty „Lost” – nie wszystko w dobrym albumie progresywnym musi być skomplikowane. Finałowy, instrumentalny „Paradox” to kolejny świetny utwór, który ze względu na styl z powodzeniem mógłby być częścią suity „Converging. Universes”.

AFTER CRYING „De Profundis” (1996)

Ten bardzo oryginalny węgierski zespół założony w 1986 roku zaczynał od grania instrumentalnej muzyki kameralnej. Potem przyszła fascynacja brytyjskim rockiem progresywnym ze szczególnym naciskiem na King Crimson, ELP. i Yes. Na pierwszych czterech płytach znalazły się długie utwory mające formę suit łącząc muzykę klasyczną inspirowaną Béla Bartókiem, węgierskim folkiem i prog rockiem, z których ostatnia, „De Profundis”,  jest najlepszym i najdojrzalszym dziełem zespołu. Jednym z najbardziej uderzających elementów ich muzyki to połączenie rockowej gitary elektrycznej z szerokim wachlarzem instrumentów klasycznych (wiolonczela, fagot, tuba, skrzypce, obój, klarnet, flet…), które tworzą specyficzny mroczny, niemal gotycki klimat. Bogate orkiestracje i liczne partie chóralne nadają muzyce całkiem nowy wymiar. Czasami łagodny, prawie kameralny, ciepły i kolorowy, innym razem dziki i szalony. Wiele tu wspaniałych momentów wywołujących mrowienie na plecach. Mam tu na myśli „Stalker”, chyba najwspanialszy utwór w tym zestawie, niesamowity „Stonehenge” z urzekającym solo na wiolonczeli, którego próżno szukać gdzie indziej w muzyce progresywnej, delikatne „De Profundis” z wokalem Tamasa Gorgenyiego, któremu towarzyszy flet i fortepian, czy nostalgiczny „A Világ Végén” z żeńskim wokalem będący kolejną perełką tego niesamowitego wydawnictwa. After Crying łamiąc schematy muzyki progresywnej lat 90-tych osiągnęli na tej płycie muzyczny i artystyczny szczyt. Jej słuchanie wcale nie jest łatwą przejażdżka i być może potrzeba kilku przesłuchań, by docenić jej wielkość. No ale do licha, kto powiedział, że neo-prog to tylko piękne melodie..?

Fascynacja gatunkiem minęła mi tak gdzieś pod sam koniec lat 90-tych. Za wyjątkiem przedstawionych tu płyt teraz miałbym problem z wysłuchaniem niektórych albumów, które polubiłem w tamtym czasie. Myślę, że nie jestem w tym odosobniony i dotyczy to wielu osób, którym początkowy entuzjazm do czegoś nowego po jakimś czasie zgasł. Mówi się, że przyjaciele to ludzie, którzy dotarli do nas  pierwsi. W przypadku muzyki może to być jeszcze bardziej prawdziwe. Na szczęście po oddzieleniu plew od ziarna zostaje nam wyrafinowana esencja, a to czego słuchało się na początku, te albumu, piosenki, pozostają w sercu na zawsze. I to jest piękne.

PS. Neo-progresywne zespoły z tego okresu gościły u mnie nie raz, by wspomnieć pochodzący z Bahrajnu(!) Osiris, belgijski Dragon i Isopoda, francuski Halloween, Minimum Vital, czy szwedzki Par Lindh Project. Mają one swoje oddzielne artykuły, z którymi bez problemu można się zapoznać.